<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Dzień prawie świtał, kiedy my na strzemię[1]
Wschodnie wstąpili skalistego siodła.
Spojrzym — przed nami het, precz, wolne ziemie
Już maj, już biodra górom pasze jodła,
Już sto ruczajów osrebrza im ciemię,
A jak wzrok puścić, tak wstęgę rozwiodła
Ogromna, modra i wezbrana rzeka,
Co w wielkich błyskach do morza ucieka.

— «Reta»!... — zawrzaśniem, A huk, jakby działo
Pękło, rozegrzmiał w stu echach przez szczyty.
Wnet szpiku w kościach, tchu w nozdrzach przybrało,
I tak na one różane rozświty

Walim. Prosto na rzekę walim śmiało.
Już się jej modrość mieni w złotolity
Pas, już go słońce gęsto szyje skrami,
Już potop ognia żywego przed nami.

Więc nam się serca podniosły, jak ptaki
Bystremi pióry lecące na wolę...
Chrząknął Lis, Bugaj posięgnął tabaki,
Jakby tuż własne ciągnęło się pole,
Miedze sadzone w ostróżki[2] i maki,
Grusze, szumiące w liść drobny topole,
Taka nas rześkość zdjęła, taka siła,
Jakby za rzeką zaraz — chata była.

A nikt nie wiedział, że ona wołana
Zbyt głośno przez naś śmierć, tuż wpobok kroczy,
I że w tych wielkich światłach, już od rana
Wytrzeszcza na nas ślepe swoje oczy.
A nikt nie wiedział, że w suche kolana
Chrzęści, schodząca ze skalnej uboczy,
I że te żwiry, co toczą się drogą,
Lecą i brzęczą — trącone jej nogą.

Jeden Horodziej zaczuł. Tedy skinie,
Rzekąc mi zcicha: — «Mój panie Balcerze,
Postójcie mało, bo jakoś mi ninie
Słąbo... Nie zdolę tak z wami iść w mierze»... —
Pojrzę z przestrachem, a jemu zapłynie
Lico mgłą jakby i już na się bierze
Zmierzch wieczny... Chcę cośrzec, dodać pociechy,
Lecz mi się tylko zatrzęsły te wiechy.

Tak krzyknę: — «Stać tam»! — Odwrócą się głowy,
A on, bieluśki, jak w kwieciu ta grusza,
Wzniósł ręce, modli się niememi słowy.
A jakiś górny wiatr — włos siwy rusza.

Ciśnie się naród, gwar ustał i mowy,
Jakby w kościele, zrobiła się głusza...
Ale Horodziej oczy trzymał w górę,
Westchnieniem wzbity nad własną naturę.

Zaś rzekł: — «Toć zdawna już na ręku noszę,
Jako siwego gołębia, tę duszę,
I zdawna jej się, by leciała, proszę...
A ot, i bije w pióra... Ot, i tuszę,
Iż jej się ziemia namyka potrosze...
Więc cały jestem w lotu zawierusze,
I pełne piersi mam wielkiej jasności,
I zamiast szpiku — światło czuję w kości.

Tak wy już idźcie przepławić to morze,
Aby do chaty prędzej i do domu...
A ja już słyszę pukanie to Boże
Cichuchne, ano huczniejsze od gromu.
Toćże zaszczepki nie przywrę w komorze,
Gdy mnie Pan Jezus zawoła do promu...[3]
Bo oczy moje za śmierci obliczem
Są utęsknione... A więcej — za niczem»!

Westchnął. — «Ot, chciałbym może z tego granu[4]
Widzieć, jak lud się dobije do końca...
Aleć i to tam do woli już Panu...
Niechże was Chrystus prowadzi obrońca,
A ja już tego nie przebrnę Jordanu...[5]
Już mi czas»! — Stał tak, patrzący do słońca,
Które z gwałtowną wzbijało się siłą.
Chłopy odkryły głowy — cicho było.

Aż on: — «Łzy wszystkiem wysiał już, jak rosy.
Deszcz mnie polewał, by podolną trawę...

I byłem tułacz i głodny, i bosy,
I jak pelikan — pierze miałem krwawe...
Dość ze mnie!» — Zamilkł. Nagle przez niebiosy
Szeroko pojrzał, sprostował postawę:
— «Dzwony! — zakrzyknął. — Dzwony z Jasnej Góry!
Biją!... Na Alleluja biją w chmury!» —

Więc się rzucili ludzie na kolana,
Jak w podniesienie... Słuchamy tej ciszy...
Pękła nad nami dalekość ta szklana.
Każdyby przysiągł z nas, że dzwony słyszy.
Biją!... Jako na hejnał biją — z rana!
Przymknione oczy, wysoko pierś dyszy,
Ni łzy, ni głosu, a tylko w nas była
Moc zachwycenia aż w niebo — i siła!

Ale Horodziej drżał, by łabędź biały,
Gdy srebrne puchy rozpuści na wietrze,
A jakieś wielkie światła po nim grały,
I wielkie mroki, jak dzień, gdy się zetrze
Z nocą. Już tchy w nim słabły, ugasały,
Lico się bledsze czyniło, a bledsze...
Aż mi się w ręce, mdlejący, potoczy,
A śmierć lekuchno zdmuchnęła mu oczy.
...............

W głęboką wnękę, pod wysokim graniem,
Ciało my wyschłe złożyli ku zorzy
I wielki kamień zatoczyli na niem.
— Śpijże tu sobie cicho, kmieciu Boży,
Aż ci jakowemś ogromnem świtaniem,
Anioł w lnach białych przyjdzie i otworzy
Ten grób, który jest, jako Chrystusowy,
Bo też we skale i chłopu — też nowy.

A nas już wody wołają szumiące
Tej wielkiej rzeki, co ucieka w morze,

I to, które jak ptak wzlatuje — słońce.
Już lecim... Już w te krwawe lecim zorze,
Bociany błędne, do gniazd wracające.
Już nas porywa wiatr, co po ugorze
Polnym gdzieś świszcze przez puste zagony...
A ty tu ostaj z Bogiem! Pochwalony!





  1. Strzemię (przen.) — stopień, przełęcz.
  2. Ostróżka — roślina z rodziny jaskrowatych.
  3. ...do promu, który przewozi na tamten świat.
  4. Grań, grań — krawędź górska.
  5. ...nie przebrnę Jordanu, aby się dostać do ziemi obiecanej, do Polski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.