<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Pan Damazy
Podtytuł Akt IV
Rozdział Osoby
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT IV.
Ten sam pokój co w poprzedzającym akcie.

SCENA I.
Mańka, Helena, (ubrane do drogi, siedzą w głębi, Antoni podobnież z kapeluszem w ręku chodzi po pokoju.)

Helena (siedzi jakiś czas w milczeniu po chwili.) Jaki ten tacio jest, to ja nie pojmuję, wołał o konie, kazał się zabierać (naśladując jego ton) duchem, na jednej nodze! a teraz siedzi tam...
Antoni. Rejent go przytrzymał... mają jakąś naradę... cokolwiek cierpliwości!
Helena. Ale cierpliwości! jabym chciała jednej minuty tu już nie być, tak mi jakoś ciężko, duszno... (wstaje i idzie do okna na prawo). Konie stoją, już z godzinę... Mateusz zasnął na koźle, a tacia nie widać (tupie z niecierpliwością nogą).
Antoni (żartobliwie.) O, o! panna Helena nie umie panować nad sobą...
Helena. Nie przekomarzaj że się pan ze mną, bardzo proszę, widzisz pan, że ja stoję jak na gorących węglach.. ach jak ja nie lubię takich scen!... byłabym się nie wiem gdzie schowała... jeszcze tatuncio taki raptus! zdaje mi się, że się na świat narodzę, gdy już stanę w domu.
Antoni. A ja chciałbym, aby ta podróż mogła trwać do nieskończoności
Helena. Więc i panu się to podoba, że jedziemy?... proszę! myślałam, że panu wszystko jedno i że niechętnie dajesz nam koni...
Antoni. Czy pani to wyczytałaś w moich oczach? ja sądziłem, że kobiety są przenikliwsze
Helena. To dlaczegóż się pan nie niecierpliwisz, jak ja?
Antoni. Bo ja już w tej chwili jestem szczęśliwy... samą nadzieją... mieć na swoim wózku, pod swoją opieką to co się kocha, uwielbia czci..
Helena. Cicho! a to co znowu! (wzrusza ramionami, oglądając się na Mańkę.)
Antoni. Owszem, im dłużej ojciec marudzi, tem lepiej... pani się niecierpliwisz, dąsasz, a ja na panią patrzę...
Helena (w oknie.) Dlaczego pan patrzysz?
Antoni. Bo pani tak ślicznie z temi minkami.
Helena (niby z dąsem, rzucając! mu spojrzenie przez ramię.) Do prawdy!
Antoni. I tak patrząc, zapominam o wszystkiem, co mnie otacza, nie wiem nawet, gdzie się znajdujemy... dosyć mi na tem, że jestem z panią... (po chwili.) A nie dawniej jak wczoraj gotów byłem oddawać się rozpaczy.
Helena. Aj, jej! rozpaczy... myślałby kto, że prawda, nie tacyście wy łatwi moi panowie do tego... ach ci mężczyźni! brzydcy, szkaradni egoiści!... czemu to pan Bóg samych kobiet nie stworzył!
Antoni. Proszę, taka ogólna klątwa... na nas wszystkich!
Helena. No, nie na wszystkich... ale... (do siebie odchodząc od okna) postawiłabym mu za przykład braciszka, tylko nie chcę mu robić przykrości... (siada na powrót przy Mańce i szepcze z nią.)

SCENA II.
Poprzedzający, Genio (z kapeluszem w ręku, wchodzi na palcach, kłania się pannom, poczem idzie do Antoniego, który siadłszy na lewo i patrząc na Helenę ciągle, dobywa woreczka z tytoniem i zwija cygaretkę.)
Antoni. Cóż ty się tak skradasz?

Genio (siadając przy nim.) Nie poznaję sam siebie... chodzę na palcach i szepczę półgłosem, jakbym miał co na sumieniu.. atmosfera tego domn oddziaływa na mnie...
Antoni. Czy tylko atmosfera?
Genio. Coś szczególnego stało się ze mną.
Antoni. Smętne oczy... oj te oczy!...
Genio (z westchnieniem.) Co to za dziwna potęga...
Antoni (żartobliwie podchwytując.) W tym tak wątłym na pozór organie, jak wzrok.
Genio. Oh! zapewne!
Antoni. Więc ty widzę na prawdę?
Genio (patrząc na Mańkę.) Rozmaicie definiują miłość, najbliższymi prawdy, są podobno ci, co ją nazywają chorobą, w którą się popada bezwiednie.
Antoni (j. w.) I której miło uledz!...
Genio. Oh! zapewne!
Antoni (po chwili.) Czy ty także odjeżdżasz?
Genio. Cóżbym tu już robił?
Antoni. Ale przyjedziesz przecie do mnie?
Genio. A czy nie będę natrętnym?
Antoni (śmiejąc się.) Jakto, u kolegi?
Genio. Nie o tem mówię, wiesz dobrze, wszak ona z wami jedzie, i ma tam bawić...
Antoni. Tak jest.
Genio. A ty mieszkasz podobno bardzo blisko.
Antoni. Sąsiaduję.
Genio (całując go.) Będziesz mi robił interesa?
Antoni. Z całego serca.
Genio. Pojmujesz, że w stanie jej duszy, niewczesna obcesowość byłaby nie na miejscu. Polegam na tobie.
Antoni. Rachuj jak na Zawiszę! Będę badał grunt i składał ci sprawozdania.
Genio (wstając.) Weselszy odjeżdżam.
Antoni (ściskając jego rękę.) Więc mogę się spodziewać?
Genio. Najprędzej jak się da. Tylko ostrożnie, błagam cię!... i tajemnica do czasu.
Antoni. Ha, ha, ha! co to się z tego człowieka zrobiło... W Warszawie cię nie poznają.
Genio. Cicho, dajżeż pokój!... (zbliża się do panien.) Pozwolą się panie pożegnać
Mańka. Pan odjeżdża?
Genio. Mam obowiązki... muszę, ale odjeżdżam z nadzieją, że spotkamy się w przyjaźniejszych okolicznościach (n. s.) czy nie zanadto powiedziałem...
Mańka. Pan zapewne odwiedzi pana Antoniego?
Genio. Pragnąłbym.
Helena. W takim razie, może ujrzemy pana i u nas?
Genio. Jeżeli panie pozwolą...
Helena (z żartobliwą ceremonialnością.) Oh! panie!... (do Mańki n. s. trącając ją łokciem.) powiedz że co.
Genio (podając rękę Mańce.) Więc do widzenia
Mańka. Do widzenia. (Genio całuje w twarz Antoniego i na palcach odchodzi, Helena trąca Mańkę kilkakrotnie.)

SCENA III.
Antoni, Mańka, Helena.

Helena. On tak patrzał na ciebie, ścisnął ci nawet rękę zdaje mi się, a tyś milczała jak zaklęta.
Mańka. Daj pokój, proszę cię.
Helena (całując ją.) Rozchmurz że czoło, masz minę, jakbyś chciała płakać.
Mańka. Nie żartuj; zdaje mi się, że gdybym jeszcze parę scen takich przebyła jak nie dawno, nie umiałabym już nawet płakać i stałabym się obojętną na wszystko. (Antoni siada na dawnem miejscu i zwija drugą cygaretkę.)
Helena Ale kiedy ty to wzięłaś zaraz tak do serca... ileż to razy tacio uniesie się, naburczy, (poufnie) nieraz powiadam ci, tak się ze mną obejdzie, że to...
Mańka. Gdyby mnie podobne obejście spotkało z jego strony, do nóg bym mu padła!
Helena. Ale! żebyś tylko słyszała.
Mańka. Poczciwa jesteś, że mnie chcesz pocieszyć, ale wiesz dobrze, że to zupełnie co innego. Gdy ojciec uniesie się i zburczy cię, jak powiadasz, to w tem odzywa się serce; do mnie jeżeli kto przemawiał, to z obelgą, a mnie się zdaje, że życie bym dała za odrobinę serca.
Helena. No, no, skończyły się twoje nieszczęścia, kiedy tacio cię zabiera.
Mańka. Służyć mu będę na klęczkach!
Helena (śmiejąc się.) A tobyś się wybrała!.. zobaczysz, jak ci będzie dobrze... tylko żeś to ty przyzwyczajona do parady, a u nas..
Mańka (z wyrzutem.) Helenko, to boli...
Helena. No, no, już nic nie mówię... Tylko tacię bliżej poznasz, to się przekonasz... a jak się uspokoisz (ciszej) to może go sprowadziemy jakim sposobem i będziesz go miała.
Mańka. Kogo, Seweryna, żartujesz chyba.
Helena Więc nie kochasz go już? (głośniej.) Bardzo dobrze robisz.
Mańka. Alboż ja wiem sama, co teraz czuję dla niego.
Antoni (zapaliwszy cygaretkę, z uśmiechem.) Czy wolno wiedzieć, co panna Helena tak stanowczo aprobuje? (wstaje.)
Helena (żywo.) Siedź pan tam sobie, nie wtrącaj się do nas...
Antoni. Oh! sekreta (siada na powrót, spoglądając na nie.)
Helena. Mów no, mów, bo ja ciekawa jestem?...
Mańka (po chwili.) Powiedz mi, kochasz ty? go (wskazuje oczyma Antoniego)
Helena (cicho.) Ale jak! tylko nie chcę zanadto tego okazywać... trzymam go krótko... moja droga nie patrz na niego, bo się domyśli, że o nim mówimy.
Mańka. I szczęśliwa jesteś, gdy go masz przy sobie.
Helena. Spodziewam się.
Mańka. Widzisz ze mną i z Sewerynem było tak samo, szukałam sposobności, żeby go widzieć, to było największą dla mnie rozkoszą, a dla jej pozyskania, stawałam się obłudną, fałszywą... a teraz... ja truchleje na myśl, znalezienia się z nim sam na sam. Boję go się jak trupa, bo też dla mnie on już a jest tylko trupem. Ta obawa, to koniec miłości...
Helena Patrzcie państwo, ja tego samego doświadczałam, ale z początku. Obawiałam się zostać z nim, gdy nie było nikogo... sama nie wiem dlaczego, jakiś strach mnie przejmował. Teraz go się nie boję... oho! (patrzy na niego.)
Mańka. Szczęśliwaś, on już twój.
Helena. Mój, mój... ach jak to miło powiedzieć, mój! (tuli się do niej.)
Mańka. Ale gdybyście się przestali kochać!
Helena. Ah! nie mówże tego, zimno mi się robi.
Mańka. Wtenczas unikałabyś go, nieprawdaż?
Helena (zamyśliwszy się.) Zdaje mi się... (po chwili) niezawodnie... (po chwili.) Patrzajże, jakto jest dziwnie na świecie... początek i koniec wszystkiego, widać podobne do siebie... (po chwili z naiwnem zastanowieniem) jak sobie pomyśleć, że wszystko skończyć się musi... że nie ma nic pewnego... oh! Boże!.. (obie siedzą w zamyśleniu.)

SCENA IV.
Poprzedzający, pan Damazy, Tykalska za niemi, Rejent wchodzą z prawej strony.

Damazy. Dajże mi pani święty spokój, panie mości dzieju.
Tykalska. Ale nie puszczę, jakem poczciwa... coby na to siostrunia powiedziała... macie państwo kilka mil przed sobą, a po drodze nigdzie nic nie dostanie... kazałam upiec na prędce kurcząt.
Damazy. Żebyś mi pani płaciła, nie przełknąłbym, jak pana Boga kocham.
Tykalska. Tak się panu zdaje... zresztą panienki głodne.
Helena (prędko, wstając.) Ale gdzieżtam.. ja nie..
Mańka (wstając.) Ani ja.
Damazy. No więc dalej, zabierać się panie mości dzieju i w drogę!
Tykalska. Nic nie pomoże, tego przecie państwo siostruni nie zrobicie.
Damazy. Siostruni, siostruni! Siostrunia patrzy na mnie jakbym jej ojca zjadł!
Tykalska. Co też to pan mówisz!
Rejent. Nie skończyliśmy... e... e... e... konferencji.. gdyż szanowny pan nie chciałeś mię zrozumieć... a raczej nie zwracałeś uwagi na e... e... e...
Damazy. To wszystko, co pan mówiłeś, to.. ot, wycisnąć tak, to się zostanie panie mości dzieju... tyle o... (pokazuje figę.)
Rejent. Ale za pozwoleniem (n. s. do Tykalskiej) nie puszczaj go pani, bo w tem jest nasz interes.
Tykalska. Ale ani myślę... w tej chwili będzie gotowe (cicho do Damazego.) Ja także chciałam jeszcze z panem pomówić (Damazy siada na kanapie i stuka laską z niecierpliwością.)
Rejent. Nie dałeś mi szanowny pan dojść do ostatecznej konkluzji e... e... e... którą jestem pewny, że zaaprobujesz.
Damazy. No więc słucham tej konkluzji, ale żeby to było krótko i węzłowato.
Tykalska. Pójdźcie dziewczęta, musicie koniecznie przegryść coś na drogę.
Helena. Ale dziękujemy paniusi.
Tykalska. Nie ma gadania, pójdźcie, nie przeszkadzajcie tutaj (zabiera je gwałtem.)
Helena (n. s.) Ah! Boże! my dzisiaj ztąd nie wyjedziemy (biegnie do ojca.) Tatunciu, czy to długo będzie?
Damazy (stuknąwszy laską, z fukiem.) Dajże mi ty pokój przynajmniej
Helena. Dla Boga! pójdźmy już (wychodzą na prawo wraz z Antonim, który z Heleny żartuje.)

SCENA V.
Pan Damazy, Rejent.

Rejent (n. s) Ten tylko jest sposób zatkania mu ust.
Damazy. No, gadajże pan teraz... słucham!
Rejent. Przedewszystkiem zwrócę uwagę..
Damazy. Ale krótko, proszę pana Rejent. E... e.. e... musisz pan przyznać, że myśl aktu pojednania przez połączenie córki pańskiej z domniemywanym sukcesorem bratowej, panem Sewerynem, była na wskróś chrześciańską..., panie! to było szczytne!
Damazy. To było szelmostwa panie! (wstaje).
Rejent. Ależ zwrócę uwagę..
Damazy (popędliwie). Niegodziwość, frymark! Jakto, patrzycie przez szpary, jak ten chłystek, panie mości dzieju, bałamuci dziewczynę, nad którą macie opiekę, rzucacie mu ją na pastwę i pomimo to stręczycie mi go na zięcia!
Rejent. Nie wiedzieliśmy o tem, jak pana szanuję!
Damazy (patrząc mu bystro w oczy.) Cóż mi pan głowę zawracasz... a któż mię o tem ostrzegł?
Rejent (oglądając się). Ts! dałeś pan słowo honoru..
Damazy. Sam mi pan otworzyłeś oczy na te, panie mości dzieju brudy i w skutek tego zerwałem, a teraz nazywasz to szczytną myślą...
Rejent (zakłopotany.) Kiedy mówię: my, to właściwie rozumiem przez to mojego klienta, to jest pańską bratowe... to już nasz zwyczaj... e... e... e... prawników.. Najlepszy dowód że od pana dopiero dowiedziała się. (Damazy siada na kanapie, sapiąc — po chwili). Zresztą, właśnie do tego zmierzałem.. zerwałeś pan, i niema już co do tego wracać... Ile panią Żegocinę to kosztowało, nie potrzebuję mówić; jej serce.... e.... e.... niezaspokojone, czuje potrzebę uczynienia jakiejś ofiary, któraby mogła choć w części wynagrodzić tamten zawód...
Damazy (porywczo — wstając.). Nie potrzebuję żadnych ofiar, panie mości dzieju, stanęłyby mi kością w gardle. (chodząc) Gdybym miał prawo do całego majątku po nieboszczyku, zabrałbym go jak swój, bez najmniejszego skrupułu, jak mię żywym widzicie, jeżeli nie dla siebie, to dla mojego dziecka. Ale skoro to nie było jego wolą... mniejsza o to, obejdę się, a łask nie potrzebuję...
Rejent (n. s.) Trzeba koniecznie żeby skwitował z wszelkich pretensyj... (głośno) Szanowny panie, wspominałeś o woli nieboszczyka... wdowa znając tajniki tej wzniosłej duszy, i skryte zamiary, których... e... e... e... przez szaloną miłość dla żony i znając jej serce, nie chciał... e... e...
Damazy (z niecierpliwością.) Zlituj się pan, bo się roztopię z rozczulenia, jak masło w tygielku, i nie będziesz pan miał z kim gadać!
Rejent. Otóż, krótko mówiąc, pańska bratowa, wiedząc, że nieboszczyk miał myśl wyposażenia jakimbądź sposobem pańskiej córki, przeznacza dla niej 50.000 złotych polskich czyli 7 500 rubli. (ociera czoło).
Damazy (mięknąc) Hm! 50.000...
Rejent (prędko). Obowiązując się wypłacić je za lat trzy, gdy się interesa trochę uregulują.. a tymczasem ofiarując procent w stosunku pięć od sta. — (po chwili — oddychając). Cóż pan na to?
Damazy (po chwili). 50.000 — hm... wiesz pan co? — niech was djabli wezmą... dobra psu mucha, jak to powiadają... dla siebie, nie dbałbym i o to, ale, że to dla córki, więc... (machnąwszy ręką) przyjmuję i jechał was sęk!
Rejent (podając rękę). A więc zgoda!... (n. s.) Nadto się posunąłem, łatwo przystał. (głośno) Więc tylko dasz nam szanowny pan mały skrypt, akceptujący tę umowę i kwitujący pańską bratowę z wszelkich możliwych i niemożliwych pretensyj... czysta forma, jak pan widzisz, skoro bezsprzecznie ma prawo do całego majątku.
Damazy (nagle). Ale! za pozwoleniem, a sierota?
Rejent. Jaka sierota?
Damazy Marynka. — Piękneby były rzeczy, gdybym przyjął coś dla córki, a za tamtą się nie dopomniał!...
Rejent. Ależ szanowny panie!...
Damazy. Inaczej nie gadam, dostanie tyle co Helena, albo kwita z przyjaźni.
Rejent. Zwrócę uwagę...
Damazy. Na nic się nie zdało, chcecie, to dobrze; nie chcecie — — drugie dobrze... ma isć na udry, to niech idzie... Ta dziewczyna musi coś dostać, i jeżeli w dobry sposób się nie da, poradzę się prawników...
Rejent (n. s.) Dobryś (głośno) Zechciej szanowny pan... e... e... e...
Damazy. Nie gadam!
Rejent (desperacko podnosząc glos.) Uwzględnić, że to przechodzi moją kompetencyę, miałem upoważnienie tylko co do sumy dla panny Heleny.
Damazy. Nie, to nie... dajcie mi pokój i bądźcie zdrowi.
Rejent. Ależ za pozwoleniem... (ocierając czoło) muszę się pierwej porozumieć z moją... e... e.. e... mocodawczynią. (n. s.) Trzeba zrobić jeszcze tę ofiarę... trudno!...
Damazy. No to prędzej, raz, dwa, trzy!... zaczekam chwilkę... proszę się pospieszyć...
Rejent (głęboko oddychając.) Phhh!... co to z takim brutalem nieoskrobanym mieć do czynienia!.. (wychodzi na lewo.)

SCENA VI.
Damazy, później Tykalska.

Damazy. Farmazeusze!! panie mości dzieju!... prosto nie pójdą, tylko to tędy, to owędy!... nibyto ofiary jakieś robią, gdy wszystko zagarniają... (p. chw.) Ale co tam! kiedy jej nieboszczyk zostawił, niech im tam pan Bóg sekunduje! był człowiek słaby i kwita!....
Tykalska (zaglądając przez drzwi z prawej strony.) Już się rozprawili... (wchodzi, p. ch.) Za pół godzinki będą.
Damazy. Kto? co?
Tykalska. Kurczęta.
Damazy (niecierpliwie). A wiesz pani, że temi kurczętami, to jużem się najadł póty... wreszcie, to każże już pani raz dawać... zawinę sobie w papier i będzie spokój.
Tykalska Nieboszczyk Tobunio za siódmą pokutę nie byłby się puścił w drogę naczczo.
Damazy. Musiał mieć z przeproszeniem babską naturę, panie mości dzieju... bo to tylko wy kobiety potraficie jeść na zawołanie, czy wam się chce, czy nie chce... No, ale cóż to mi pani miałaś powiedzieć? słucham póki mam czas. (dobywa wielki srebrny zegarek).
Tykalska (po chwili siadłszy). Ah, mój panie... na tym świecie... to niech Bóg broni!...
Damazy. Święta prawda, ale cóż dalej?
Tykalska. Co się to tu porobiło... Chryste Jezu!
Damazy (popędliwie). Już to, żeś i pani temu winna, to tak mi Panie Boże dopomóż!..
Tykalska. A słowo boskie! ja?
Damazy. Jakżeż można było panie mości dzieju pozwolić na to, żeby pod waszemi oczami doszło do takiej ostateczności...
Tykalska. A! panie Damazy! ja, jak to powiadają, oczu z nich nie spuściłam... do żadnej ostateczności, nie przyszło, zgrzeszyłabym, gdybym inaczej powiedziała.
Damazy. O bo pani zaraz rozumiesz to inaczej... głodnemu chleb na myśli...
Tykalska (zgorszona). Ah! dla Boga!
Damazy. Cóż? Ah, dla Boga?! przecież się pani nie zgorszysz.
Tykalska. Fi, cóż znowu!
Damazy. Więc pani powiadasz, że nie było nic złego?
Tykalska. Ale panie Damazy, jakem poczciwa!... przecież ja nie dziecko, nie trzeba panu powiadać, widziałam ci ja, że się te dzieciuchy mają ku sobie, ale myślałam sobie, niechże się kochają, będzie para.
Damazy. Hm, pani tak myślałaś?...
Tykalska. A nie inaczej! Bóg świadkiem!.. jeszcze tak sobie kalkulowałam: siostrunia ma mu zapisać, jako faworytowi swój majątek, będzie miał aż nadto i nie potrzebuje szukać posagu, a że jego brat dorabia się na małem, więc to co mam, przeznaczę dla Anteczka.
Damazy (zdziwiony.) To co pani masz?... więc dusimy grosze panie mości dzieju?
Tykalska. A! wypluńże pan... ja też do duszenia, Boże kochany! złamanego grosza nie znajdziesz pan przy mnie... gdyby mi dziad na drodze zastąpił, nie miałabym się czem wykupić.
Damazy. Tere fere, panie mości dzieju... więc cóż pani chcesz rozdawać... kiedy nic nie masz?
Tykalska (cicho.) Widzi pan, mam zapis.
Damazy. Zapis?... od kogo?
Tykalska. Od nieboszczyka.
Damazy. Mojego brata? zapisał co pani?
Tykalska (tłómacząc się) Jakem poczciwa, o niczem byłabym nie wiedziała, ale krótko przed śmiercią zawołał mnie i w sekrecie oddał pismo.
Damazy. Proszę! i nie chwaliłaś się pani z niem do tej pory?
Tykalska. Byłoby sobie leżało w kuferku do mojej śmierci, a potem komu bym tam przeznaczyła, toby sobie wziął.
Damazy. Baj baju! ale trzeba wprzódy odebrać dla siebie.
Tykalska. Ah dla Boga! czyż mnie to u siostruni zginie?
Damazy. Ale trzebaż jej powiedzieć o tem.
Tykalska. A!... jabym za nic w świecie tego nie zrobiła!
Damazy. Dobryś! więc jakże będzie? a przytem, któż pani każe być w zależności, kiedy możesz mieć swoje?
Tykalska. A mój panie! cóż mi to tu złego u siostruni... chleba mi nie zbraknie... a i ona by się bezemnie nie obyła... całe kobiece gospodarstwo na mojej głowie.... Zresztą mój panie, czy to człowiek dla siebie tylko żyje?
Damazy. Hm, hm... bardzo pięknie ani słowa, ale... I dużo to tam tego?
Tykalska. Kilkadziesiąt tysięcy, bo ja tam nie umiem na te ruble.
Damazy. A no, to winszuję, panie mości dzieju... I cóż pani myślisz zrobić z tym fantem?
Tykalska. Otóż właśnie mój panie, o to chciałam się poradzić... ja tego nie chcę niech Bóg broni odbierać.. Ah, Jezus, ja miałabym siostrunię szykanować, pfe!... ale zawsze to moje, więc chciałam zapisać komuś po mojej śmierci... myślałam o Anteczku, bo byłam pewna, że Sewerynek ożeni się z Mańką.. ale kiedy siostrunia oddaliła to biedactwo...
Damazy. No, ja ją przecie zabieram panie mości dzieju.
Tykalska. Bardzo pięknie, ale u was się też nie przelewa mój panie.. mnie pan nie powiesz...
Damazy. Oj, że nie, to nie!
Tykalska. Widzisz pan, wiec chciałam to rozdzielić pomiędzy nich oboje. Jakże mi pan radzisz?
Damazy. Ale pani, święte słowa!... (całuje ją w rękę) moja bratowa nie warta panie mości dzieju, wody za panią nosić.
Tykalska. A! cóż znowu!... to jest dama... a ja sobie prosta kobieta, chociaż rodzona siostra. Nieboszczyk Tobunio był poczciwości człowiek, ale swojego chowu, nie trzeba panu mówić i ja też tak przy nim skisłam.
Damazy. Ale co mi tam pani gadasz, jesteś święta kobieta i basta! A gdzież pani masz ten zapis? czy to tam aby formalne?... nie mógł nieboszczyk brat zrobić nic mądrzejszego...
Tykalska (sięgając za gors.) Tylko mój panie złoty, poradźże mi pan dobrze, jak ja mam zrobić? żeby siostruni nie ambarasować bezpotrzebnie. (chroni się z gorsem przed Damazym, który niecierpliwie sięga ręką.) Pozwólżeż pan, fe!... jeszcze potem by ludzie powiedzeli, żem się tak wywdzięczyła za przytułek, żem baba stara a chciwa.
Damazy. Moja pani, zwykle na starość ludzie robią się najchciwsi.
Tykalska. Oto jest, przeczytajże pan.
Damazy (wziąwszy okulary). Własnoręczne jego pismo.
Tykalska. A tak, swoją własną ręką niebożątko napisał.
Damazy. Ręka mu już drżała, (uderzając palcem w papier) ale taki testament panie mości dzieju, jest najważniejszy... więcej znaczy niż gdyby był napisany przez rejenta przy stu świadkach... ja to wiem... chociaż świstek, byle własnoręczny i data była.. o!...
Tykalska. A jestże tam aby data?
Damazy. Jest, a jakże!... i podpis panie mości dzieju wyraźny... (czyta z początką mrucząc, potem głośno) „siostrze mojej żony Dorocie z Rumiankiewiczów Tykalskiej, wdowie po ś. p. Tobiaszu Tykalskim, rubli srebrnych osiem tysięcy“...
Tykalska (ocierając oczy). Pamiętał i o Tobuniu!
Damazy. Jakto! czy i jemu co zapisał?
Tykalska. Bodaj pana i z żartami!... mój Boże! Tobunio tam już pomiędzy aniołami... cóż tam już dla niego na tym świecie... chyba msza święta i przypominki w zaduszki...
Damazy (czyta). „Chcąc jej zabezpieczyć korzystanie z zapisu, a zarazem ograniczyć w jej własnym interesie, rozporządzam, aby suma ta 8000 rubli pozostała na hipotece; obdarowana, nie może jej podnosić, tylko ma się kontentować procentem po pięć od sta aż do śmierci“... (mówi) I to mądrze, bo pani byś porozdawała... on panią widzę znał dobrze!
Tykalska. Ale przecie mnie wolno tem rozporządzić?
Damazy. Zaraz, zaraz... (czyta) A jakże!... „spadkobierca, którego taż Dorota testamentem naznaczy, będzie miał prawo podnieść w całkowitości tęż sumę.“ Bardzo chwalę tę myśl nieboszczyka brata; nie jesteś pani przynajmniej na niczyjej łasce... (po chwili) Co? co? co? (czyta) „Jest to jedyny legat jakim obciążam prawa mojego naturalnego spadkobiercy, którego proszę i obowiązuję, aby żonie mojej nie odmawiał opieki.... (gwałtownie) Ależ to panie mości dzieju, wykrywa się nowe łajdactwo!... więc żadnego zapisu na przeżycie pomiędzy niemi nie było... w takim razie, to wszystko moje!... moje!... a!! widzicie państwo! oliwa wyszła na wierzch!... dla tego to oni tak mi mydlili oczy!... ha! czekajcież!
Tykalska Chryste Jezu! com ja zrobiła, mój panie! wolałabym się była wyrzec i tego zapisu.
Damazy (mocno poruszony.) Głupiec! wierzyłem ślepo, nie pytając się o nic, a oni korzystali z mojej dobroduszności... No! ale czyż ja mogłem przewidywać, żeby tak bezczelnie przyznawali się... A, to, panie mości dzieju, szachraje! żydzi! dla tego mizernego grosza!
Tykalska. Mój panie! mój panie! co to będzie? kiedy tu w tem znalazło się coś przeciwko siostruni, co ja pocznę! ja się w ziemię zakopię!.. najlepiej oddaj pan to; nie chcę nic, nie chcę!
Damazy. O! za późno, panie mości dzieju... nauczę ja ich teraz po kościele gwizdać!
Tykalska (płacząc.) Fe! wstydź się pan!
Damazy. Ha, ha, ha! czego? a to dobre!
Tykalska. Wywołujesz klątwy na chciwych, a sameś nie lepszy.
Damazy. Ha, ha, ha!... ja chciwy!
Tykalska (całuje go w ramię.) Mój panie!
Damazy (chodząc.) Wola nieboszczyka... wola nieboszczyka... wyjeżdżali z nią, niechże się stanie jego wola!...

SCENA VII.
Poprzedzający, Rejent wprowadza pod rękę Żegocinę, która ma minę na pół uroczystą na pół bolejącą i rękę z chustką do nosa trzyma na czole; wszedłszy, pada jakby bezsilna na kanapę; Tykalska się żegna i w kącie szepce modlitwy; Rejent staje obok Żegociny; w końcu Seweryn.

Damazy. No, teraz będzie komedja, panie mości dzieju... (chodzi spoglądając na nich z pod oka.)
Żegocina (po chwili, bolejąca na stronie do Rejenta.) Któż ma zacząć?
Rejent (cicho.) Możesz i pani... nawet tak będzie najlepiej... (jakby zwracając uwagę Damazego) Hm, hm!
Żegocina (j. w. słabym głosem.) Rejent zakomunikował mi... pańskie pretensje..
Damazy (przez zęby.) To nie są pretensje, panie mości dzieju... (Żegocina milczy okazując giestem że nie daje jej mówić.) No słucham, słucham..
Żegocina. Cios był dobrze wymierzony... ja, która całe życie moje dawałam dowody bezinteresowności, muszę dziś poniżyć się do targów ubliżających nam w ostatnim stopniu... Sądziłam, że odgadując domyślną tylko wolę nieboszczyka mojego męża i dając dowód pamięci o jego synowicy, będę zrozumianą... niestety! stało się przeciwnie! wytłomaczono to sobie jako słabość z mojej strony, i chciano ją wyzyskać...
Damazy (który dawał oznaki niecierpliwości.) To jest, że podług pani bratowej, panie mości dzieju ja kładę rękę do cudzej kieszeni...
Żegocina (z ironicznym uśmiechem!) Nie wiem, jak to nazwać... występujesz pan brat w obronie urojonych praw dziewczyny, która swojem postępowaniem.
Damazy (popędliwie). Jakto! więc pani nie czujesz, że masz na sumieniu, tę dziewczynę!
Żegocina. Ja! ją na sumieniu!... (wznosi oczy w niebo i składa ręce.)
Rejent (cicho.) Nie drażnić go!... (głośno) wchodzicie państwo na niebezpieczną drogę... e... e.. e... wzajemnych wymówek... najświętsza rzecz, puścić wszystko w niepamięć i zawrzeć zgodę... co tam! (uderzając w dłonie z giestem pojednawczym) pani zrób ofiarę, pan opuść cokolwiek z swoich wymagań, podpiszemy skrypcik, i będzie koniec!... (do Damazego.) Ileż pan ostatecznie żądasz dla tej panienki?
Damazy (drwiąco.) Oho! to już poleciało z wiatrem! panie mości dzieju...
Rejent. Jakto, poleciało z wiatrem?
Damazy. Trzeba było decydować się prędzej... rozmyśliłem się inaczej..
Żegocina (bolejącym głosem.) Mówiłam ci rejencie, że to napróżno, pan brat znęca się tylko nademną...
Rejent (niespokojny.) Więc jakież jest pańskie ultimatum?
Damazy (chodząc.) Nieboszczyk brat, zostawił panie mości dzieją fortunę, której na jedną osobę cokolwiek za wiele... (giest Rejenta i Żegociny) jest nas tu kilkoro, którzybyśmy także nie pogardzili jakąś cząstką...
Żegocina. Nie, to zanadto... rejencie, pójdźmy... widzisz, na co mnie narażasz przez swoje ustępstwa...
Rejent (cicho.) Ale dajże pani pokój... trzeba zbadać co to wszystko znaczy...
Damazy. Oprócz mnie i dziecka, jest jeszcze Marynka, jest pani Tykalska siostra pani bratowej...
Żegocina. Co? i Tykalska występuje z pretensjami! koniec świata!
Tykalska. Ja? siostruniu, ja nic nie chcę, jakem poczciwa... dajcież mi pokój!... (n. s.) okropny człowiek.
Damazy. Wreszcie pomijając gagatka, o którym już sama pani sobie pamiętaj, jest jeszcze drugi rodzony pani siostrzeniec Antoni...
Żegocina (śmiejąc się spazmatycznie.) I to wszystko tak poobdzielać!... myśl cudowna... dzieło tak bujnej imaginacyi, że nie spodziewałam się jej po panu bracie... ale weźmy jedno małe, maleńkie przypuszczenie, tojest, że ja na to nie przystanę?
Damazy. Ze mną jak z dzieckiem, panie mości dzieju.. ustąpię i przeproszę w dodatku.... ale na to trzeba jednej małej, malutkiej rzeczy, to jest... pokażecie mi państwo testament!
Rejent (n. s.) Aha! zmądrzał... no, bądźże zdrów!
Żegocina (po chwili wybuchając i wstając jak sprężyną podniesiona.) Tak! więc nareszcie spadła maska!... testament!... a zatem gdyby go nie było, pan byłbyś gotów korzystać z przypadkowego zapomnienia się chorowitego starca, aby wydrzeć ostatni kawałek chleba biednej wdowie!
Damazy (nie wierząc uszom.) Co!?
Rejent (n. s.) Na taki argument tylko kobieta się zdobędzie.
Żegocina. Więc niczem wszelkie względy! niczem obawa sprawiedliwości niebios!... o! kto jest zdolny wyzyskiwać sytuację w jakiej znalazł się przypadkiem, po takim człowieku wszystkiego spodziewać się można... (z płaczem) oddaję wszystko Bogu!... pójdźmy rejencie...
Rejent (cicho.) Ale cóż będzie?
Żegocina. Zostawmy go jego sumieniu (odchodzi ku drzwiom, wsparta na rejencie, który się ociąga z wyjściem.)
Damazy (osłupiały.) A wiecie państwo, że to wątroba może się przewrócić do góry nogami, panie mości dzieju! (bijąc się w piersi) więc ja ją wyzyskuję! ja jestem wydziercą cudzej własności! A! co tego to zanadto!... (biegnie za niemi.) Za pozwoleniem pani!... (porywa ją za rękę i prowadzi na przód sceny.)
Żegocina. Cóż to? gwałt?
Damazy (trzęsąc się za złości.) Gwałt! jak mi Bóg miły, gwałt! A! moja pani! czy myślisz, że ta pontyfikalna mina zaimponuje mi! że się uderzę w piersi i przeproszę! (Żegocina spazmuje.)
Rejent (n. s.) No, to już przepadło!... zostaję wdowcem... trzeba się zwrócić w inną stronę... z wiatrem...
Żegocina. Boże! Boże! znęcać się nad bezbronną i słabą kobietą!
Seweryn (zaglądając ostrożnie środkowemi drzwiami.) Co się tu dzieje?
Damazy. Ja się znęcam! ależ na rany Chrystusa, czy nie jestem w swoim prawie? czyż nie szedłem prostą drogą, wówczas gdy pani wraz z swoim doradcą...
Żegocina. Rejencie!... gdzież on jest? (rejent unika jej; spostrzegłszy Seweryna, wyciąga doń ręce; z płaczem.) Sewerynku! (Seweryn idzie do niej.)
Damazy Wiedząc jak rzeczy stoją, kopaliście podemną dołki i chcieliście mnie podstępnie oszukać!...
Żegocina. Obelgi! (płacze rzewnie, do Seweryna.) Moje dziecko, słyszysz?
Seweryn. Wyjdźmy.
Damazy (w pasji.) Jakie obelgi!... a to wściekłość bierze... (po chwili.) Należy się pani dożywocie na czwartej części, a mnie cały spadek; taka była wola nieboszczyka i byłoby głupotą zrzekać się tego... mam dziecko...
Rejent (stojący blizko Damazego, półgłosem.) No, jużcić co prawda, to prawda!
Żegocina. Weź pan sobie! weź! nasyć się!...
Damazy. Naturalnie, że wezmę! wezmę! jak mię żywym widzicie... (po chwili miękcej.) A zresztą, pal djabli! zamiast dożywocia, odstępuję, pani czwartą część na własność... niech was!...
Żegocina. Nie chcę nic! zabierz sobie wszystko! ostatnią koszulę ze mnie ściągnij! weź mi i życie, bo cóż mi po niem!
Damazy. No, widzicie państwo! zrobi mnie jeszcze rozbójnikiem... (chodzi.)

Żegocina (zanosząc się od płaczu.) O Boże! Boże! Boże!... (wychodzi w szlochach, wsparta na Sewerynie.)

SCENA VIII.
Pan Damazy, Rejent, Tykalska, Helena i Mańka które weszły przed chwilą z prawej strony i zalęknione pozostały w głębi; z niemi wszedł Antoni, potem Seweryn.

Tykalska (szlochając ) O Boże! Boże! Boże!...
Damazy. A to co? czegóż ta beczy, niech mi kto powie! to tak z babami... (chodzi.)
Rejent (zwyciągniętą ręką chodząc za Damazym, który nie słucha i nie uważa nań.) Spodziewam się, że szanowny pan nie masz do mnie żadnej... e... e... e... pretensji.. Jako pełnomocnik jego bratowej, walczyłem do ostatniego tchu... pokonany, kapituluję z honorami wojskowemi... (n. s.) niema co, trzeba robić interesa Geniowi... to będzie najmądrzej... (po chwili, głośno) teraz gdyby moja znajomość rzeczy... e... e... e... mogła się przydać...
Tykalska (jak wyżej.) To ja wszystkiemu winnam!
Damazy (ironicznie.) A naturalnie!... paniś winna, to rzecz jasna! a może i ja także?
Tykalska. A nie inaczej! (objaśnia na stronie Antoniemu o co chodzi.)
Damazy. Jak pana Boga kocham, to pękać ze śmiechu!
Tykalska (jak wyżej). Pękaj pan sobie! pękaj! a nas nie prześladuj!
Rejent. Któż tu prześladuje? (Ile razy rejent się odzywa, nikt nań nie uważa.)
Helena (na pół z płaczem.) Tatuńciu, dajmy pokój wszystkiemu, jedźmy z tąd... Maniu, proś i ty!
Mańka. Jedźmy już wujaszku!
Helena. Panie Antoni... (daje mu znaki). No!
Damazy (wściekły). A, a... a!... (powściągając się) albo ja mam bzika, albo oni wszyscy... Czy ja co złego robię?... zorjentujmy się... W głowie mi się mięsza... Słuchaj Antoni, boś ty przecie nie baba, masz loikę... a przytem, chodzi tu o twoją ciotkę... Czy ja co złego zrobiłem? powiedz!
Antoni. O ile zrozumiałem, to tylko, do czego pan miałeś prawo.
Rejent. A naturalnie.
Damazy. Co tam prawo, prawo.. ale czy mam słuszność?
Antoni. Granica pomiędzy tem co prawne a słuszne, jest tak subtelna...
Rejent. Za pozwoleniem, niema żadnej... to przesąd.
Damazy (odpowiadając Antoniemu). Co?... ależ postaw się na mojem miejscu... gdybyś ty był w tem położeniu, cóżbyś zrobił?...
Antoni. Alboż ja wiem? delikatna materja...
Damazy. Jakto! nie wiesz?
Rejent. Bez znajomości prawa nikt nie wie.
Antoni. Zresztą jako przyszły zięć pański, byłbym stronnym doradcą... mimowoli interes materjalny mógłby mieć jakiś wpływ na moje zdanie.
Damazy. Jakto? więc jeżeli kto np. wyciąga komu z kieszeni chustkę, to nic mu o to nie mówić, jeszcze mu się może nadstawić?
Tykalska (zapłakana). Także porównanie!... (odchodząc) Ona to przychoruje!... (wychodzi na lewo.)
Helena. Ale tatuńciu, to wcale co innego...
Damazy. E! głupiaś, siedź cicho.. nie do ciebie mówię... (do Antoniego). No, gadajże... cóż takiemu rzezimieszkowi zrobić?
Antoni. Rozumie się, że ukarać. (giest potakujący Rejenta).
Damazy. Jakaż więc jest różnica pomiędzy małą a wielką kradzieżą? dla czego, gdy chodzi panie mości dzieju o krocie i miliony, najbezecniejsze podstępy nazywają się zręcznością? dyplomacją? dla czego? powiedz!
Antoni. Odpowiedzi mojej pan się domyślasz... ale w tej chwili nie oto idzie...
Damazy. A o cóż?
Antoni. O to, jak pan masz postąpić... pytanie to zadajesz pan sam sobie, a nie mogąc go na razie rozwiązać, udajesz się do mnie. Ale pan masz lepszego doradcę, który ci wystarczy...
Rejent (stosując to do siebie.) Bez przechwałek...
Damazy. Kogóż to?
Antoni. Własne serce!
Damazy. Serce! ha, ha, ha!... serce zawsze wystrychnie rozum na dudka, panie mości dzieju... nie rządzę się nigdy sercem.
Antoni (całując go w ramię). Pan mówisz tak, jak każdy mąż zawojowany, który wiecznie buntuje się przeciw władzy żony, a przecież robi to, co ona chce...
Damazy. Idźże do djabła z przypowieściami.. (na stronie, chodząc) Hm! hm!... skończy się na tem, że mnie okrzyczą za chciwca, człowieka bez serca, prześladowcę wdowy! baby będą kląć! jeszczeby na marne poszło... nie chcę! nie chcę nic sam dla siebie! (po chwili głośno) słuchaj mnie Antoni!... nie mogę zapomnieć o tem, że twoja ciotka żyła kilkanaście lat panie mości dzieju z moim bratem, że przywykła do wygód; pozbawiać jej wszystkiego nie chcę... oddaję jej połowę, idźże jej to powiedz.
Rejent (na stronie). Połowa! to jeszcze dobry interes... (idzie na lewo, do Seweryna z którym spotyka się we drzwiach.) Ciotka jest tam?
Seweryn. Jest. (rejent wychodzi).
Damazy. Niechże z tego spłaca siostrę, niech pamięta o swoim Sewerynku, zresztą jak sobie chce... dosyć że ma połowę Drugą odstępuję tobie... jej rodzonemu siostrzeńcowi... nie będą gadać...
Antoni (zdziwiony). Mnie?
Damazy. Sam, do ręki nie wezmę, zarzekam się... i tak Heli się dostanie, skoro się z nią żenisz... tylko z tego wyposażycie Marynkę...
Seweryn (na stronie). A! więc wyposażają... rzeczywiście to jest jedyny dla mnie środek ratunku.
Antoni. To najchętniej, ale...
Damazy. Żadnego ale... idź zaraz do ciotki i powiedz jej to...
Antoni. Ale mnie nie wypada... niech pan zechce zauważyć, że gdy tu idzie o mnie...
Damazy. Nic mi nie gadaj. Chcesz idź, chcesz nie idź, ale jak nie pójdziesz, nie dostaniesz Heli i kwita!
Helena (popychając go). Idźżeż pan! prędzej!
Antoni. Więc to warunek konieczny?
Damazy. Jeszcze tu jesteś?

(Antoni wychodzi na lewo.)


SCENA IX.
Damazy (chodzi), Seweryn, Helena, Mańka.

Seweryn (n. s.) Ciotka głupstw narobiła i mnie je każe naprawiać... ciekaw jestem jak się tu wziąść teraz... (zostaje na boku; po chwili). Wprawdzie innego wyjścia niema.
Helena (do Mańki, wskazując oczyma Seweryna). Patrz no! patrz, jak on szuka twojego spojrzenia... to jest znaczące.
Mańka Byłby to zbytek naiwności, jeżeli nie bezczelność.
Helena. Magnetyzuje cię wyraźnie... (żartobliwie) czekaj, ustąpię wam, może się pogodzicie...
Mańka. Wiecznie żartujesz. (Helena odchodzi na bok do lustra.)
Seweryn (na stronie) Ułatwiają mi, to dobrze... (przybliżywszy się do Mańki, cicho.) Mańka, szukałem napróżno sposobnej chwili, żeby się z tobą rozmówić...
Mańka (ironicznie). Czyż przystęp do mnie tak trudny?
Seweryn. Nie chcesz mnie rozumieć... (po chwili) Wiem, że mogłaś mieć urazę... i słuszną... (chce wziąść jej rękę).
Mańka (nie dając ręki, wyniośle.) Nigdy większej, jak w tej chwili.
Seweryn. Jakto?
Mańka. Jeżeli pan sam tego nie pojmujesz, próżnoby było tłómaczyć. (przyzywa spojrzeniem Helenę.)
Seweryn. Ależ nie uwzględniasz położenia w jakiem się znajdowałem... wyjaśnię ci wszystko... tylko udziel mi chwilkę rozmowy sam na sam..
Mańka (rozśmiawszy się ubliżająco, do Heleny.) Proszę cię Helenko...
Seweryn (ciszej, zaciskając zęby.) Jakto, czy nic więcej mi nie powiesz?
Mańka (szyderczo, biorąc pod rękę Helenę.) Przez pamięć na dawne złudzenia, oszczędzę, panu tej przyjemności.. (idą ku drzwiom na prawo.)
Helena (cicho). Dałaś mu odprawę?
Mańka. Pójdźmy, pójdźmy...
Helena. Ślicznie zrobiłaś. (Odchodząc, Helena rzuca na niego spojrzenie sznurując usta, jakby mówiła: „dobrze ci tak!“; wychodzą na prawo.)
Seweryn (na stronie.) Więc wszystko przepadło!... trzeba znosić dalej to jarzmo!... czy ja się nigdy nie wyzwolę?... (po chwili po wejściu osób następującej sceny, wychodzi w poruszeniu środkowemi drzwiami.)

SCENA X.
Pan Damazy, Żegocina, Rejent, za niemi po chwili Antoni.

Żegocina (wpada zasłaniając uszy rękami, za nią Rejent.) Nie chcę, nie chcę, nie nie chcę! daj mi pan święty pokój! (Biorąc obie ręce Damazego, który chodził przez całą poprzedzającą scenę.) Braciszku, jesteś człowiek, jakich mało... pół świętego... teraz wiem, a że z początku nie poznałam się na tobie, moja wina. Ale nie chcę (cicho) i ty nie chciej, aż on sobie pojedzie...
Damazy (na stronie). Sfiksowała, czy co? (głośno) Czego mam nie chcieć? nic nie rozumiem.
Rejent (zaperzony). Za pozwoleniem... e... e... e... ja układać się będę za panią... mam do tego prawo.
Żegocina. Jakie prawo? jakie prawo?
Rejent. Pani postępujesz ze mną nie lojalnie.
Żegocina. Zbyt cenię własną niezależność. (na stronie). Ten człowiek mnie przeraża.
Rejent. Więc w cóż się obróciła nasza umowa?
Żegocina (zatykając uszy.) Jaka umowa? nie chcę!...
Rejent. Umowa dobrowolna, której pani nie zaprzeczysz...
Żegocina. Wyłudziieś ją pan w chwili rozdrażnienia... nie zastanowiłam się... (n. s.) Pięknie byłabym się wykierowała!
Rejent. Byłaś pani pełnoletnią... i zdrową na umyśle...
Żegocina (nagle stając przed nim i rozkładając ręce). No, zresztą ja nie mam nic... i cóż mi pan zrobisz?...
Rejent (gorączkowo). To się pokaże... nie wolno się pani zrzekać...
Damazy. Ale za pozwoleniem panie mości dzieju... o cóż chodzi? bo może pani nie zrozumiałaś... Posłałem Antoniego... cóż on pani powiedział?
Żegocina. Nic.
Damazy (do Antoniego.) Jakto, nic?
Antoni. A nic.
Damazy. Nic!
Antoni. Pańskiego postanowienia na moją korzyść nie mogłem uważać za nieodwołalne... zbyt pan byłeś rozdrażnionym, a co większa, to byłoby niesprawiedliwością; więc powiedziałem ciotce, że co do podziału majątku, wspólnie się państwo porozumiecie.
Damazy (kręcąc palcem) Co wiedział, to powiedział!
Żegocina. Tak jest... więcej ani słówka... tylko Rejent przed nim; przyszedł z wiadomością, że brat odstępujesz mi połowę...
Damazy. O! za pozwoleniem, panie mości dzieju, to było warunkowo... jest legat...
Rejent. Legat! jaki legat!
Żegocina (cicho do Damazego). Wybornie! (do Rejenta). A widzisz pan! niema nawet połowy..
Damazy. Zapis dla pani Tykalskiej.
Żegocina. Tak, dla mojej siostry. (n. s.) Jaki on dowcipny! (bierze pana Damazego na bok i rozmawia z nim na stronie.)
Antoni (szukając kapelusza; do siebie.) A zresztą, róbcie sobie co chcecie, układajcie się, jak wam serce dyktuje, a mnie dajcie pokój.... Ja wiem, że mam moją Helenkę, i o więcej nie dbam!... (znalazłszy kapelusz wychodzi na prawo, przesławszy im giest żartobliwy.)
Żegocina (do pana Damazego cicho.) Mój braciszku, zlituj się, broń mnie przed tym człowiekiem... już wolę ci wszystko powiedzieć... wystaw sobie, on ma pretensję... (mówi mu do ucha; Damazy parska śmiechem) Tak mi się jakoś wymówiło, i on z tego skorzystał, ale ja nie chcę!...
Damazy (spoglądając na Rejenta, który chodzi z kwaśną miną). Spodziewam się.. a to psu na budę by się nie zdało...
Żegocina (na stronie.) Dostałabym się pod kuratelę, w jakiej jak żyję nie byłam... (do Damazego cicho) Ja bratu wierzę, wiem że mi krzywdy nie zrobisz... twój postępek otworzył mi oczy... więc dziel jak ci sumienie każe...
Damazy (na stronie). To mnie zajechała mądrze, panie mości dzieju...
Żegocina. Tylko nie mówmy już wcale o interesach, dopóki on tu będzie... dobrze?
Damazy (całując jej rękę). Ale owszem, z największą chęcią... (składając ręce, prostodusznie) Widzisz pani... trzebaż to było tyle harmidru, o ten głupi pieniądz!... mój Boże kochany! czy może być większa przyjemność, jak zgoda.. jeszcze w rodzinie!... przecież to na dukacie napisane, panie mości dzieju... (z palcem do góry) Concordia... czy jak tam!... (Żegocina mówi do niego cicho). Dobrze! zgoda! jak sobie tylko pani życzysz... (głośno do rejenta). Oboje zamawiamy sobie pomoc acana dobrodzieja, gdy przyjdzie do regulowania działów.. ale za to teraz, panie mości dzieju...
Rejent (kończąc z ironią). Teraz... uważam żem tu zbyteczny.
Damazy. To, nie... broń Boże! a gościnność? (jowialnie) Ale widzi pan... te pańskie konferencje tak zmęczyły panią bratowę, że chciałaby sobie troszeczkę odpocząć, mieć wolną głowę od tych interesów...
Rejent (z urazą). O! i owszem, i owszem... (n. s.) Przynajmniej że Gucio zrobi niezły interes, jeżeli się ożeni z tą dziewczyną.. (głośno) Nie narzucam się bynajmniej... e... e... e... Ale kiedy tak, (biorąc Damazego na bok) miałbym jeszcze tylko jedno słówko do powiedzenia...
Damazy. Cóż takiego?
Rejent. Przemawiam już nie jako rejent, ale jako człowiek... (tonem pełnym namaszczenia) Pamiętajcie o sierocie!...
Damazy. No, albo co?
Rejent. Wszystkie prawodawstwa opiekują się sierotami. Gdy przyjdzie do działów, nic skrzywdźcie jej!...
Damazy (zdziwiony). Jakiż to duch przez pana przemawia?
Rejent. Głos... z tąd!... (uderza się w piersi).
Damazy. A! to powinszować!... (podaje mu rękę).

(Zasłona spada.)

KONIEC





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.