<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Alić im dalej borów, tem się stepy
Chudsze, martwiejsze, burzej dzikie czynią.
Az my się natkli na żywe czerepy[1]
Zgorzałej ziemi i szli tak pustynią.
Nad nami, kręgiem, niebieskie się sklepy
Od gorącości okrutnej aż sinią...
Zar suchy w górze i żar suchy w dole,
A słońce, jakby szydłem w oczy kole.

Patrzą się chłopy po onej zgorzeli
Niepewnym, srodze frasobliwym wzrokiem,
Aż gdy Borodziej w znak krzyża rozdzieli
Powietrze nad tem pustkowiem szerokiem,
Kuną w step, jakby nagle uwidzieli
Drogę przed sobą. I tak, wielkim krokiem
Idziem, iż noce miesięczne się stały,
Póki nad nami nic obrzasł dzień biały.

Wtedy, jak zwierz ów, co czeka swej pory,
Jaskrawe ślepia zmrużając od słońca,
Tak my, bądź jakiej dopadłszy gdzie nory,
Srogiego się w niej chronili gorąca,
Zycie liczący teraz na wieczory,
A tę pustynię spaloną, bez końca,
Mierząc nocami, a czując na hasło,
Jak u nas «Świta!» — tak tutaj: — «Zagasło!»

A już nad one rozłogi stepowe
Czerwony księżyc, jako więc latarnia
Pożarna, wznosił swą ognistą głowę.
Zaczem wzlatuje wyżej, mrok rozgarnia,
Jaśni się, drąży niebieską posowę,
Jak kula, którą uleje puszkarnia,

Z szczerego złota, aż coraz się mniejszy,
Coraz świetlistszy czyni i srebrniejszy.

A wtedy, w onej szerokiej poświacie,
Ten step spalony zeschłego muroga,
W ogromnym jakimś stawał majestacie,
Z którego biła moc wielka i sroga.
Idziesz, a czujesz, jak śmierć dycha na cię,
Dokładająca pilno swego stoga,
I jak te trawy, których noc nie rosi
Łzą zmiłowania, — kosi... kosi... kosi...
............

A głód przypiekał. Co w płachcie miał który
Kukurydzowych placków albo ziarna,
To łuskał babom, dzieciom... Kość do skóry
Jęła nam sucha przywierać i czarna.
Osłabły lędźwie, wzrok stał się ponury,
Głos schrypiał, milczy gromada wpierw gwarna,
A jak bociany późnego wylęgu,
Ten, to ów gęsto ostawał w ocięgu[2].

Lecz Roch Zatrata ogromnym szedł krokiem
Poprzód, jakgdyby przybyło mu siły.
A choć się mienił ogniami i mrokiem,
Chociaż krwią czarną nabiegły mu żyły,
W rozradowaniu jakiemś szedł głębokiem,
Pod onem dzieckiem mdlejącem pochyły,
Co je murzynom odjął i za raju
Krzynkę ślubował nieść aże do kraju.

Mówią mu chłopy: «Niechaj!» A ów: — «Co ta!
Toć jak wróblowi szyi nie ukręcę...
Trochę lżej, ciężej — jedno! A sierota,
I sam Pan Jezus zdał mi go na ręce»! —

A chłopak, to się bezprzytomnie miota
W ogniach gorąca, to w zimnicy męce
Zębami dzwoni, jakby mróz go chłostał,
A wysechł, że się tylko cieniem ostał.
............

Tak nam wschodziły te dni i te nocy
W szerokiej pustce, na spalonym stepie,
Już słuchającym, jak śwista gdzieś z procy
Murzyńskiej kamień, jak chwostem gdzieś trzepie
W zapadłe boki szakal; jak w niemocy
Dziatki majaczą... Już patrzącym w ślepie
Żółtej hieny, co skrada się zcicha,
I na żyjących jeszcze — trupem dycha.

Zebyż przed nami iskierka gdzie złota,
Zebyż pastusze na miedzy ognisko,
Zeby smug dymu choć, choć żerdź u plota,
Zebyż koń zarżał, warknęło gdzie psisko!
Nic, tylko pustka niema i głuchota,
Tylko to z życia wykoszone rżysko[3],
I tylko w oną miesięczną poświatę
Żmij z sykiem czoło podnosi rogate.

Ustały skargi niewiast, dzieci płacze,
Ze prawie słychać w tej martwej cichości,
Jak nam śmierć po łbach piszczelem kołacze,
Jak w mózgach wierci i jak drąży kości.
Nigdy ja dni tych trupich nie zabaczę[4],
Gdy my tak szli, a szli, a tutaj cości
Jakby wołało na nas: — «Dalej! Dalej!
Bo się zapada świat! Bo świat się wali!» —


Więc coraz pilniej śpieszyli my kroku,
Hóżnc widzenia mający na niebie.
To o zachodzie, w ognicach obłoku,
Wielki się korab' przed nami kolebie,
Skroś morza płynąc krwi... To znów, w otoku
Monstrancji jakby, zatajon ów w chlebie
Chrystus Pan patrzy się na nas z opłatka,
A łzy przez srebrne lico płyną zrzadka...

Więc ten, ów, niemo ustami zaruszn,
Podniesie oczy w te niebieskie progi,
I nagle, jakoby w nim pękła dusza,
Jak szedł, tak klęka w pośrodku swej drogi,
Nie dba, czy słusza go kio, czy nie słusza.
Wyciąga ręce czarne jak ożogi,
I na głos grzechy tajemne powiada,
I pod miesięcznym kręgiem — krzyżem pada.

Niewiasty zwłaszcza zachwycenia miały,
Co niosły dusze, niby pióra ptasie...
— Ato Jasieńko w płótniance swej białej,
Na tych obłokach mglistych owce pasie.
To martwe główki dzieciątek usiały
Drogę przez niebo... To znowuż, po czasie,
Las sztyków księżyc wschodzący zapali,
A ćma kozactwa prościutko w nas wali

Więc tak ów naród szedł, jak oczadzony,
W majaków onych grążąc się topieli.
Tak widzę, źle jest! Widzę — trza obrony,
Zatrząchnąć ludźmi trza, coby przecknęli!
Więc tylkom patrzał, gdzie i z której strony
Piorun mi jaki na pomoc wystrzeli,
I one senne widowacze[5] zruszy,
Co prawie ziemi odbiegły — dla duszy.


Bo dobrze to jest, gdy się na Bielanach
Ksiądz Kameduła w niebie zapamięta;
A niech przeleży i rok na kolanach,
Owszem! Ja sam powiadam, rzecz jest święta
Lecz naród, który w tych zdartych łachmanach
Ciał, duszy swojej zbyt popuszcza pęta,
Takiemu nadto poddawać nie trzeba
Onej słodkości, co kapie w nią z nieba.

Kto je żyjący, ten musi do pory
Stać twardo, aż go nie zluzuje czata.
A one duszne muzyki, kolory.
Jak wiatr są, ziemię co z pod nóg odmiata,
Ja wiem, że idę przez stepy, przez bory,
Gdzie mi rodzona kraina i chata...
Ciężko! Lecz onej ciężkości nie zbędę,
Gdy się w janielską zasłucham kolendę.

Jeślić źle mówię, niechaj mi przebaczy
Pan Jezus, a zaś człek — niech mnie przekona!
Sam Pan Bóg z raju wygonił oraczy,
Boby im zmierzła płużyca i brona.
A choć skowronek?... któż rankiem nie baczy
Kiedy śpiewając wytryśnie z zagonu
I prawie, że się w modrości zatraca...
Toć tam nie siedzi w niebie! W zagon wraca!

Naród, co duszę na inszy świat żenie,
Pewnikiem będzie w sobie słaby, mgławy.
A toć i we mszy nie wciąż podniesienie,
Ale też insze najdują się sprawy.
Z ziemi Bóg pojął człowiecze nasienie
A nieba — szczyptę dodał dla przyprawy,
Jak ów, co warzę[6] jałową posola...
Miałby inaczej chcieć? — toć jego wola.


Dziękaż ci, Panie, i dziękaż ci, Chryste,
Żeś mnie postawił przy moim warsztacie,
I żeś mi w piersiach dał serce strzeliste,
Co młota patrząc, przybacza i na Cię!
Dziękaż ci, że to światło wiekuiste
Nad moją kuźnią w gwiazd palisz poświacie,
I za to dziękać, że mi aż do nieba —
By w pobliskości Ciebie być — nie trzeba!
................

Nagle świat spiętrzył się. Zrazu szły falą
Pagóry, prawie żywej krzemieniny,
To przez moc wielką dźwigną się, to walą
W rozpełzłe, żółwim podobne łupiny.
Idziem, aż na świt omgloną gdzieś dalą
Szczytów różaniec zamodrzał nam siny...
Zębate, dziko poszarpane skały
Wprzecz zawaliły niebo i tak stały.

I my stanęli. Na Boskim zegarze
Biła gdzieś dla nas śmiertelna godzina.
Zaczem sczerniałe podniosły się twarze
Ku szczytom, kędy wichrzyła mgła sina
Srebrzyste, pełne dymów trybularze,
Jak gdy ksiądz kadzić w nieszpory zaczyna.
Tak przeciw sobie stanęły dwie siły
I tak się z sobą w cichości mierzyły.

Aż buchnął srogi wark: — «Toć się mówiło,
Jako tym stepem wprost dojdziem na morze,
A tera bij się, człowiecze, z tą siłą,
Co jej i djabeł rogaty nie zmoże»!
— «A pocóż my tu przyszli? Poco było
Puszczać się borów?... Toć tam, jak w komorze,
Toby jagodę nalazł, to choć zielsko...
A tera drzyj się z tą kupą djabelską»! —

Klnie Lis, klnie Wawrzon; zpodełba i chmurnie
Patrzy Pietr Bugaj, w wąsiska Kos dmucha.
Lecz mnie, kiedym tak pojrzał w one turnie[7],
Zaraz od serca przewiała otucha.
Więc tylko głową kiwam: — «Oj, wy durnie»! —
Bom wnet zmiarkował, że skoro tak bucha
Ziemia wzwyż, dziura być musi po górze,
A cóżby, jeśli nie morze w tej dziurze?

Ha, idziem. Idziem, jakby na przepadła.
Idziem dzień, mało co wytknąwszy z potu,
Idziem dwa, trzy dni, nie bacząc na jadło,
Na sen, a tylko patrzając wylotu.
Sto gór przed nami, sto wpozad usiadło,
Że i wprzód ciężko i szukać nawrotu
Nie lża. Nad głową skrawek tylko nieba,
A już ostatki kruszyli my chleba.

Aż bez ratunku gdy my już w te kopy
Zabrnęli skroś tej kamiennej posuchy,
Tak się zrobiła rozpacz między chłopy
Skipiały[8] onych klątw pierwszych wybuchy.
Jak piana, kiedy z kadzi wyrwie czopy
Zaczem zawziątek przyszedł i wark głuchy
Aż wszystko ścichło w kupie, i z tej pory
Nie ludzie my już szli, ale upiory.

Omglało dziecko, to chłop ściskał zęby
Na bary rzucał, jak torbę z obrokiem
I szedł przez dzikie skał nagich wyręby,
Brew nad jastrzębiem usrożywszy okiem
Mało kto strawę podniósł tam do gęby
Mało kto gadał. W milczeniu głębokiem
Szedł naród — jakby rychlej chciał do końca
I do śmiertelnych portów — na wschód słońca.


Aż i ja byłem już zwątpiewający.
A ta nadzieja co zpierwa mi kwiatem
Zapachła, teraz, jako ptak lecący,
Precz się poniosła skrzydełkiem pierzatem,
Szedłem, bom musiał, chcący, czy nie chcący,
Alem już wiedział, że nijakim światem[9],
Nie wyjść nam żywym stąd! Że tu jest brona
Śmierci, że poczta[10] my tutaj stracona.

Więc co zagadać chcę, to myślę: poco?
Już i tak czarna świeca nam się znaczy!
A tu co i raz skrzydliska łopocą
Z podskalnych dziuplów ruszonych puhaczy.
Krążą nad nami dniem i krążą nocą,
Żałobnym krzykiem przydając rozpaczy,
Aż duch, jak ptak strzelony, upadł we mnie,
I jużem mówił sam sobie: — «Daremnie»!...
................

Pięć dni, pięć nocy, nie folgując prawie
Słabniejszym siłom niewiast i dzieciątek
Szli my, jak gdyby po ognistej lawie,
Taki w kamieniach okrutny był wrzątek,
Oczy posępnie patrzają i krwawie,
Usta w gorzkości, na licu zawziątek,
I ona srogość ostatniej rozpaczy,
Co na nic, ani na siebie nie baczy.

Twardeć tam były chłopy, a niektóry
Nie mógł zwyciężyć dusznego przestrachu
I łeb podnosił nocą, i na góry
Wył, jak pies, kiedy na chałupy dachu
Upiorny księżyc wychynie się z chmury
I stanie; albo gdy zaczuwszy w gmachu

Śmierć, ogon wtuli pod siebie i wyje,
Jak surma, długą wyciągając szyję.

Aż się zacięła wszelka ludzka dusza,
Iż każdy mękę swoja chował na dnie,
A miłosierdzie żadnego nie wzrusza:
Idzie, to idzie, a padnie, to padnie.
A choć tak sroga była ta katusza,
W ludziach śpieszących milczkiem i bezładnie
Ani na głód się, ni na znój nikt z kupy
Nie skarżył. A padły pierwsze trupy.

Świt był. Od wczoraj jeszcze Roch Zatrata
W tyle się z dzieckiem ostał, za wszystkiemi
Chłopcu się ona głowina kołata,
Przez plecy włoski sypiąca złotemi.
A tu duszyczka już z niego wylata,
I tyle jeno tej trzyma się ziemi
Co one wyschłe rączyny za szyję
Rocha trzymają... Opadły — nie żyje.

Lecz chłop szedł jeszcze i onę stężałą
Pasyjkę[11] dalej niósł, w świt wielki, złoty
Dmuchnięcie ono, co gasi żywoty
Zaczem się zgarbił, obrócił sczerniała
Twarz ku tej martwej głowinie sieroty
I patrząc się w nią, zaszeptał zdumiały:
— «Dziecko! Jakie ty ciężkie! Jak świat cały!»
............

A wtem, jak zajrzeć, tak wpoprzek nam staną
Skaliska, czubem utopione w niebie
Nieprzesiężoną, a tak bystrą ścianą,
Że ani krokiem nie dawa do siebie.

Pojrzę — turnicą piorunem krzesaną
Cień lecącego orła się kolebie...
A wyżej — słońce czerwone się toczy...
A jeszcze wyżej — Śmierć. Tak zawrę oczy.

I lud jak wryty stanął i wejrzenie
Błędne wbił w głazy. Sam zdawał się głazem.
Tak chwilę trwało srogie pomilczenie,
Gdyż wyraz nie mógł naleźć się z wyrazem.
Aż — jako gdy się pożaru płomienie
Na dach wyrzucą — krzyk, klątwy, płacz — razem
Buchnęły z piersi niewstrzymaną siłą,
A echo poszło w grzmot i gromem biło.

Co mocy było w ludzie, co słabości,
Co upragnienia do miłej przystani,
Co głodu w onej wysuszonej kości,
Co wiary — i co omylenia na niej —
Wszystko buchnęło wichrem nawałności
Po starowiecznej, milczącej otchłani.
Nie my krzyczeli, lecz dusze w nas same
Krzyczały... Tak ból zerwał wszelką tamę.

Radzić? Co radzić?... Czy przebić mur głową?
Czyli nam pięścią rozwalać te góry?
Czyli nad niemi chmurą piorunową
Przewiać nam? Czy, jak ptak, przelecieć pióry?
Czy wracać?... Wracać tą drogą krzyżową
Śmiertelnych potów, głodowej tortury,
Tych trupich śladów?... .lęk wyszedł z gromady...
Nie było siły — nie było i rady!

Horodziej podczas milczał. Jakiś lichy
Był w dniach poślednich i osłabł nam zgoła.
Gdyby przemówił, to może by szprychy
Inaczej poszły u tego tam koła...

Bo choć głos drżący miał i w sobie cichy,
Zdało się czasem, że trąba w nim woła,
Taką roznośność i moc mu dawała
Ta zwiędła głowa i kość ta zetlała.

Lecz we mnie, jako obręcz przydeptana,
Gwałtem się prężył duch, chocia przygięty
Więc rzekę: — «Ludzie! Idźmy choć do rana!
Możeć zwyciężym jakoś te odmęty!
Prawda jest! Sterczy w niebo sroga ściana!
Lecz świat na kłódkę przecie nie zamknięty...
Olaboga! Zbierzta w kościach resztę mocy!
Choć do wieczora idźmy! Choć do nocy!» —

Ale Zatrata, jak kłoda się zwali,
Na one żywe głazy: — «Co ta, braty!
Co będziem dłużej tej śmierzci[12] szukali?
Tutaj jej pole dajma! Tu niech gnaty
Nasze obgryza! Tu pieron niech spali,
Niech głód nas dożre! Co mi?... Niech ta światy
Walą się na łeb!... Nic dojdę do Wroniec...
Tu leżał będę — trup... Tu zrobię koniec!»

Słuchają chłopy, patrzą... U tych rosy
W oku, u inszych spiekota czerwona...
Wtem Kos: — «Masz prawdę, bracie!» — A tuż głosy:
— «Bo prawda! Juści»! — ! wnet, jakby ona
Wichura ławą cisnęła pokosy,
Tak padli... Gdzie kto stał. Jak te brzemiona,
Co je ze siebie grabisko otrząsło,
Tak padli. Jak te snopy na przewiąsło.

Płaczą niewiasty. Staruszka z nad Buga
Pokłękła, ale nie miała już siły
Zmawiać pacierza. Więc tylko jak długa
Krzyżem się ściele u skalnej tej bryły...

Więc za nią — insze... Tu jedna, tam druga...
Tak przyrastało nam onej mogiły,
Z której się coraz podnosił głos żywy:
— «Bądź nam, ginącym duszon, miłościwy!» —

Więc kiedym patrzał, nic tu nie mogący,
Wszelaka jasność zapadła mi w ciemnie...
A com miał moc mieć za wiele tysiący,
Klęsłem na duszy tak, że podaremnie!
Długom żwał w sobie tę niemoc milczący,
Aż taki gwałt wstał, taka rozpacz we mnie,
Że jej nie strzymać zapartym językiem...
Tak runę w niebo śmiertelnym okrzykiem:

...«Bijże w nas wszystka burzo czarnątuczą!
Strzelaj pieronem! Nie namkniem ci głowy!
Huczcie nad nami, wichry, pieśnią kruczą,
Niech nam tu zara dół kopią grobowy!
Niech dzikie zwierza[13] kości nasze włóczą,
Niech nas ogarnie dech śmierci morowy!
Cóż my? Łach ludzki i żywota strzępy...
Nie będą ścierwa z nas mieć nawet sępy.

...Tocz się, ty, rzeko żałosna, do morza,
Giń i przepadaj, nieznana nikomu!
Idźcie, śpiewajcie, tułackie bezdroża[14],
Do czarnej bramy, do wiecznego domu...
Niechaj nas wichrem pogna ręka Boża,
Niech nas nałamie, jak suchego łomu...
Cóż o to? Kto się za nami upomni?...
Zginiem? To zginiem sami, bezpotomni!

Ha! Jeśli z tego śmiertelnego stoga,
Ten głos, przez one kamienne pustynie,
Doleciał gmachu niebieskiego proga,
Jeśli kto widział tam, jak lud ten ginie,
Apelujący swą śmiercią do Boga,
To tam musiały ustać w tej godzinie
Wszystkie muzyki rajskie, wszystkie chwały,
A te anioły — to na głos płakały!

A już się począł zmierzch czynić i cienie
Głębokie rzucił na te nędzne głowy,
Zapadające w wieczności milczenie,
W zdrętwiałość twardą i w pomrok grobowy.
Wtem na skał czubach zajarzą płomienie...
I zobaczyłem w nich krzyż Chrystusowy,
Jak przez otchłanie szedł własną swą mocą...
Zaczem świat ugasł i nakrył się nocą.
..............

Ale Marychna stanęła nad Dudkiem,
Cała w bladościach i łunach przestrachu,
W czarnej chuścinie, z tem dzieckiem malutkiem,
Tak ćwierkającem, jak wróblik na dachu.
Więc wlepi w chłopa oczy błędne smutkiem:
— «Co ty?... Na dziecko zabaczyłeś, Stachu?
Co ty?»... — I bije oną długą rzęsą,
A usta — tylko się jej niemo trzęsą.

Wyciągnął rękę: — «Nie płacz, Maryś! Co ta!
Siednij tu sobie wedle mnie, niebogo...
Raz śmierć... Nie długać to tam jej robota,
Bo i tak dechu mało co u kogo...
Siednij!» — Lecz ona, od łez bujnych złota,
Nagle na twarzy odmieni się srogo:
— «Pies ty, nie ociec! — krzyknie — pies!... Nie siędę,
Nie zgubię dziecka! Póki tchu — szła będę!» —

I niemówiątko ścisnąwszy w ramiona,
Głębiej zaciągła na twarz czarnej chusty
I zaraz, jakby wiatrem poniesiona,
Zaczęła śpieszno iść w ten pomierzch pusty.
Lecz Dudek ryknął, i wnet cała ona
Rozpacz przez ślozów spłynęła upusty...
Chwycił się: — «Maryś, stój! Ja z tobą!» — Zaczem
Tu, to tam w kupie zaniosło się płaczem.

Tak w rodzicielach serce potajało,
Gdy pojrzą na ten drobiazg swój uśpiony,
Co u nóg matek jagnięcą i białą
Trzodeczką legnął, a był już znaczony
Czarnym na runie krzyżem, i za mało,
Za nic, miał pędzon być na te zagony,
Gdzie ani wschodzi słońce, ni ugasa,
I gdzie śmierć ciche swe trzody pasa.

Więcj jako burza, gdy deszczem uderzy
W zemdlone trawy i w ziemi zgorzałość,
Wnet spiekłe błonia rozżywi, rozświeży,
Tak tam te dusze uświeżyła żałość.
I patrz! Dzieciątko jedno, ptak bez pierzy,
Jedna drobina niema, jedna małość,
Ruszyła naród z tak potężną siłą,
Jakby sto dzwonów rezurekcję biło!

Pierwszy, szlochając, porwał się Zatrata:
Jakże więc Ziąbie nie padnie na szyję...
— «Odpuść! Odpuśćta, ludzie!... Tom za kata
Chciał być nad wami?... Reta, nie wyżyję!
A ździelże który przez łeb mnie, jak brata,
Bo mi to serdce[15] na śmierć się zawyje...
Toż katoliki my, nie samobóje!...
Laboga, zdziel mnie który! Niech sfolguje!» —

Zaczem się dźwigną wskrzeszone Łazarze,
Podnoszą ręce, podnoszą ramiona,
Siedli, podjęli pobielałe twarze
W niebo, a każda łzami uroszona,
Aż się skra życia w źrenicach ukaże...
Pobrały matki dzieciątka na łona,
Wstają, chcą dalej... Choć nocą, a dalej...
Targają chłopów za rękaw, by wstali.

Tak za Marychną pojrzę i za Stachem.
Szli pilno, skalnem spinając się zboczem,
Pod ciemniejących pomierzchów baldachem,
Już mgliści, już tem sinem podobłoczem
Nakryci... Ona wpierw, najmniejszym strachem
Niezlękła, jakby skroś wiedząca o czem,
Szła, rzekłbyś, anioł wiódł ją gdzie po steczce[16],
Jako Maryją z Dzieciątkiem w ucieczce.


V.


Dzień prawie świtał, kiedy my na strzemię[17]
Wschodnie wstąpili skalistego siodła.
Spojrzym — przed nami het, precz, wolne ziemie
Już maj, już biodra górom pasze jodła,
Już sto ruczajów osrebrza im ciemię,
A jak wzrok puścić, tak wstęgę rozwiodła
Ogromna, modra i wezbrana rzeka,
Co w wielkich błyskach do morza ucieka.

— «Reta»!... — zawrzaśniem, A huk, jakby działo
Pękło, rozegrzmiał w stu echach przez szczyty.
Wnet szpiku w kościach, tchu w nozdrzach przybrało,
I tak na one różane rozświty





  1. Czerepy — przen. twarde kawały popękanej ziemi.
  2. Ociąg — ociąganie się; w ociągu — wtyle.
  3. Rżysko — pole, na którem skoszono albo zżęto reż tj. żyto, wogóle pole, step.
  4. Zabaczyć (gw.) — zapomnieć.
  5. Widowacz (gw.) — człowiek, któremu się zwiduje, który miewa zwidzenia, popada w ekstazę.
  6. Warza (gw.) — jadło warzone, gotowane.
  7. Turnia (gw.) — skała naga, bezdrzewna.
  8. Skipieć — wylewać się za brzegi garnka, wylatywać.
  9. ... nijakim światem (gw.) — na żaden sposób.
  10. ... poczta stracona — posterunek stracony, oddział przeznaczony na stracenie, straceńcy.
  11. Pasyjka (ł.) — wizerunek Chrystusa na krzyżu, przen. mały męczennik.
  12. Śmierzć (gw.) — śmierć.
  13. ...dzikie zwierza — forma upodobniona do zwierzęta.
  14. ..tułackie bezdroża — niezwykle śmiała metonimja zam. tułacze bezdrożni (zabłąkani); por. morskie lazury zam. morze lazurowe, lub niżej (str. 253, 4): w ten pomierzch pusty, zam. w pustynię zamierzchłą, zaszłą mrokiem.
  15. Serdce (stp. i gw.) — serce.
  16. Steczka (gw.) — ścieżka.
  17. Strzemię (przen.) — stopień, przełęcz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.