Pan Graba/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Na dziedzińcu pięknego i obszernego domu, w którym mieszkał Ordynat Zrębski, stała budowa, której znaczenie trudnoby z pewnością na pozór określić. Murowane ściany jej były starannie pobielane, a jedyne, ale bardzo szerokie i ozdobne drzwi, miały w koło medaljony owalne gipsowe, na których wyryte były konie prześcigające się w pełnym biegu lub wyrywające się z rąk trzymających je lokajów. Wysoko umieszczone, okrągłe, o zwierciadlanych szybach okna, ozdobione były takiemiż medaljonami, wyobrażającemi amazonki stojące na koniach. Wszystkie razem medaljony połączone były z sobą rzeźbionemi girlandami z laurowych i dębowych liści.
Wnętrze budowy tej przedstawiało jeden duży salon, więcej długi niż szeroki, z posadzką układaną w kwadraty i jak szkło lśniącą od wosku, ze ścianami pokrytemi obiciem, przedstawiającem różne konie i gonitwy konne. Pod jedną z ścian stały kozetki powleczone pąsową materją, takież fotele i niewielkie stoliczki z marmurowemi blatami; pod drugą, były dwie obszerne zagrody z mahoniowych desek, wewnątrz obite kwiecistemi dywanami. W zagrodach tych stały dwie prześliczne klacze, jedna angielskiej, druga tureckiej rasy. Uzdy ich zrobione z pąsowej srebrem haftowanej wstęgi, przywiązane były do brązowych haków, nogi ich do kolan tonęły w cienkiej i drobnej, starannie oczyszczonej słomie. W mahoniowych rzeźbą ozdobionych żłobach złociło się najpiękniejsze ziarno, na jakie tylko zdobyć się może gleba krajowa, a nad żłobami zawieszone były dwa, zwierciadła ramami dotykające sufitu. Pomiędzy zagrodami stało osłonięte pąsową kotarą i wysoko usłane łóżko sportsmana Anglika, którego staraniom powierzona była cenna egzystencja wspaniałych klaczy. W czterech rogach tego pysznego końskiego mieszkania stały marmurowe konie, każdy w innej postawie, naśladowane ze spiżowych posągów, zdobiących cztery rogi miasta jednej z europejskich stolic.
Klacz rasy tureckiej zwała się Sułtanka, bo głowę nosiła podniesioną z królewską dumą, i gdy stąpała zwolna cienkiemi nóżkami i zarżała, zdawało się, że wydaje rozkazy. Klacz rasy angielskiej nosiła imię Lady Makbeth, bo jak na bohaterce dramatu Szekspira, ciężyła i na niej rozlana krew wielu ludzi. Gdy ujeżdżano ją, tak była nieposkromioną, iż z kolei zrzuciła z siebie kilku lokajów — połowa ich wyleczyła się z ran otrzymanych przez spadnięcie, połowa łby sobie potrzaskała.
Kiedy się to działo, Edward Zrębski był w Anglji, kupił nieposkromioną klacz za wielkie pieniądze, oddał ją na wychowanie do najpierwszego w Londynie sportsmana i nazwał Lady Makbeth — potem przywiózł ją do kraju i umieścił razem z Sułtanką.
Mieszkanie dwóch klaczy było najulubieńszem miejscem przebywania dla Ordynata. Tu na jednym ze stolików leżały wielkie arkusze „Timesa,“ na drugim stała nieustannie butelka porteru, tam Ordynat przychodził leczyć się od spleenu, rozmawianiem po angielsku o Anglji z Anglikiem, tu jadał najczęściej objady. A gdy zasiadł na miękiej kozetce z angielską gazetą w jednem ręku, ze szklanką angielskiego napoju w drugiem, mając przed sobą porcję sączącego krew rosbefu i patrząc na ulubione klacze, młodzieniec wychowany w miłości befszteku i sportu, przestawał na chwilę poziewać i wzdrygać się od chłodu, a poczucie rozkoszy życia i wzniosłych jego celów przenikało na chwilę jego obumarłą istotę. W tej stajni, czy w tym salonie, którego gospodyniami były klacze, mieściła się jego ojczyzna, honor, nauka, czyn. Była tam jego ojczyzna, bo szczególnem zjawiskiem wmówił w siebie, że jest Anglikiem, nie przez żadne uwielbienie dla Wielkiej Brytanji i żelaznego charakteru jej synów, ale przez zamiłowanie do angielskiej kuchni, angielskiej rasy koni, angielskich paletotów i angielskiego sans façon. Był tam jego honor, bo cóż mogło przynieść mu większy zaszczyt, jak gdy w jednej stolicy Sułtanka odniosła zwycięstwo nad Celedallerisem lorda Dudlaya, a w drugiej Lady Makbeth ukorzyła Uragana hrabiego P.........? Co roku w wyścigowej porze, gazety pisały jego imię obok imion największych arystokratów Anglji, a on jako wódz najsławniejszy, co roku spoczywał na laurach końskiemi zdobytych nogami.
Była tam jego nauka — bo nic innego w życiu nie studjował, jak ostatnie stronice „Timesa,“ doskonałość porteru, soczystość befszteku i rasowość koni. Był tam jego czyn, bo mógłże świetniej służyć ludzkości, jak leżąc na kozetce, paląc cygaro, pijąc porter i rozkoszując się widokiem klaczy, których postacie podwajały się przez odbicie w zwierciadłach.
To też gdy znajdował się w tym przybytku napełnionym tchnieniem najdroższych dla człowieka rzeczy, Edward Zrębski był zachwycającym młodzieńcem. Poziewał tylko co pięć minut, zdejmował watowany paletot i wełniany szal z szyji, tak mu było ciepło, prędzej wymawiał zgłoski jedną po drugiej i niekiedy zdawało się mu, jakoby naprawdę zdolnym był coś kochać oprócz klaczy, coś czynić, oprócz palenia cygar i czytania ostatniej stronicy „Timesa.“
W jednym z ostatnich dni listopadowych, Ordynat był właśnie w owem zachwycającem usposobieniu i z „Timesem“ w ręku leżał na kozetce, naprzeciw stojącej pysznej zagrodzie Lady Makbeth. Było to w przedobjednej godzinie, na stoliku więc obok niego stała srebrna taca z rozmaitemi drażniącemi podniebienie przekąskami i z szumiącym białą pianą porterem. Ordynat nie jadł już śniadania, tylko popijał porter i palił wonne cygaro, blademi oczami, otoczonemi jasną rzęsą wodząc po suficie.
W zagrodzie Sułtanki stał sportsman, Anglik, i mięką szczotką czesał starannie długą, falującą grzywę klaczy. Był to wysoki, barczysty człowiek, z twarzą białą i pełną piegów, z zarostem rudawym, a czołem wysokiem i nieco łysem. Cała fizjognomia jego miała piętno zimnej krwi i właściwego Anglikom powolnego lecz matematycznego rozsądku i tylko w blado-błękitnych oczach, jak też w zagięciu ust, ukazywał się lekki odcień ironji.
— Messir Dawid, może szklaneczkę porteru? — ozwał się Ordynat po angielsku, zwracając spojrzenie z sufitu na Anglika-faworyta.
— Dziękuję milordzie, nie zaszkodzi, — odparł Dawid tymże językiem, skłaniając głowę na sztywnej postaci i kładąc szczotkę na poręczy zagrody.
Wyraz milord, miał czarowny dar głaskania ucha Ordynata i wprowadzaniu go w najbardziej zachwycające usposobienie. To też pogładził on z przyjemnością jasne faworyty i podniosłszy rękę do butelki z takim gestem, jakby rozpoczynał mowę w Izbie lordów, nalał pełną szklankę szumiącego porteru i wyciągnął ją ku Anglikowi.
Dawid zbliżył się, wziął szklankę i niosąc ją do ust, rzekł ze sztywnym ukłonem:
— Za zdrowie milorda.
— Dziękuję ci Dawidzie, — odpowiedział Ordynat i wygodniej położył się na kozetce twarzą do sufitu, potem wypiwszy haust porteru i wypuściwszy z ust kłąb błękitnego dymu z cygara, ozwał się przesadnie syczącą angielską wymową:
— Powiedz-że mi Dawidzie, czy kontent jesteś, żeś opuścił Anglję dla mojej służby?
Dawid uderzył językiem o podniebienie smakując trunek, zamyślił się i w końcu dobrej minuty milczenia odpowiedział:
— Anglja, milordzie, to kraj ciągłej pracy, fabryk, handlu, rzemiosł i polityki, a kiedym tu przyjechał, zdało mi się, jakobym przybył do krainy mlekiem i miodem płynącej, w której nikt nic nie robi.
Ordynat rozśmiał się przez zęby, co było u niego oznaką bardzo dobrego humoru i rzekł:
— Dowcipny jesteś Dawidzie, ale nie powiedziałeś całej prawdy. Alboż i tu nie widzisz pracujących? alboż moi słudzy nie pracują? alboż ten urzędniczek co naprzeciw moich okien mieszka i ten doktor co mnie leczy od spleenu nie pracują?
Anglik zamyślił się znowu i po długiem milczeniu odparł:
— W Anglji wszyscy pracują.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Ordynat, — bredzisz messir, alboż w Anglji lord Dudley, albo lord Russel, albo lord Fitt pracują?
Usta Anglika ironicznie się zagięły, ale wnet twarz jego odzyskała posągowa angielską zimną krew, postawił szklankę na stole, włożył rece do kieszeni i zaczął mówić:
— Ojciec mój był fermerem u lorda Jerzego Dudley’a, którego widywałem często jak byłem jeszcze młodym chłopakiem. Lord Jerzy nie mieszkał ciągle w swoich posiadłościach w hrabstwie Jorkschire, bo większą część roku przepędzał w Londynie. Do zamku swego przyjeżdżał tylko zawsze na wiosnę, a wtedy zjeżdżali się do niego wszyscy fermerzy z opłatami, prośbami i projektami. On obliczał należytości, wysłuchiwał próśb i rozpatrywał projekta. Jeden z fermerów radził czasem, aby osuszyć spory kawał błotnistej ziemi, roznoszącej wyziewami zarazy i zamienić ją w grunt uprawny; drugi dowodził, że w fermie, którą zamieszkiwał, możnaby z korzyścią założyć jaką fabrykę trzeciemu zdawało się, iż dobrze będzie, jeżeli lord Jerzy pomnoży liczbę owiec, albo ulepszy gatunek wołów. Lord Dudley zamykał się w gabinecie swoim z podającymi projekta po kilka godzin dziennie, rachował, rozpatrywał na mapie pozycje miejscowości i nad każdą propozycją głęboko się zastanawiał. To wszystko zajmowało mu kilkanaście dni i nie wiem jak się to zda milordowi, ale my zwykliśmy mawiać wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem miał on zwyczaj objeżdżać wszystkie swe posiadłości, pobliskie konno, dalsze karetą lub kabryoletem. Zaglądał w każdy szczegół gospodarstwa fermerów, oglądał czy pola dobrze są uprawne, czy woły tłuste, owce na właściwych pastwiskach pasane, czy łąki osuszone i lasy utrzymywane w porządku. Niedbałych fermerów naganiał, a czasem i odbierał im fermy, wzorowych gospodarzy nagradzał pieniędzmi albo uściśnieniem ręki, które wiele znaczyło, bo lord Dudley był prawdziwym gentlemanem i przodkowie jego znajdowali się byli w liczbie baronów piszących Welką Kartę za króla Jana bez Ziemi. To wszystko zajmowało mu kilka tygodni i nie wiem, jak się to zda milordowi, ale myśmy mawiali wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem jechał w podróż po obcych krajach i nie wiem dobrze, co tam zwykł był porabiać, ale myśmy myśleli, że on i tam pracował, bo pisywał z różnych krajów do swoich fermerów jak tam to i owo urządza się we Francji i w Niemczech, a że urządza się dobrze, czy nie możnaby podobnie robić i w jego posiadłościach. Jesień i zimę przepędzał lord Jerzy w Londynie; był on członkiem parlamentu, prezydował na wielu meetingach i w Daily News, którą trzymał mój ojciec, bardzo często drukowano jego mowy i rozpisywano się o różnych jego wnioskach i projektach. Nie wiem jak się to zda milordowi, ale wtedy nie tylko my, lecz i cała Anglja mówiła, że lord Dudley pracuje.
Powiedziawszy to Anglik, umilkł, wypił haust porteru, schował znowu rękę do kieszeni i stał wyprostowany.
Goddam, — rzekł Ordynat, — dobrze opowiadasz messir i zajmuje mnie twój lord Dudley. Powiedz mi tylko jeszcze, ile on miał dochodu rocznego?
— Kiedym był młodym chłopcem, — odpowiedział Dawid, — mówiono, że lord Jerzy miał dochodu tylko 5.000 funtów szterlingów, co było bardzo mało dla takiego gentlemana. W dziesięć lat potem posiadłości lorda Jerzego dawały mu 10.000 funtów szterlingów, a kiedy przed rokiem wyjeżdżałem z milordem z Anglji, słyszałem, że lord Jerzy ma rocznego dochodu 15.000 funtów szterlingów.
Goddam! — zawołał Ordynat, — to bardzo pięknie i wcale inaczej jest u mnie, bo ja przed pięciu laty miałem z ordynacji mojej 30.000 rs. dochodu, a dziś mam tylko 15.000. Powiedz-że mi messir, przez co tak się zwiększyły dochody lorda Dudley?
— Osuszył on tysiąc jardów bagnistych gruntów i zrobił z nich pastwisko dla wołów, z których sto utuczonych odsyłano co miesiąc do Londynu; założył kopalnię wegla ziemnego, którego pokłady bezużytecznie leżały wprzódy w jego posiadłościach i zbudował steamer, którym prowadził Tamizą do Londynu połowę zboża hrabstwa Jorkschire.
Ordynat zamyślił się i wypuścił z ust ogromny kłęb dymu.
— Dobrze też musiał żyć, posiadając takie dochody! — zawołał.
— Lord Dudley żyje jak przystało na prawdziwego gentlemana i potomka baronów, — odpowiedział Anglik. — Ma on w Londynie swój własny pałac, w którym przyjmuje na objadach ministrów królowej i nie raz całą Izbę lordów, a kiedy wydaje bale, to mylady występuje w takim stroju, że aż błyszczy cała od brylantów. Przytem fermerowie jego wzbogacają się i synowie ich nie rzadko zostają członkami Izby Gmin, a w fabrykach lorda i około uprawy jego gruntów pracuje kilka tysięcy ludzi, którzy nie tylko zarabiają tam na kawałek chleba, ale i uczą się, bo we wszystkich posiadłościach lorda Jerzego są szkółki dla wyrobników nie mających za co posyłać dzieci do szkół gminnych. Lord Dudley jest też członkiem Jockey Clubu, członkiem towarzystwa opieki nad podrzutkami, członkiem opieki nad zwierzętami i członkiem wielu towarzystw, jakie tylko egzystują na gruncie Wielkiej Brytanji, a milord co zna Anglję, wie sam, że trudno je wszystkie policzyć.
— A i konie pyszne mieć musiał lord Dudley, jeśli można wnosić z tego wspaniałego Abdul—Ceris, który się przed dwoma laty uganiał na wyścigach o pierwszą nagrodę z moją Sułtanką, — rzekł Ordynat.
— Lord Dudley miał w posiadłościach swoich stadninę koni, których chodowla prowadzi się na wielką skalę, i która przynosi mu rocznego dochodu 2.000 funtów szterlingów. Nie kupuje on nigdy koni, które wysyła na wyścigi, ale wszystkie one pochodzą z własnej chodowli, więc świadczą o wielkości i bogactwie Anglji nawet i w tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Przed kilku laty, kilka koni ze stadniny lorda Jerzego wzięto na stajnię królowej, a Lady Makbeth pochodzi ze stadniny lorda Jerzego; milord więc sam dał mu dochodu 420 funtów szterlingów, to jest tyle, ile zapłacił za Lady Makbeth.
Anglik prowadził całą tę rozmowę z najzupełniejszą zimną krwią, bez cienia przechwałki lub alluzji. Imię tylko Anglji wymawiał z pewną dumą w głosie.
Ordynat zamyślił się głęboko. Skończył palić cygaro i ziewnął, ale tym razem zdawało się, iż uczynił to więcej z przyzwyczajenia niż z nudy.
Ne mess, — ozwał się w końcu, wyciągając się na kozetce, — powiedz mi jak ci się zdaje, kto lepiej postępuje: czy Anglicy, którzy jak powiadasz, wszyscy pracują, czy my Galicjanie, którzy nic nie robimy?
Usta Anglika zacięły się znowu w wyraz ironji, ale tak ulotny, że ani go spostrzedz można było. Założył ręce na piersi, pomyślał i odpowiedział z niewzruszoną zimną krwią:
— Milord, który doskonale zna Anglję, niech pomyśli nad tem gdzie jest lepiej: tam, czy tu? A gdzie jest lepiej, tam ludzie lepiej postępują.
— Ha, ha, ha! — rozśmiał się Ordynat, — mądry z ciebie Anglik! przodkowie twoi musieli także pisać Wielką Kartę u króla Jana bez Ziemi.
Dawid wyprostował się jeszcze bardziej i rzekł z dumą:
— Nie milordzie, ale brat mój starszy zasiada w Izbie Gmin i należy do parafji Wighów.
— A więc jakże się stało messir, że nie szukałeś karjery w Anglji, ale zgodziłeś się wyjechać tu ze mną?
— Galicja widać bogatsza od Anglji, bo milord płaci mi za utrzymanie dwóch koni tyle, ileby lord Dudley zapłacił nadzorcy całej swojej stadniny. Więc w bogatym kraju zbiorę sobie pieniądze i wróciwszy do Anglji, zapłacę niemi dzierżawę jednej z ferm lorda Dudleya.
Po tej odpowiedzi wygłoszonej z niezmęczoną zimną krwią i powagą i z nieco tylko ironicznie zagiętemi ustami, Anglik skłonił się sztywnie i odszedł ku przeciwnej ścianie. Tam usiadł na fotelu, wydobył z kieszeni numer „Dayly News“ i zaczął go czytać z wielką uwaga.
Jednocześnie prawie otworzyły się drzwi i wszedł pan Kalikst Graba.
Maż Kamili był tym razem w swojej, jak ją nazywał masce fizycznej — bo miał piękną bladość i czarne jak smoła włosy.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał podając rękę Edwardowi, — siedzisz sobie w swem Eldorado, jak monarcha wschodni otoczony wszystkiemi rozkoszami życia. Wyborne śniadanie, doskonałe cygaro, dwie pyszne klacze i Anglik do rozmawiania po angielsku, na honor! to raj ziemski!
I zaśmiał się pół swobodnie, pół szyderczo, potem spojrzał na Anglika, który przy wejściu jego podniósł wzrok od gazety, i kłaniając się lekko, pozdrowił go po angielsku. Dawid ukłonił się sztywnie, a Edward przeciągnął się, ziewnął i odpowiedział:
— Czy wiesz, mon cher Graba, że nudzę się śmiertelnie!...
— To nie nowina! — zawołał Kalikst i zwracając się do Anglika, rzekł po angielsku:
— Messir Dawid! milord Edward mówi, że się nudzi, czy bywają w Anglji tacy młodzi, przystojni i bogaci milordowie, którzyby się nudzili?
Anglik pomyślał dobrą minutę i odpowiedział:
— Bywają.
— Czemużeś mi tego wprzódy nie powiedział messir! — zawołał Ordynat, — byłbym cię już dawno prosił o radę! Powiedz-że mi, co robią młodzi angielscy milordowie, gdy się nudzą?
Anglik znowu myślał kilkanaście sekund i podciągając sobie w górę kołnierzyk z największą flegmą, odpowiedział:
— W łeb sobie strzelają.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się na całe gardło Graba, — doskonała rada, radykalna! Sądzę jednak, że nie skorzystasz z niej Edwardzie!
Ma foi, nie zaręczyłbym za to, — odparł Edward owijając gardło ciepłym szalem.
W tej chwili za rozmawiającymi ozwał się uniżony głos:
— Do nóżek ścielę się pana Ordynata dobrodzieja! moje uszanowanie mistrzowi ludzi wesołego życia!
Ordynat i Graba, którzy siedzieli odwróceni odedrzwi i nie spostrzegli cicho wchodzącego gościa, obejrzeli się i zobaczyli przed sobą pana Ignacego Jodka. Edward nie zmienił leżącej postawy i lekceważąco wyciągnął ku niemu dwa palce, które on całą garścią uścisnął; za to Graba przywitał się z nim uprzejmie, miał on zwyczaj być uprzejmym dla wszystkich bez wyjątku. Kaptował sobie tym sposobem popularność ogólną i jak kandydat na obieralny urząd, starał się o vota affirmativa.
— Może przekąsisz? — rzekł Ordynat wskazując nowoprzybyłemu tacę z resztą śniadania.
Oczy Jodka błysnęły.
— Dziękuje, dziękuję, czemużby nie? — odpowiedział, przysuwając fotel do stolika, — doskonała szyneczka i kawiorek doskonały!
I wziąwszy srebrne sztucce, zawinął się koło szyneczki z kawiorkiem.
— Cóż tam nowego słychać, Jodek? — zainterpelował Ordynat.
— Byłem dziś u pani pułkownikowej M. Częstowała mnie doskonalą nalewką, którą przysłali jej ze wsi. Córka jej panna Klementyna za mąż idzie za pana Edmunda D., ale czy znacie panowie piosenkę: „Pod pozorem córek, kochają się matki.“
— Czy stosujesz tę piosenkę do pułkownikowej i Edmunda? — zapytał od niechcenia Graba.
— I jak! — zawołał Jodek z gębą pełną szynki i mrugając ze znaczeniem oczami.
Edward i Kalikst uśmiechnęli się.
— Cóż tam więcej słychać? — zapytał znów Ordynat.
— Byłem dziś u panien Jedlińskich. Częstowały mnie doskonałą śmietaną, którą urządzają u siebie en vraies villageoises qu’elles sont. Mówiły mi, że szambelanowa Słabecka z panną Rytą wrócą z zagranicy za miesiąc i przepędzą zimę w M.
— Czy znasz tę pannę Rytę, Jodku? — zapytał Edward.
— I jak! — zawołał Jodek nalewając sobie szklankę porteru.
— Czy podobna do brata?
— Z tego tylko, że ma ryżawe włosy.
— Czy ładna?
— Dla mnie brzydka, ale niektórzy znajdują ją ładną. De gustibus non est disputandum, — dodał sentencjonalnie, kładąc na chleb warstwę linburgskiego sera.
— Cóż więcej słychać?
— Zaszłem po drodze do Borela. Znalazłem tam Stasia i Tozia. Częstowali mnie doskonałemi pierożkami z mięsem, tylko co wyszłemi z pieca szanownego Borela. Nie ma w świecie restauratora jak Borel, panowie! Staś i Tozio zagrali przy mnie dwie partje bilardu, Staś obie przegrał.
Graba uśmiechnął się z ironją.
Edward wpatrzył się w Ignacego z nieopisanym wyrazem zdziwienia, graniczącego z przerażeniem, i po dobrej minucie milczenia rzekł z flegmą:
Peste! a któreż to z rzędu śniadanie zjadasz dzisiaj, Jodek?
Jodek podniósł oczy, jakby przypominał sobie i po chwili włożywszy do ust ostatni kęs chleba z linburgskim serem, odrzekł z najzimniejszą krwią:
— Czwarte.
Edward wzruszył ramionami i nie spuszczając zdumionego wzroku z pulchnej twarzy gościa, wycedził raz jeszcze przez zęby:
Peste!
Graba rozśmiał się na cało gardło.
— Na honor, szanowny panie Ignacy! strawny masz żołądek! — zawołał.
— Jestem jako stróś i lepiej jak stróś, bo trawię z zupełną łatwością, nie tylko co we mnie wchodzi przez usta, ale i to, co dostaje się do mojej osoby przez uszy, — odparł Jodek z zimną krwią i otarłszy usta serwetą, zapalił jedno z cygar Ordynata leżących na stole.
A propos Stasia Klońskiego, czy pamiętasz Edwardzie moja rozmowę z tobą, przed dwoma czy trzema miesiącami? — zapytał Graba.
— Rozmowę o ładnej Cesi?
— Tak.
Jodek nastawił ucha, na twarzy jego pojawiła się gorąca ciekawość.
Kalikst spojrzał nań z ukosa, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł do Edwarda:
— Powiadają w M., że ładna Cesia co raz bardziej jest tobą zajęta.
— Czy podobna! — zawołał Jodek podskakując na fotelu.
Ordynat z przyjemnością pogładził faworyty i spojrzał w zwierciadło, w którem twarz jego odbiła się obok głowy Lady Makbeth.
Au fait, być to może, — rzekł z flegmą, — ale nie próbowałem jeszcze przekonać się o tem, chociaż i sam jestem nią zachwycony.
— Jesteś prawdziwym Anglikiem, — uśmiechnął się Kalikst.
— Nie miałem czasu, Sułtanka mi chorowała, ale a propos ładnych osób: jakże zdrowie żony twojej Kalikście? czy ma się lepiej?
Nerwowe drganie poruszyło gwałtownie ustami i okiem Kaliksta.
— Od tygodnia już wychodzi ze swego pokoju i przyjmuje gości, — odpowiedział.
C’est heureux, — rzekł Edward, — bo też w istocie to nagłe zasłabnięcie w kilka dni po ślubie...
— Sprawione było nagłą chorobą matki, która dziś ma się lepiej, — dokończył Graba i jakby chciał coprędzej zmienić przedmiot rozmowy, żywo zapytał:
— No więc, á Duand wizyta twoja do pani Klońskiej rozpoczynająca aferę?
— Pójdę dzisiaj, — odparł Ordynat, lekko ziewając.
Jodek zerwał się z fotelu.
— Do nóg upadam, moje uszanowanie panom dobrodziejom, — mówił żegnając się.
— Dokąd tak spieszysz? — zapytał Graba.
— Muszę jeszcze zajść do Borela, proszono mnie tam.
Grand Dieu! czy nie na piąte śniadanie?! — z nieudanem przerażeniem zawołał Edward.
— Nie, nie, na partyjkę bilardu, — odparł Jodek i wybiegł.
Graba prowadził za nim oczami, gdy tymczasem Ordynat zbliżywszy się do Sułtanki, oglądał z uwagą jej grzywę, jakby się przekonywał, czy nie brakuje w niej jakiego włoska; mąż Kamili uśmiechnął się i szepnął:
— Już on się sprawi z ploteczką. I Staś i całe miasto dowiedzą się dziś, że pani Celina kocha się w Ordynacie.
Rzekłszy to do siebie, wyjął z kieszeni talję kart i odezwał się głośno:
— Ordynacie! może sztosika!
Edward spojrzał, nie odpowiedział nic, przyglądnął się jeszcze przez chwilę grzywie Lady Makbeth i podchodząc do stolika, wyjął pugilares i rzekł z zimną krwią:
— Ciągnij bank.
Zasiedli naprzeciw siebie, Kalikst położył na stół storublową asygnatę.
Grali, a Anglik położywszy na kolanach „Dayly News,“ przypatrywał się im z powagą.
— Messir Dawid, — rzekł do niego Graba w przestanku gry i wskazując na Edwarda, — milord przegrał w pół godziny dwieście rubli, co angielską monetą znaczy 40 funtów szterlingów.
Anglik wyprostował się, poprawił kołnierzyki i wyrzekł z flegmą:
— Bogaty kraj!...
Tymczasem pan Jodek pędził do Borela.
W cukierni z dziesięciu młodych ludzi grało w bilard i piło czekoladę lub czarną kawę. Między nimi znajdował się Kloński, Tozio i kapitan.
Jodek wpadł pomiędzy nich jak bomba i został powitany żartami, śmiechem i kawalerskiemi wykrzyknikami jako ulubiony dowcipniś i nowiniarz całego zebrania.
Trzech mężczyzn siedzących przy bocznym stoliku nad kieliszkami ponczu, a między którymi był i kapitan, pociągnęło go ku sobie:
— Cóż słychać nowego, kurjerze codzienny miasta M.? — zapytał jeden z nich stawiając przed nowoprzybyłym kieliszek trunku.
— Mam, mam taką nowinkę, jakiej świat i korona polska nie słyszała! — rzekł półgłosem i chichocąc z cicha Jodek, a zarazem obejrzał się i ukośne wejrzenie rzucił na Klońskiego, który ze zmarszczonemi brwiami i pochyloną postawą mierzył kijem do bilardowej kuli.
— No, to siadaj i mów! — huknął kapitan i pociągnąwszy za połę nowiniarza, posadził go między sobą a towarzyszami.
Jodek pochylił się nad stołem i począł mówić o czemś z cicha. Siedzący obok i naprzeciw niego mężczyźni pochylili ku niemu głowy i słuchali.
— Czy podobna? — zawołał jeden z nich.
— Proszę tu wierzyć kobietom! — krzyknął kapitan.
— Kłamiesz Jodku! — zarzucił spokojniej trzeci.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że mówię prawdę; zresztą powtarzam tylko co słyszałem, a słyszałem z ust najpewniejszych.
Mężczyźni zwrócili oczy na Klońskiego i wybuchnęli głośnym śmiechem.
Stanisław wyprostował się w tej samej chwili, oparł na kiju i z tłumionym gniewem wyrzekł:
— Przegrałem.
Śmiech mężczyzn wzmógł się. Kloński obejrzał się i zobaczył spojrzenia śmiejących się skierowane ku sobie.
— I z czego tak śmiejecie się? — zawołał. — Czy z tego, że dziś już szóstą partję przegrałem? każdemu z was wydarzyć się to może.
— Bynajmniej, — odrzekł jeden z mężczyzn, — śmieliśmy się nie z tego, że przegrałeś, ale z tego, żeś wyraz: przegrałem! tak a propos powiedział.
Stanisław wzruszył ramionami.
— Nie pojmuję jakie tu miało być a propos.
— Bo nie słyszałeś naszej rozmowy.
— Właśnie i my rozmawialiśmy o tem, żeś przegrał, ale wcale inną partję jak bilardową.
— W bilardzie można przegrać i odegrać się, ale ty gdzieindziej tak przegrałeś, że wątpię, czy będziesz mógł się odegrać.
I znowu zaśmieli się wszyscy chórem.
Stanisław patrzył na towarzyszy pół zdziwiony a pół gniewny.
— Proszę was, — rzekł, — o wytłumaczenie tych wszystkich zagadek! od dzieciństwa nie miałem zdolności odgadywania rebusów, szarad i tym podobnych łamigłówek.
Śmiech wzmógł się.
— Biedny Staś! — zawołał jeden z mężczyzn, — chce tłumaczenia!
— Jodku! wytłumacz mu tę zagadkę! — wołał drugi.
Jodek zerwał się jakby chciał uciekać, ale spojrzawszy na niedopity poncz, nie uciekł, tylko stanął za fotelem i chwytając za tylną jego poręcz, jakby się chciał nim zastawić, wyjąknął z pomieszaniem:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem.
Kloński zmarszczył brwi i z gniewem spojrzał na otaczających.
— Uważam panowie, — rzekł głosem, który usiłował uczynić spokojnym, — że chcecie stroić ze mnie żarty; ale oświadczam, że tego nie lubię i nie znoszę, a rolę błaznów służących do zabawiania kompanji, zostawiam innym.
Przy ostatnich słowach spojrzał na Jodka, który raz jeszcze powtórzył:
— O niczem nie wiem!
Mężczyźni przestali śmiać się głośno, ale uśmiechali się, spoglądając na siebie.
— Mój kochany, — ozwał się z ironiczną flegmą jeden z nich, — takie to już są prawa i wyobrażenia towarzyskie, że ludzie zostający w pewnych położeniach, chcąc nie chcąc i przyznać to muszą, bez własnej winy stają się śmiesznymi.
Oczy Klońskiego błysnęły gniewem, głowa podniosła się z dumą. Przystąpił do grupy mężczyzn i rzekł stanowczo:
— Ponieważ pozwalacie sobie mówić mi otwarcie, że jestem śmiesznym, ja czuję się w prawie wymagać od was jasnego wytłumaczenia, dla czego znajdujecie mnie takim. Jeżeli nie spełnicie mego wymagania, będę żądał innej satysfakcji.
— Do licha! — zawołał jeden z mężczyzn, — czyliż nas wszystkich czterech razem wyzwiesz na pojedynek?
Na te słowa Jodek odskoczył o parę kroków, porwał za czapkę i wybiegł z sali powtarzając:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem!
Mężczyźni śmieli się patrząc za uciekającym, a Stanisław rzekł do nich z wzrastającym gniewem:
— Możecie panowie śmiać się ile wam się podoba z pana Jodka, bo on pozwala na to, ale ze mnie to co innego, po raz ostatni proszę nas, abyście powiedzieli o co chodzi, bo inaczej...
— Ah! mon cher, — rzekł jeden z kolegów, — jeśli już tak żądasz tego koniecznie, to powiemy ci przedmiot naszej o tobie rozmowy, choć dalibóg to ambarasujące i sam nie wiem...
— At! co tam długo w bawełnę obwijać! — huknął kapitan. — Nie darmo służyłem w złotych huzarach, nie lubię cedzić słówka przez zęby. Ot, powiem ci Stanisławie po koleżeńsku i przyjacielsku, że jesteś w położeniu króla Menelausa, męża pięknej Heleny.
Oczy Stanisława zaiskrzyły się dwoma błyskawicami.
— Radzę ci kapitanie złotych huzarów, — rzekł szyderczo, — abyś nie wdawał się w historyczne cytacje, bo na wszelkiem polu uczonem łatwo szwankować możesz, choć jesteś rycerzem. Tłumacz się jaśniej.
— Ha! jeśli tak koniecznie wymagasz odemnie, abym ci całą rzecz jak łopatą na stół wyłożył! — krzyknął kapitan obrażony szyderstwem Klońskiego, — to powiem ci wszystko!
— Kapitanie! — zawołał jeden z mężczyzn porywając go za rękę.
— Warjacie! głupstwo zrobisz! — mitygował drugi.
— Otóż niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie powiem, niech się przekona, co to żarciki ze mnie stroić! — wrzasnął kapitan.
— Mów, mów! — wołał Kloński, drżąc cały z gniewu i niecierpliwości.
— Więc słuchaj do stu djabłów, a uważnie! Wieści chodzą po mieście, że Ordynat Zrębski kocha się w twojej żonie, a ona w nim!...
Stanisław zpąsowiał tak, że aż czoło powlekło mu się szkarłatem, cofnął się, wyciągnął rękę i silnym głosem krzyknął:
— Milcz!
Wszyscy oniemieli, a ci sami mężczyźni, którzy żartowali przed chwilą, zarumienili się i pospuszczali oczy. Kapitan chciał coś junacko odpowiedzieć, ale zadrżały mu usta, głos i ręce, a tymczasem między nim a Stanisławem stanął Tozio, niemy dotąd i nie wiele rozumiejący świadek całej sceny.
— Stanisławie, — rzekł biorąc go za rękę, — nie unoś się zbytecznie... wszak między przyjaciołmi...
Kloński wysunął dłoń z ujęcia Tozia, zkrzyżował ręce na piersi i rzekł drżącym jeszcze, ale już spokojnym głosem, w którym była ironja i duma zarazem:
— W istocie... jesteśmy w przyjacielskiem kółku... to też skończymy tę rzecz po przyjacielsku... Na ten raz nie wymagam od kapitana złotych huzarów żadnej innej satysfakcji za jego nierozważne słowa, jak tej, aby w domu moim więcej nie bywał, ale zapowiadam wam panowie wszystkim razem i każdemu z osobna, że na drugi raz w podobnym wypadku, nie będę tak pojednawczego usposobienia. Znacie mnie, że jestem dobrym kolegą do wypitki, ale może nie wiecie jeszcze, jakim jestem do wybitki. Kto nie życze sobie przekonać się o tem, niech z należytem uszanowaniem wspomina imię mojej żony. Nie uczyłem się wiele w szkołach, to prawda... ale strzelać umiem tak, że jaskółki i niedoperze w locie ubijam, a mam tyle honoru i odwagi, że nie zawaham się wpakować kulę w łeb temu, kto się odważy najmniejszem słowem ubliżyć kobiecie, którą kocham i która nosi moje nazwisko.
Powiedziawszy to, wziął kapelusz i chciał wyjść, ale u drzwi otoczyli go mężczyźni.
— Brawo! brawo! — wołali jedni, — szlachetny i dzielny jesteś człowiek!
— Głupi kapitan! — mówili inni.
— Któż nie zna twojej żony! — powtarzali wszyscy, to anioł dobroci i cnoty.
I na wszystkich twarzach widomy był żal za popełnioną obrazę, sympatja i życzliwość dla tego, kto został obrażony.
Stanisław w milczeniu podał rękę tym, którzy go serdecznemi otoczyli objawami, a między którymi pierwszy i najserdeczniejezy okazał się Tozio i wybiegł na ulicę.
Po wyjściu jego z cukierni powstał gwar nie do opisania.
Wszyscy prawie obecni napadli z gniewem na kapitana za jego bezczelne odezwanie się, ten się tłumaczył, że został wyzwanym do tego przez gniewne i szydercze słowa Klońskiego, w końcu całe zebranie zadecydowało, że wieść o Celinie Klońskiej musi być zupełnie fałszywa, że są to najniezawodniej plotki bezmyślne w kurs puszczone, że zatem kapitan powinien przy pierwszej zdarzonej zręczności przeprosić Stanisława za nieuważnie wymówione o jego żonie słowa.
Zdecydowawszy tak, goście Borela rozeszli się po mieście, każdy w inną stronę, a w parę godzin potem, każdy co znał lub tylko widywał państwa Klońskich, wiedział już o zajściu wydarzonem w cukierni. Wieść o niem dostała się do uszu kobiet, które zazdrościły Celinie jej lat ośmnastu, albo bujnych złocistych włosów i zgrabnej figurki, albo strojnych sukien i pięknych powozów. Dostała się ona także do uszu dewotek, których raziła dziecięca żywość młodziuchnej mężatki, i do uszu matek, które miały córki na wydaniu i nie mogły darować Celinie, że zabrała sobie na męża jednego z urodziwych i bogatych młodzieńców okolicy. Wszystkie te uszy wsiąkły w siebie z chciwością wieść o zajściu i powodach zajścia między Klońskim a kapitanem, a nad wieczorem dnia tego opinja pani Klońskiej w mieście M. została zachwianą.
A Stanisław Kloński wybiegłszy na ulicę, gdy się tylko znalazł po za cukiernią i zdala od spojrzeń towarzyszy, stracił wymuszoną spokojność i nabrał wyrazu żywego rozdrażnienia. Nie poszedł do domu ani do żadnego ze znajomych, ale prędkim krokiem zmierzył nad brzeg rzeki, gdzie było ulubione miejsce przechadzki publiczności M. W tej porze jednak roku i dnia tego nie było tam nikogo z przechadzających się, gdzie niegdzie chyba pojawił się jaki żyd w brudnym i odartym chałacie, a około brzegów rybacy przywiązywali swe łodzie, nucąc lub pogwizdując proste piosenki. Drobny deszcz, więcej podobny do mgły niż do deszczu, zmaczał szarą ziemię, rzeka z głuchym szmerem toczyła mętne fale.
Stanisław szybkim a niespokojnym krokiem zaczął przechadzać się po nad długie wybrzeże. Głowę pochylił, oczy utkwił w ziemię i skrzyżowane ręce mocno zacisnął na piersi.
Nie wierzył zapewne w to, co o żonie jego wyrzekł kapitan, a jednak słowa obwiniające Celinę o miłość dla Ordynata, jak grom padły mu na mózg i serce. W pierwszej chwili ozwał się w nim tylko honor i szlachetny poryw bronienia kobiety, której był mężem, ale gdy znalazł się sam jeden zdala od zgiełku miasta i rozmów towarzyszy, coś nakształt wstydliwości zaczęło wjadać się w jego myśl, wstydliwość wzrastała z każdą chwilą i stała się gorzkiem, gryzącem uczuciem.
W ogóle najskłonniejsi do zazdrości są mężczyźni czujący w kobietach, które kochają, jakąkolwiek nad sobą wyższość fizyczną, moralną lub umysłową. Starzy, ludzie ograniczeni i ludzie wiodący życie nie bez zarzutu, stają się koniecznie podejrzliwi, jeśli posiadają żony młode, oświecone i cnotliwe. Podejrzliwość ta jest mimowolnem zeznaniem własnej niższości, jest wykrzyknikiem upokorzonej i zrozpaczonej duszy: „Nie wart cię jestem, a więc prędzej czy później odebrać mi musisz swoje serce!“
Stanisław kochał Celinę z lekceważeniem zwyczajnem mężczyźnie, który się czuje bardzo kochanym; kochał ją z zaniedbaniem właściwem pewności całkowitego posiadania uświęconego sankcją kościelną i towarzyską. Nie mniej jednak w chwilach opamiętania i rozwagi, które jak rzadkie wprawdzie oazy, zjawiały się wszakże nie raz wśród oddanego próżnym a namiętnym zabawom życia jego, Celina stawała przed nim zawsze jak anioł piękności i dobroci, a wtedy kładąc rękę na sercu mówił on sam do siebie: — „Nie wart jej jestem!“
Jeżeli zeznanie to jawiło się kiedykolwiek w głębi myśli Stanisława, to już najmniej ozwało się wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu pomyślał, że Celina pokochać może innego. Przypomniał sobie wszystkie swoje szały i zabawy, dla których opuszczał ją, ranił jej serce i rzekł z goryczą w duchu: — „Nie wart jestem! a więc może przestać, może przestać mnie już kochać!“ Tak mówiła mu logika nie spętanych jeszcze całkiem instynktów i nie zakrzywionego rozsądku jego, uwierzył jej, twarz mu zbladła i w oczach odbiło się wielkie cierpienie. Jeżeli kiedy wśród szału zadomowych rozrywek zapomniał prawie o Celinie i czuł się dla niej obojętnym niemal, to teraz w obec myśli, że utracić ją może, poznał, że jest mu ona droższą nad życie. Posiadać serce tej ślicznej kobiety, ów brylant pierwszorzędny, który jak wyszedł z rąk Stwórcy, tak trwał dotąd w całym połysku swej świetności i w całej szlachetnej czystości swej głębi; posiadać brylant ten, i stracić go... i wypuścić go z dłoni dla utrzymania w niej pikowego asa lub pamfila, wydawało mu się okropnem — tak okropnem, że był pewnym, iż słyszał szelest skrzydeł odlatującego odeń anioła stróża... Po raz pierwszy przed oczami jego mignęły mary nieszczęść, jakie sprowadzić na niego mogło bezładne, szalone, bezcelowe życie jego. Czuł ból głowy i piersi, a więc ruinę zdrowia — niby symbol ruiny majątku, widział on zdala zielony domek starego Wigdera, opłukany brudnemi kroplami deszczu ściekającego z dachu — ruina bytu i szczęścia domowego przynosiła mu przed oczy nieustannie kręcącą się mu po głowie myśl: „Nie wart jej jestem, a więc może przestała mnie już kochać!”
Wszystkie te myśli i pojęcia były w nim niewyraźne, nie tworzyły one żadnego żalu za przeszłość, ani na przyszłość postanowienia — sprawiały mu tylko ból dotkliwy i głęboki. To co z natury było w nim dobrem, poczęło budzić się, ruszać i wołać o ratunek, ale nie mogło dostać się na powierzchnię z pod grubej warstwy naleciałości życiowych. Jedna tylko myśl, jedno uczucie, jeden ból wyraźnie w nim drgały: — było to przypuszczenie, że Celina pokochała innego.
Tak chodził parę godzin nad brzegiem rzeki, nakoniec machinalnie opuścił to miejsce i szedł z jednej ulicy na drugą, bez celu, patrząc w ziemię.
Nagle ktoś go zawołał po imieniu, podniósł głowę i ujrzał przed sobą pana Grabę. Kalikst spojrzał mu w twarz badawczo i musiał jednym rzutem oka wszystko z niej wyczytać, bo tryumfujący uśmiech przebiegł mu usta.
— Ręczę, że zgrałeś się w bilard, kochany Stachu, — zawołał z dobrodusznym uśmiechem, — bo masz minę d’un chevalier à la triste figure!
— Zgadłeś, — odpowiedział Stanisław, — przegrałem z rzędu kilka partji.
Mon cher, znasz przysłowie francuskie: „Malheureux au jeu, heureux en amour,” gdybym był na twojem miejscu, nie żaliłbym się na losy... kto ma tak śliczną i tak czule kochającą żoneczkę... Ale nie zatrzymuję cię, mon cher, bo właśnie przed chwilą widziałem kabryolet Ordynata Edzia, stojący u bramy twego mieszkania... gdybym był na twojem miejscu pospieszyłbym przerwać to sam na sam Edzia z zachwycającą panią Celiną... my mężowie powinniśmy zawsze mieć się na baczności, mianowicie, gdy większa połowę naszego życia przepędzamy za domem... nie miej mi tego za złe, mon cher, tej przyjacielskiej rady... jam uczony ptaszek, a twój szczery przyjaciel. Do widzenia, poczciwy Stasiu!
I ze śmiechem ukazującym dwa rzędy ostrych zębów, pan Graba uścisnął dłoń Klońskiego i odszedł, giętką laseczką świszcząc w powietrzu.
Kloński stał długo jak przykuty do miejsca, na czole jego zbierały się chmury boleści, gniewu i upokorzenia.
Tymczasem gdy się to wszystko działo w mieście, w mieszkaniu państwa Klońskich panowała wielka cisza.
W przedpokoju chrapał leżąc na sofie lokaj w szafirowej liberji, a kamerdyner czytał przy oknie gazetę. Trzy salony puste były zupełnie, wielkie zwierciadła milcząco odbijały kosztowne sprzęty, bronzowy zegar głucho oznajmiał upływ kwadransów. W czwartym dopiero małym saloniku siedziała Celina w ciemnej jedwabnej sukni, z białą lewkonją wyjętą z wazonu i wplecioną we włosy. Pilnie haftowała, a Lolo leżał u stóp jej na aksamitnym stołeczku. O szyby okien z dźwiękiem uderzał drobny deszcz jesienny, o ściany ze świstem tłukł się wicher silny i jęcząc wpadał w kominy domu. Samotna kobieta podniosła głowę i zdawała się słuchać w otaczającej ją ciszy. Naprzeciw niej w kątku pokoju, między piękną konsola i koszem kwitnących wazonów, stało widmo nieszczęścia niedostrzeżone dla oka, lecz tchnieniem swem rozsiewające smutek i palcem uzbrojonym w nóż rozdzierając duszę, piszące na każdym sprzęcie, w powietrzu, wszędzie, tęskne wyrazy: „Jesteś sama! jesteś sama!”
Z przedpokoju doszedł jej uszu dźwięk silnie pociągniętego dzwonka. Zerwała się z kozetki tak nagle, że aż zrzuciła z kolan robotę, stanęła i w wyczekującej postawie została czas jakiś. Żaden szmer nie nastąpił w salonie po odgłosie dzwonka. Celina poskoczyła i uderzyła parę razy w srebrny dzwonek stojący na stole. W mgnieniu oka kamerdyner stał we drzwiach.
— Czy mąż mój wrócił? — zapytała Cesia.
— Nie, jaśnie pani, — odparł sługa.
Cesia spuściła smutnie głowę.
— A któż to dzwonił?
— Żyd jakiś, który do jaśnie pana ma interes.
Celina dała znak służącemu, że może odejść, a sama westchnąwszy, powoli weszła do buduaru, przeszła sypialny pokój i stanęła w pokoju Komorowskiej. Tu stara sługa siedziała pod oknem i pilnie coś szyła. Celina milcząc, usiadła naprzeciw niej i wsparłszy twarz na ręku, wpatrzyła się w pochmurne niebo. Komorowska nie przerywała sobie roboty i kilka minut siedziały tak obok siebie w milczeniu.
Deszcz dźwięczał ciągle po szybach, wiatr pędził po niebie szare jesienne chmury, okno wychodziło na czworokątny brukowany i cichy, niby więzienny dziedziniec, z ulicy dochodził oddalony gwar i turkot powozów. Celina westchnęła nie zmieniając postawy i nie spuszczając wzroku z ciągnących u góry chmur.
Stara sługa popatrzyła na nią, pokiwała głową i zapytała:
— Czy to pan nie wrócił jeszcze z miasta?
— Jeszcze nie, Komorosiu, — odrzekła cichutko Cesia, patrząc ciągle w górę.
W tem obok niej rozległ się łoskot donośny. Spuściła wzrok i ujrzała Komorowskę ucierającą nos w podobnie hałaśliwy sposób, a zarazem z oczu przywiązanej sługi spływały dwie strugi łez.
— Co tobie Komorosiu? płaczesz? — miękim głosem zapytała Celina.
— Płaczę, płaczę! — żałośnie zawołała Komorowska, — bo widzę nieszczęście pani, bo widzę, że mąż pani opuszcza, bo pani teraz do siebie nie jest podobna, smutna, blada, Chryste Panie! jakby nie ta sama szczebiotka, co to niedawno jeszcze śmiała się i szczebiotała od rana do wieczora.
Celina smutnie się uśmiechnęła, podniosła znowu oczy w górę i zwolna odpowiedziała:
— Wszystko w świecie zmienia się i mija, moja dobra Komorosiu. Widzisz tam w górze przepływają chmury, prędko, prędko, tak samo młodość ludzka i szczęście ludzkie przechodzi, a potem płyną z nich łzy, jak deszcz z tych czarnych obłoków.
Milczała przez chwilę i znowu zaczęła mówić powoli i z cicha:
— Teraz jesień — niebo pochmurne — brzydki deszcz pada — i jam smutna — bardzo smutna — a kiedyś w miłym moim Wieńczynie było takie jasne lato, słońce świeciło, róże kwitły, kukułka kukała i ja byłam wtedy młoda, wesoła...
Wyrazy: byłam młoda, wesoła, dziwnie brzmiały w ośmnastoletnich pąsowych ustach młodej kobiety. To też Komorowska patrzyła na nią, zaledwie mogąc wstrzymać się od szlochania, a Cesia po minucie milczenia ozwała się znowu, jakby do siebie i ciągle patrząc w górę:
— Dokąd wśród wichrów i deszczu leci ten ptaszek mały? może do gniazdeczka, w którem go druga czeka ptaszyna? szczęśliwy? jest-że szczęście większe na ziemi, jak śliczne miękie gniazdeczko, gdzie dwie ptaszyny kochają się wzajem i Panu Bogu w podziękę za swe szczęście razem śpiewają! ale gdy jednej ptaszynie zechce się w świat wylecieć, to druga zostaje po niem smutna, tęskni i płacze i już nie śpiewa i nie szczebioce... Gdzie leci ptaszek ten? może w rodzinne strony moje? może będzie w Wieńczynie? usiądzie na starych lipach, które ocieniają dach mego ojca, a potem zaśpiewa nad mogiłą mojej matki? a może w drodze wichry mu piórka oskubią? może zmęczony upadnie gdzie na zabłoconą ziemię? bo czyliż biedna mała ptaszyna zdoła oprzeć się burzom, które nią miotać zaczną po świecie? Zatrzepoce skrzydełkami, zaśpiewa smutnie i zginie!...
Ostatnie wyrazy Celina wymówiła drżącym głosem, błękitne jej oczy, ścigające pod niebem jakąś wśród mgły i wichrów zbłąkaną ptaszynę, drobną łzą zaszły i pierś podniosła się westchnieniem.
Zapewne słowa swe stosowała do siebie, bo ona sama nie byłaż drobną bezsilną ptaszyną, którą wichry życia gnały w krainę boleści?...
W drzwiach pokoju ukazał się kamerdyner i z ukłonem wymówił:
— Pan Ordynat Zrębski.
— O mój Boże! — cicho szepnęła Cesia, przebudzona ze swego zamyślenia, — jakoś nie w porę wizyta.
— To niech jej pani nie przyjmuje, — odszepnęła Komorowska.
— Nie mogę, Staś chce, abym była uprzejmą dla jego przyjaciół i gniewałby się, gdybym nie przyjęła Ordynata.
— Proś, — dodała zwracając się do służącego, a objąwszy szyję Komorowskiej pocałowała ją w czoło i zwolna opuściła pokój.
W bawialnym salonie stał przed zwierciadłem Ordynat i wygładzał swoje jasne faworyty i poprawiał z angielska fantastyczną kokardę krawata.
Od tego miłego zajęcia oderwał go szelest jedwabnej sukni w przyległym pokoju, odwrócił się i ujrzał wchodzącą Celinę.
Ciemno-brunatna barwa ubrania uwydatniała przezroczystą delikatność jej cery, a biała lewkonja wpleciona w złociste loki wdzięcznie błyszczała nad drobną, pobladłą twarzyczką i rzucała na nią pewien nieokreślony smutek.
Powoli przeszła obszerny salon i z obojętną grzecznością podała rękę gościowi.
Ordynat od roku prawie znając panią Klońskę, przywykł był widzieć ją śmiejąca się i rumianą, niezmiernie żywą we wszystkich ruchach, pełną dziecięcej naiwności i swobody. Zmiana, jaka w niej od kilku miesięcy zaszła, przychodziła tak stopniowo, że nie mogła być dotąd zauważaną przez nikogo, wszakże w dniu owych odwiedzin Edwarda, była ona już tak uderzającą, że nie uszła jego wzroku.
Ordynat uśmiechnął się nieznacznie z zadowoleniem, bo i cóż może więcej obiecywać mężczyźnie, który sądzi, iż jest kochanym, jak bladość i osamotnienie kobiety?
Rzucając się tedy na fotel i wysoki kapelusz umieszczając pod fotelem, rzekł:
— Męża pani zapewne nie ma w domu?
— W istocie, Staś wyszedł dziś na parę godzin, — odrzekła Celina.
Toujours seule! — szepnął Ordynat, rzucając na młodą kobietę melancholijne wejrzenie.
Celina udała, że nie słyszy i z dawną a wrodzoną swą żywością poskoczywszy z kanapy, pochwyciła ze stołeczka Lola na ręce i wróciła na dawne miejsce.
Usiadła i głaskała milcząc pieska — Ordynat milczał także, bawił się łańcuszkiem zegarka i miał dość zaambarasowaną minę.
— Pani lubi pieski, — zauważył po chwili.
— Bardzo, — odrzekła Cesia.
— A ja lubię konie.
— Słyszałam o tem, masz pan dobry gust, bo to piękne zwierzęta.
— Prześliczne!
Rozmowa znowu urwała się; Ordynat machinalnie przerzucał album, Celina zawiązywała kokardę Lola, nie troszcząc się bynajmniej o bawienie gościa. Młodzieniec spojrzał na nią w końcu pełnym sentymentów wzrokiem i zapytał:
— Czy pani czytuje „Timesa?“
Na to niespodziane pytanie, Celina podniosła głowę, otworzyła szeroko swoje naiwne błękitne oczy i parsknęła śmiechem tak głośnym i dźwięcznym, że aż po całym rozległ się salonie, a Ordynat usunął się nieco z fotelem.
Qu’est-ce donc qui vous fait tant rire? — zapytał niezmiernie serjo i z wyrazem głębokiego zdziwienia.
— O, mój Boże! jakże mnie pan rozśmieszył! — zawołała Cesia, — i któż u nas kiedy czyta „Timesa?“
I znowu zaśmiała się głośno i przeciągle.
— Ja czytam „Timesa,“ — z wielką powagą rzekł Ordynat.
— To co innego, bo pan byłeś wychowany w Anglji, ale ja nawet nie umiem po angielsku, i zresztą jeśli przychodzi mi kiedy chętka do przeczytania gazety, mam polską lub francuską. Takie olbrzymie dzienniki jak „Times“ — egzystują chyba tylko dla dyplomatów.
Edward z przyjemnością pogładził faworyty.
— Masz pani słuszność, — rzekł z flegmą, — że takie dzienniki właściwe są dyplomatom, to też ja czytuję „Timesa,“ bo chociaż nie zajmuję żadnego stanowiska dyplomatycznego w Europie, mam wysokie wrodzone zdolności dyplomatyczne.
— Doprawdy? — zapytała Cesia, podnosząc brwi ze zdziwieniem.
— O tak, jestem stworzony na dyplomatę.
— To nudne, — rzekła bardzo serjo gospodyni domu.
— Co? — zapytał gość.
— Dyplomacja.
Tym razem Ordynat wyszedł ze zwyczajnej sobie flegmy i ze zdziwieniem szeroko otworzył oczy, patrzył tak kilka sekund na Celinę, potem zrobiwszy głową znak pełen ustępstwa, zaczął znowu bawić się albumem.
Milczenie trwało znowu dobre dwie minuty. Miłośnik befsteku i sportu po raz pierwszy rozmawiał sam na sam z Celiną, lubo ją znał od roku, a że w ogólności bardzo rzadko zadawał sobie fatygi rozmawiania z damami, z wielką trudnością szła mu więc z panią Klońską rozmowa, tem bardziej, że ona ze zwyczajną sobie prostotą nie starała się bynajmniej ją podtrzymać. Przez ciąg milczenia pan Edward przypomniał sobie wprawdzie jeden komplement, który mawiał miss Betsy w Londynie i Melle Susanne w Paryżu, ale zanadto znał prawa światowe, aby módz nie czuć, że powtórzenie ich przed młodziuchną, czystą i świetnie położoną w towarzystwie panią Klońską, było niepodobnem.
Milczał więc długo i Celina milczała nie patrząc wcale na niego, a myślą zdawała się być zupełnie gdzieindziej.
W końcu Ordynat jakby dla kontenansu, włożył na nos pince-nez, przechylił się ku Celinie przez poręcz fotelu, na którym siedział i patrząc jej w same oczy, rzekł:
— Pani przypominasz mi dziwnie Angielki.
Celina usunęła się nieco z lekkim wyrazem zdziwienia i pomięszania wzburzonego śmiałym ruchem młodzieńca i rzekła machinalnie:
— Doprawdy?
Ośmielony tą bierną odpowiedzią, Ordynat bardziej jeszcze się przechylił i śmielej jeszcze niż wprzódy patrząc w jej oczy, zaczął mówić:
— O tak, byłabyś pani bardzo pięknym typem Angielki... te jasne włosy... ta cera...
Nie dokończył, bo Celina usunęła się żywo i odzyskując całą swą przytomność i naiwną śmiałość, przerwała:
— To dziwna! pan w tej chwili wydajesz mi się cudzoziemcem!
Był to najwyższy i najmilszy sercu Edwarda Zrębskiego komplement. To też pogładził białą dłonią po faworytach i rzekł z zachwycającym uśmiechem:
Vous trouvez, madame! w istocie, postawa moja i wzrost muszą przypominać typy angielskie. Ale i rączka pani także...
Tu wyciągnął dłoń jak dla ujęcia ręki Celiny i chciał zapewne powiedzieć, że miała ona rękę Angielki, ale nie dokończył, bo pani Klońska szybko zasunęła obie ręce w rękawy i z żywością mu przerwała:
— O, na postawę pańską i wzrost nie zwróciłam doprawdy uwagi — ale wydałeś mi się pan cudzoziemcem dla tego, że Polacy zwykli są zachowywać tradycyjną dla kobiet grzeczność i uszanowanie.
Ordynat usunął się na te słowa jak oparzony, w tej samej chwili w drzwiach przedpokoju ukazał się mąż Celiny a za nim lokaj niosący na tacy zapalone świece, bo początek zmroku zaczynał zaciemniać pokoje.
Stanisław był bardzo blady i oczy niezwykle mu się iskrzyły, ale wyraz twarzy jego był spokojny — nawet zimny. Celina ujrzawszy męża, swoim zwyczajem z wielką radością okazywaną śmiechem i szczebiotaniem rzuciła się na powitanie jego. Ale on grzecznie lecz z chłodem usunął się od niej i uścisnął lekko tylko końce jej palców, potem od niechcenia powitał Ordynata.
— Sądziłem, — rzekł rzucając się w fotel, — że zbyt już ciemno było w pokojach i kazałem wnieść światło za sobą — chociaż może szara godzina lepiej usposabiała państwa do miłej gawędki... przebaczcie... jam taki prozaik!...
Celina jakby nie słyszała słów tych wymówionych z zupełną obojętnością i z lekkiem tylko szyderstwem w głosie; zimne powitanie męża przecięło na jej ustach wesołe słowo, schyliła głowę i powoli wróciła na swoje miejsce.
Edward zaś musnął faworyty i odpowiedział:
Ma foi! nic złego nie zrobiłeś, salony twoje zyskują przy pięknem oświetleniu!
Dalsza rozmowa zawiązała się jako tako, ale nie szła dobrze i urywała się co moment. Celina była smutna, Stanisław lodowo zimny, Ordynat nie swój jakiś i zaambarasowany. Osobliwszem jednak zjawiskiem, przez całą godzinę nie ziewnął ani razu i nie poskarżył się na zimno. Wziął znać na serjo rolę uwodziciela, w której stanął niespodzianie, bo od czasu do czasu rzucał na Celinę spojrzenia, z których uciekła zwykła jego angielska flegma.
Celina spojrzeń tych nie widziała wcale, bo zaczęła pod światłem lampy pilnie haftować, ale nie uniknęły znać one uwagi Stanisława, bo za każdym razem czoło jego lekko pąsowiało i wpatrywał się w żonę tak usilnie, jak gdyby chciał przeniknąć głębię jej spokojnie oddychającej piersi.
— Uważam Edwardzie, — ozwał się raz, — że dziś nie uskarżasz się wcale na zimno.
Que veux tu mon cher, — odrzekł Ordynat, — w tak miłem towarzystwie zapomina się o temperaturze.
I przy tych słowach rzucił na Celinę znaczące spojrzenie bladych oczu, które jednak straconem dla niej zostało, bo wcale nie podniosła wzroku od roboty. Ale spostrzegł je Stanisław i przygryzł usta.
A propos miłego towarzystwa, — ozwał się w tej samej chwili, — czyś poznał już osobiście panią Grabinę?
Pas encore, — odpowiedział od niechcenia Edward, — wiesz przecie, że kilka tygodni chorowała, a dziś dopiero dowiedziałem się od Kaliksta, że zaczęła już niedawno przyjmować gości.
— Ja złożyłem jej już moją wizytę wczoraj, — rzekł Kloński, — i rozmawiałem z nią godzinę. Prześliczna kobieta! — dodał z uniesieniem i spojrzał na żonę.
— W istocie, bardzo jest ładna, — potwierdziła Cesia nie podnosząc jeszcze wzroku od roboty.
— Ależ to najmniejsza tylko z jej zalet! — zawołał Stanisław. — Co za rozum w tej kobiecie, jaki wdzięk, a zarazem powaga w obejściu się! Prawdziwie jest zachwycająca!...
Ton pełen zapału, z jakim mówił te słowa, stanowił uderzającą sprzeczność z lodowatym chłodem, z jakim rozmawiał przed chwilą. To też Celina nagle zarumieniła się i spojrzała na męża.
— Powiadam państwu, — ciągnął dalej, — że nigdy w życiu nie widziałem podobnie doskonałej kobiety jak pani Graba. Kalikst jest prawdziwie dzieckiem szczęścia i sądzę, że każdy mężczyzna, który pozna jego żonę, będzie musiał choć na chwilę mu pozazdrościć!
Rumieniec Celiny doszedł do szkarłatu i zalał jej szyję i czoło. Spuściła znowu wzrok i chciała haftować, ale igła wypadła jej z palców. Stanisław nie widział tego, bo w tej chwili nie patrzył na żonę.
Ma foi, cher ami, — ozwał się Ordynat, — dziwię się mocno twojemu uniesieniu dla pani Graba. Nie przeczę bynajmniej, że ona być może zachwycającą kobietą, ale kto ma zawsze obok siebie tak piękną gwiazdę — z mniejszem uwielbieniem musi patrzeć na inne.
Celina spojrzała na Ordynata.
— Czy to mnie pan porównałeś do gwiazdy? — zapytała.
Oh, madame, — odparł młodzieniec, — porównanie zbyt skromne może...
— Nie wiedziałam, że w Anglji używają tak poetycznych metafor, w każdym razie jednak nie dziwię się wcale, że Staś oprócz mnie spostrzega i uwielbia inne kobiety, które tego są warte, owszem, cieszy mnie to, bo jest dowodem, iż umie on cenić prawdziwe piękno wszędzie, gdzie je spotka.
Powiedziała to z zupełnym spokojem, ktoby jednak z uwagą ją słuchał, dosłyszałby, że głos jej z pewnem wysileniem wydobywał się z piersi.
— Otóż widzisz Edwardzie! — zawołał Stanisław, wstając z fotelu, — mam pozwolenie od mojej żony uwielbiać wszystkie na świecie kobiety, które tego są warte. Jaką nieocenioną mam żonę Edziu, nieprawdaż? Brakuje tylko tego, abym ja jej podobnego udzielił pozwolenia, a będziemy stanowili małżeństwo prawdziwie wzorowe, rządzące się czystą esencją filozofji! To też zaczynam z moich praw korzystać i wyznaję otwarcie, że jestem gorącym adoratorem pani Kamili!...
Słowa te wymówił takim ostrym tonem chłodnego szyderstwa, a tylko ostatnie z takim zapałem, że ani Celina, ani Edward nic nie odpowiedzieli. Stanisław przeszedł się parę razy po salonie, jakby gwałtownie potrzebował ruchu i stając przed żoną, zapytał w ten sam zimno-ironiczny sposób:
— A ty Celino, czy nie wybrałaś sobie jeszcze żadnego przedmiotu uwielbienia?
— Owszem, — odparła Cesia nie podnosząc wzroku.
— I któż jest tym szczęśliwym? czy można wiedzieć?
— Lolo, — odrzekła krótko młoda kobieta.
Obaj mężczyźni rozśmiali się, Stanisław ostro i gardłowo, Edward przez zęby i z przymusem. Ostatnie odpowiedzi Cesi były naiwne i zdawały się żartobliwemi, ale gdyby w tej chwili kto zajrzał był pod jej spuszczone powieki, zobaczyłby tam dwie kręcące się pod rzęsą — powstrzymywane łezki.
W kilka chwil potem, Ordynat pożegnał państwa Klońskich i wyszedł, a małżeństwo zostało sam na sam.
Stanisław chodził ciągle po pokoju, Celina haftowała, kiedy niekiedy tylko zasmucony wzrok rzucała na męża.
— Stasiu, — wymówiła w końcu, — zdaje mi się, że jesteś w bardzo nie dobrym humorze? czyś czego zmartwiony?
Stanisław stanął przed nią, zamiast odpowiedzi, rzekł ironicznie:
— Czy wiesz Celino, że mocno się dziwię, iż do tej pory nie pomyślałaś o nauczeniu się angielskiego języka.
Celina wpatrzyła się w niego ze zdziwieniem.
— Zkąd ta myśl Stasiu? — zapytała, — i dla czego znajdujesz, że mi umiejętność tego języka potrzebna?
— Miałabyś przyjemność w rozmawianiu po angielsku z tymi, którzy wolą Anglję i wszystko co angielskie, niż własny kraj.
Celina wzruszyła ramionami.
Stanisław zamiast odpowiedzi, zaczął lekko pogwizdywać, ale skromna nuta arjetki silnie sprzeczała się z jego twarzą, którą napróżno usiłował chłodną uczynić. W zmarszczonych brwiach i połysku oka malowało się wzburzenie.
Nagle pochwycił kapelusz i zmierzył ku drzwiom.
— Wychodzisz Stasiu? — zapytała nieśmiało Celina, powstając i idąc za nim.
— Idę do Grabów, — odparł Kloński.
Na twarz Celiny wystąpił znów rumieniec, spokojnie jednak wyciągnęła rękę i rzekła:
— Do widzenia, kochany Stasiu.
W tych wyrazach było tyle słodyczy i łagodnego zgadzania się, a zarazem taki w nich zadrżał smutek głęboki, że Stanisław ujął rękę żony, pociągnął ją ku sobie i spojrzał w jej oczy. Zdawało się przez chwilę, że chciał ją przycisnąć do piersi, ale w mgnieniu oka usunął się i lekko tylko uścisnąwszy jej palce, wyszedł.
Celina zbladła bardzo i postawszy chwilę na miejscu, szybko przebiegła dwa salony i wyjrzała do przedpokoju. Zdawało się, jakby rażona obojętnem i niezrozumiałem obejściem się jej męża, pragnęła raz jeszcze go zobaczyć nim odejdzie.
Na środku przedpokoju stał Kloński, kamerdyner podawał mu paletot.
— Przychodził dziś żyd jakiś do jaśnie pana za interesem — mówił, — ale jaśnie pana wtedy w domu nie było.
Stanisław żywo podniósł głowę.
— A nie powiedział jak się nazywa?
— Owszem jaśnie panie, Wigder z Nadrzecznej ulicy.
Celina spostrzegła, że mąż jej bardziej jeszcze zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Jeżeli przyjdzie jutro, a mnie w domu nie zastanie, — rzekł do kamerdynera, — to poproś go, aby się więcej do mnie nie trudził, bo sam będę u niego.
Z temi słowy Stanisław wyszedł, nie postrzegłszy patrzącej na niego przeze drzwi żony.
W godzinę potem Celina siedziała w swojej sypialni, a Komorowska zajęta była około zawijania jej papilotów. Młoda kobieta smutnie mówiła do swej powiernicy-służącej:
— Czy wiesz Komorosiu, że Staś dziś w dziwnem był usposobieniu, jakiś taki obojętny i jakby rozgniewany...
— Chryste Panie! a za cóżby też pan mógł na panią być rozgniewanym?
— Ja nie wiem, może zresztą był tylko zmartwionym, zdaje mi się, że ma wiele kłopotów...
— Kłopotów! — zawołała służąca. — Chryste Panie, a toż jakich? albo to pan gospodaruje, sieje czy żnie, Panie odpuść! albo jaki handel prowadzi? Ot wszystko gotowiusieńkie przysyła papo jeden i drugi, to i zkąd te kłopoty?
— Widzisz Komorosiu, życie w mieście dużo kosztuje...
— Oj co to, to prawda!
— Papo pisał mi w ostatnim liście, który otrzymałam przed tygodniem, że przeżyliśmy w tym roku dwa razy tyle, ile mamy dochodu oboje, że zatem przysłał mi już część kapitału, jaki był na moje imię złożony w banku...
Komorowska ciężko westchnęła.
— Oprócz tego, — mówiła dalej Celina, — pisał do mnie papo, że słyszał, jakoby Staś zaciągał znaczne długi, ja naturalnie odpisałam papie, że to kłamstwo i plotka na mego poczciwego Stasia, ale teraz gdy zastanawiam się nad tem, myślę, że może to i prawda...
Komorowska jeszcze ciężej westchnęła.
— Od pewnego czasu, — ciągnęła dalej pani Klońska, — widzę mnóstwo ludzi przychodzących za interesem do Stasia, czego dawniej nie bywało... i żydzi i jeszcze jakieś nieznane, niemiłe figury... może on od nich pożycza pieniądze... widzisz więc Komorosiu, że ma on swoje kłopoty, i że trzeba mu przebaczać, jeśli czasem jest w złym humorze...
— Chryste Panie! — zawołała Komorowska, — jakie też z pani dziecko! a któż panu przyczynia tych kłopotów, jeśli nie on sam? Już nie mówię o tem, że bezpotrzebnie państwo mieszkają w mieście i ponoszą takie znaczne wydatki, któreby można mniejszym daleko kosztem, a z taką samą wygodą i większą korzyścią na wsi opędzać, ale jeszcze karty, bilard, kawalerskie wieczorki, ot co zjada fortunę!...
Teraz już Celina westchnęła.
Komorowska mówiła dalej:
— Toć Józef, kamerdyner państwa Grabów opowiadał naszemu Andrzejowi, że dwa tygodnie temu, pan Graba wygrał tysiąc rubli od naszego pana... Oj, bo i ten pan Graba, Boże odpuść! żona chora leżała w łóżku i to w dwa miesiące po ślubie, a on wieczorki u siebie wydawał! Oj, jaki też to świat!...
Celina ciężej westchnęła i smutnie skłoniła głowę.
— Tak, tak, moja Komorosiu, — rzekła, — ani ten świat taki piękny, ani to życie takiem łatwem nie jest, jak się to nam od razu zdaje. Ot moje naprzykład, zdawało się, kiedy miałam lat szesnaście i nie byłam jeszcze mężatką, że polecę sobie przez życie jak motylek i same różyczki takie jak ja lubię, drobniuchne a pachnące, będą kwitły na mojej drodze, a teraz zaczęłam dopiero rok dziewiętnasty i już widzę, że nie darmo powiadają, iż życie jest ciernistą drogą.
Komorowska kiwała żałośnie głową i nos jej czerwieniał, zabierała się już do ocierania go z łoskotem, gdy Cesia, ozwała się znowu po chwili milczenia:
— A jednak, czy wiesz Komorosiu, że chociaż często bywam bardzo smutna i z kilku przyczyn, to jednak im więcej poznaję innych ludzi, tem więcej kocham mego Stasia. Ze wszystkich mężczyzn, których widuję tu około siebie, on jest najlepszy. To prawda, że niepotrzebnie gra w karty i w bilard, że byłabym daleko szczęśliwsza, gdyby częściej przybywał w domu i ze mną, niż ze swymi towarzyszami i przyjaciołmi, ale widzisz, czyż to jego wina, że go jakoś tak pokierowano od lat najmłodszych, że już przywykł do tego i trudno mu się pozbyć dawnych zwyczajów. Czuję przytem, że gdyby nie ten Graba, do którego od pierwszego wejrzenia powzięłam formalną antypatję, Staś dawno już byłby innym. Wszak może pamiętasz, że wprzódy daleko częściej bywał on ze mną i daleko mniej grał w karty, a dopiero jak zapoznał się z Grabą, wzmogły się te wszystkie trapiące mnie jego zamiłowania.. Ale zato ja jestem pewna, że on ma bardzo, bardzo dobre serce i więcej rozsądku jak wszyscy jego przyjaciele, a do dzisiejszego wieczoru byłam także przekonaną, że mnie kocha...
— Chryste Panie! do dzisiejszego wieczoru? — zawołała Komorowska.
Celina zakryła twarz obu rękami i długo nie odpowiadała. Po chwili podniosła głowę i cichutko zapytała:
— Komorosiu, czy widziałaś ty kiedy panią Kamilę Graba?
— Widziałam pani.
— Nieprawdaż, że ona bardzo piękna?
— At sobie! nie szpetna, — zdecydowała Komorowska, — a czemu to pani pyta mnie o to?
— Nic, nic, tak sobie, — odparła Celina, i zamyśliła się głęboko.
Zrazu zamyślona twarz jej była bardzo smutna, ale stopniami wypogadzała się, stawała się spokojną, aż zawitał na niej dziwnie słodki, pełen rozrzewnienia i nadziei uśmiech. Poniosła rękę do piersi i rzekła cicho jakby do siebie:
— O, ja mam myśl, która mnie pociesza i odpędza odemnie wszystkie smutki i niepokoje! wszakże za kilka miesięcy... za kilka miesięcy ja będę matką...
Spojrzenie jej przeniosło się na święty obraz wiszący nad klęcznikiem, ręce złożyła jak do modlitwy i szepnęła:
— O! Matko Boga! dzięki ci za to!
Komorowska patrzyła na nią długo poczciwym wzrokiem, w którym był rodzaj macierzyńskiego uczucia, potem widząc, że ukochana pani jej nie porusza się i nic już nie mówi, nakreśliła nad jej głową znak krzyża świętego i po cichu opuściła pokój.
Celina została nieruchoma, wpół leżąca w fotelu. Długie fałdy białego penioaru spadały aż na posadzkę, ręce miała złożone na piersi, a wzrok pełen rzewnego i słodkiego rozmyślania utkwiony w obrazie. Z płonącej przed nim alabastrowej lampy, szeroka struga białego światła spływała na jej głowę, niby słane błogosławieństwo od świętej z obrazu, na którą z niemą patrzyła modlitwą. Widmo nieszczęścia stało naprzeciw niej w najgłębszym kątku pokoju i nieśmiało zbliżyć się do niej odżegnane przedświtem macierzyństwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.