<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Pewnego zimowego dnia, przed ustronne mieszkanie panien Jedlińskich, zajechała podróżna kareta na saniach, pocztowemi ciągnięta końmi, obciążona mnóstwem pak przymocowanych do niej z tyłu, z przodu i z wierzchu. Na odgłos dzwonków pocztowych rozlegający się przed ich domem, panny Jedlińskie zarzuciły dwie chustki na swoje skromne, wełniane sukienki i wybiegły na ganek. Z kozła podjeżdżającego powozu zstąpił z pańska wyglądający lokaj i otworzył dzwiczki. Wtedy z karety ukazały się najprzód dwa pudełka od kapeluszów, które lokaj wziął i postawił na ziemi, za pudełkami wysunięto kosz ażurowy, z którego wyglądały koronki, a za tem wszystkiem dopiero poczęła wysiadać niska i dość otyła kobieta średniego wieku, w jasno-zielonej sukni, i takiem samym szalem mocno obcisłem i szeroko futrem obłożonem okryciu. Ręce trzymała w białym zarękawku z wełny kóz angorskich, a okrągła, rumiana niezmiernie ruchliwa jej twarz, promieniała otoczona łabędzim puszkiem, zdobiącym pięknie wyrabiany z peli kaptórek.
— Leonie! Leonie! — wołała na lokaja wysiadająca pani — uważaj tylko, abyś mi koronek nie pogniótł! Mój Boże, po jakiemu postawiłeś to pudełko z kapeluszem! a podajże mi rękę, bo tak jest ślisko, że upadnę!
— Ciocia szambelanowa! kochana ciociu! — zawołały panny Jedlińskie i nie zważając na śnieg leżący pod gankiem, rzuciły się na jej powitanie.
Bon jour, chères mignonnes, bon jour! — mówiła pani Słabecka, obejmując z kolei szyje kuzynek i posyłając im pocałunki w powietrzu, — wracam już z zagranicy... wracam... mon Dieu il le fallait bien, i zrobiłam sobie u was mes mignonnes, moje pied à terre, nim wynajdę sobie mieszkanie w M. Wszak przyjmiecie mnie, mes petites, nieprawdaż?
— O, z największą radością! — zawołały jednomyślnie obie siostry.
I Laura poprowadziła ciotkę do wnętrza domu, a Adzia witała drugą osobę wysiadającą z karety.
Była nią młoda panna średniego wzrostu. Zimowy jej strój był zupełnie czarny i poważnie odbijał przy jasnozielonej sukni pani szambelanowej. Z pod czarnego podróżnego kapelusika widać było dwa pasma ryżawych włosów gładko zaczesane nad czołem. Nie niosła z sobą żadnych koszyków, tylko w ręce obciągniętej ciemną rękawiczką trzymała książkę, którą musiała czytać w karecie. Książka to była angielska i na okładce miała poważny napis: „O emancypacji kobiet przez naukę i pracę.“ Ruchy jej przy wysiadaniu były bardziej powolne niż żywe, stojąc na stopniu karety, czekała cierpliwie i ze spuszczonemi oczami, ażeby usunął się z jej drogi olbrzymi ciągnący się po ziemi ogon sukni pani szambelanowej.
— Kochana Ryta! — wołała Adzia całując ją serdecznie, — jużeśmy się dawno nie widziały!
Ryta oddała powitanie kuzynce uprzejmie, ale bez szczególnego wylania i całe towarzystwo weszło do pokoju. Za niemi Leon począł z pomocą pocztyljona wnosić paki, a służące panien Jedlińskich pudełka, pudełeczka, koszyczki i mnóstwo najrozmaitszych gracików, które napełniały karetę.
Ou est mon châle? — zawołała nagle pani szambelanowa, stając na środku pokoju i robiąc gest, jakby chciała otulić się szalem. — Ryta, ma cher, ou est mon châle?
Vous l’avez perdu, maman, — odrzekła zwolna Ryta zdejmując z siebie futro.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — rzekła z rezygnacją pani Słabecka.
Potem zwracając się do lokaja, zawołała:
— Leonie! Leonie! gdzie ja zgubiłam mój szal?
— Jaśnie pani musiała go zostawić na stacji pocztowej, — odpowiedział lokaj.
Au fait, oui, musiałam go zostawić na stacji pocztowej.
Mes mignonnes, — rzekła zwracając się do panien, każcie podać herbatę, bo zziębłam.
Gospodynie zakręciły się około herbaty, a pani Słabecka zawołała po chwili:
— Leonie, podajno mi wachlarz!
I poczęła przechadzać się po pokoju, poruszając przed sobą wachlarzem, choć drżała trochę od zimna, i przez lornetkę oglądając skromne pomieszkanie Jedlińskich.
Tymczasem Ryta usiadła nieco na stronie i patrzyła w milczeniu przez okno na śniegiem zasypany dziedziniec. Wyglądała ona na lat dwadzieścia dwa, zbudowana była niezmiernie kształtnie i silnie, szczególniej rękę miała wielkiej piękności i sposób noszenia głowy wytworny. Za to twarz jej nietylko nie była piękną, ale nawet zwyczajnemu oku mogła się brzydką wydać. Kasztanowate z silnym ryżawym odcieniem włosy jej, gładko uczesane, otaczały czoło szerokie, o wydatnych wypukłościach. Gall albo Lavater odgadłby zapewne z tego czoła niepospolity umysł, ale każdy ze zwyczajnych śmiertelników mógł mu zarzucić zbytnią w stosunku do innych rysów wysokość i wypukłość. Oczy Ryty były niewielkie i ciemne, nad niemi rysowały się wąskie, w energiczny łuk zagięte brwi; usta za duże względnie do oczów, miały przecież żywy pąsowy koloryt, a całą twarz tę o nieregularnych rysach powlekała piękna cera zwyczajna ryżym kobietom, złożona ze świetnej białości i ledwie dostrzegalnego rumieńca. Włosy jej o ile ją szpeciły barwą, o tyle zdobiły wielkiem bogactwem warkoczy, które splecione z wielką prostotą, wiły się niedbale z tyłu jej głowy. Wyraz twarzy Ryty miał w sobie coś bardzo oryginalnego. Obojętny, zimny nawet w ogólności, w oczach posiadał gorącą energję życiową, a w zagięciu ust — cechę wielkiej stanowczości charakteru. W składzie czoła, w spojrzeniu i ruchach jej, leżało jakieś szczególne, całkiem skupione w sobie zamyślenie.
Figurez-vous mes mignonnes, — mówiła pani szambelanowa, zasiadając przed stolikiem nakrytym do herbaty i pokrywając rozłożystą suknią połowę sofy, — jaki rozkoszny rok przepędziliśmy w Dreznie. Ah! Drésde! c’est quelque chose de ce qu’il y a de plus élégant, de plus aristocratique au monde! bo to miasteczko nie wielkie, ale takie estetyczne, takie artystyczne, takie mignon, żebym je całe do serca przycisnąć chciała. Drésde, c’est la patrie de mon coeure! jakie magazyny! jakie stroje! wszędzie, wszędzie, figurez-vous, za pierścionek turkusowy płacono tam przeszłej zimy sto talarów i więcej, tak turkusy były en vogue. Utrzymują, że turkusy szczęście przynoszą, co do mnie, wolę smaragdy, ale ponieważ il faut suivre la mode de temps, kupiłam sobie garnitur turkusów z cudowną oprawą d’or maté. Chciałam taki sam kupić Rycie, ale ona nie ma zamiłowania w podobnych rzeczach; pauvre fille! nie wiem zkąd się wziął u niej ten tour d’ésprit taki melancholiczny. Wachlarze najmodniejsze w tym roku były czarne rogowe, nabijane stalą albo złotem, j’en ai un, Ryta sobie kupiła prosty czarny. Nie mogę jej nigdy namówić do żadnych błyskotek, pauvre fille! Noszono też bardzo kolje chińskie z pąsowych paciorek rzniętych i długich, przywiozłam wam takie, mes mignonnes, i wnet je oddam, jak tylko rzeczy rozpakują. Będziecie z nich rade, szczególniej Lorci powinno być do twarzy w chińskiej kolji. Ah! Mon Dieu! co też ja będę robiła w M! taka mieścina! a z Drezna trzeba było wyjeżdżać! Mon Dieu il le fallait bien! te interesa, nieznośne interesa, zmusiły mnie do powrotu! c’est assommant te interesa! czy też ja się znam na nich? liczyć! la belle affaire! to rzecz kupiecka i ekonomska, ale cóż robić? que faire mon Dieu! jestem wdową i muszę bon gré mal gré mieszać się w te obrzydłe afery dochodów, rozchodów, dzierżaw i t. d., bo inaczej... Ale, gdzie jest Tozio? czy nie wiecie, mes mignonnes, czy bawi on obecnie w M, czy może na wieś wyjechał? Mon Dieu! jeślibyście znalazły kogo posłać po niego, byłabym wam bardzo wdzięczna!
— Tozio jest w M. kochana ciociu i jużeśmy posłały po niego; bywa u nas bardzo często, poczciwy, z niecierpliwością oczekiwał kochanej cioci, — odparła Laura.
Merci mignonne, — rzekła pani szambelanowa, przesyłając jej pocałunek w powietrzu, i rozparłszy się wygodnie na kanapie, piła herbatę, poruszała z powagą zielonym wachlarzem i opowiadała o Dreznie.
— Musiałaś także doskonale bawić się w Dreznie, kochana Ryto, — rzekła do kuzynki Adzia półgłosem, aby nie przeszkadzać rozmowie ciotki z Laurą.
— Tak, — odparła Ryta po chwili zastanowienia, — przepędziłam czas bardzo dobrze. W tym roku mnóstwo było w Dreznie publicznych lekcji na które uczęszczałam, miewali je ludzie głośnej europejskiej sławy i prawdziwą korzyść z nich można było otrzymać. Przytem galerja obrazów drezdeńska, której podobnej nie ma na całym świecie, dostarczyła mi wiele przedmiotu do zastanawiania się i studjów. Chodziłam tam często z moim wujem, który mieszka w Dreznie, i którego towarzystwo nad wszystko miłe mi było.
— Jakto! a w towarzystwach nie bywałaś? — zawołała Adzia.
— Owszem, ale tylko niekiedy i gdy wymagała tego potrzeba. Nie wyniosłam z nich zresztą żadnych miłych wspomnień.
— Więc nie zawsze towarzyszyłaś cioci na zabawy, o których ona opowiada Lorci w tej chwili.
— Nie, bo większą część czasu spędzałam u mego wuja. Czy znasz mego wuja?
— Nie przypominam sobie, abym go kiedy widziała.
— Jest to już człowiek nie młody, i posiada jednę z najlepszych głów tego czasu. Przeszedł wielkie nieszczęścia, nie z powodów osobistych, ale publicznych. Prowadzi w Dreznie życie bardzo ciche i przyjmuje u siebie nielicznie tylko kółko przyjaciół, ludzi powiększej części uczonych, albo stojących na czele dyplomacji niemieckiej. Posiada bardzo piękny księgozbiór i przez cały czas mego pobytu w Dreznie służyłam mu za bibliotekarza. Było mi bardzo przykro rozstawać się z wujem.
— Zapewne też z żalem opuszczałaś Drezno?
— Przeciwnie, z żalem opuszczałam tylko wuja, jego przyjaciół i jego bibliotekę, cieszyłam się jednak, że wrócę do kraju, bo zdaniem mojem można żyć w całej pełni tylko w miejscu, gdzie wszystko znane nam dobrze, rodzinne, a więc i najmilsze. Zresztą przecież i brata już od dwóch lat nie widziałam.
Główną cechą rozmowy Ryty był spokojny, prawie obojętny ton, jakim ciągle mówiła, tylko przy ostatniej wzmiance o bracie, głos jej zmiękł i nabrał pewnej tkliwości.
— Czy wiesz Ryto, że Tozio bardzo jest zmieniony od pewnego czasu? — rzekła Adzia.
— Pod jakim względem? — zapytała Ryta, a w myślących i obojętnych jej oczach odmalował się niepokój.
— Zmizerniał, kaszle ciągle i od kilku miesięcy ma minę chorego.
Ryta nie odpowiedziała, tylko spuściła oczy i zamyśliła się tak, że Adzia kilka razy przemawiać do niej musiała, nim otrzymała odpowiedź.
Ou est mon mouchoir de poche, Ryta, czy nie wiesz, ou est mon mouchoir de poche? — zawołała nagle pani szambelanowa, szukając w obu kieszeniach okrycia, i wydobywając z nich mnóstwo pugilaresów, bombonierek, cygarniczek i t. p. fatałaszek.
Vous l’avez certainement perdu maman, — odpowiedziała Ryta z zupełnym spokojem.
Mon Dieu, oui, je l’aie perdu, — rzekła pani Słabecka i zaczęła mówić o czem innem.
Nie upłynęła godzina, gdy wszedł Tozio.
Pani szambelanowa ujrzawszy go, wyciągnęła obie ręce i krzyknęła:
Mon fils! o, mon fils! quelle joie! j’etouffe!
Tozio zbliżył się do niej bez pospiechu, nie znać na nim było żadnego szczególnego wrażenia, pocałował rękę matki i rzekł obojętnie:
— Jak się ma kochana mama? Jakże kochana mama podróż odbyła?
Zwrócił się do siostry, która przy wejściu jego powstała. Wziął jej obie ręce i patrzył na nią przez chwilę, pociągnął ją do siebie i rzekł serdecznie:
— Dobrze, żeś przyjechała, Ryto, tęskno mi już było za tobą!
Na spokojnej twarzy Ryty odbiło się wzruszenie i oczy jej zabłysły jakby łzą. Jeżeli to jednak łza była, nikt jej nie ujrzał, bo wnet powściągnięta zniknęła pod powieką, a tylko dłonie Ryty energicznem ujęciem uścisnęły obie ręce bratu. Nie rzekła przytem ani słowa i znowu posągowo spokojna, usiadła na swojem miejscu.
Dieu! mon fils! jakże też jesteś ubrany! — zawołała po chwili pani szambelanowa; — kolorowy krawat! któż teraz nosi kolorowe krawety? to parafjaństwo! czarne tylko są dystyngowane. Kołnierz przy tużurku powinien być także ze szpiczastemi końcami, a nie okrągły jak twój. Znać zaraz, że mieszkasz w małej mieścinie. Gdybyś widział elegancką młodzież drezdeńską! Wyglądają tam wszyscy jak laleczki wyrznięte z żurnalu. A propos żurnalu, przywiozłam ci kilka modelów najmodniejszych ubrań męskich.
Po ustach Tozia przebiegł ironiczny uśmiech.
— I nic więcej nie przywiozłaś mi z Drezna moja mamo? — zapytał żartobliwie.
Oui, przywiozłam ci jeszcze nécessaire tualetowy, figure-toi, c’est de l’argent ciselé, kosztuje mnie sto talarów, ale też jest d’une elegance parfaite pour un jeune homme. Miałam taki sam, zastosowany tylko naturalnie do potrzeb damskich, ale nie wiem gdzie mi się podział. Ryta, ma cher, czy nie wiesz, ce qu’est devenu mon nécessaire?
Vous l’avez perdu maman, — odparła z flegmą Ryta.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, et ou est-ce que je l’ai perdu?
— Jadąc z Drezna do Wrocławia.
Au fait, tak jadąc z Drezna do Wrocławia, zostawiłam gdzieś na stacji mój nécessaire.
— Czy zawsze tak często gubisz swoje rzeczy moja mamo? — zapytał Tozio.
Ah, mais oui, c’est mon malheur! Wyobraź sobie, mon fils, że robiąc przeszłego lata wycieczkę do Saskiej Szwajcarji, wzięłam z sobą znaczną część mojej biżuterji, bom miała na widoku kilka zabaw w jednem ze znajomych miast, przez które przejeżdżać musiałam. Przyjeżdżam na miejsce, znoszą moje paki z rzeczami do mieszkania, pudełka z biżuterją nie ma. Przeraziłam się nadzwyczajnie i poczęłam szukać, śledzić publicznie. Pokazało się, że pudełko stało w głębi powozu, którym jechałam i ja wyciągnęłam je ogonem od sukni.
— I cóż, znalazła się biżuterja?
— Gdzie tam! oddano mi tylko pudełko z jednym pierścionkiem w środku i nigdy nie mogłam dojść, kto zabrał resztę znajdujących się w niem rzeczy.
Przy wspomnieniu o straconej biżuterji, westchnęła pani szambelanowa, ale wnet zaczęła mówić o czem innem.
Tozio zwrócił się do siostry:
— A ty Ryto, co przywiozłaś mi z zagranicy? — zapytał półżartem.
— Niezmienną zawsze przyjaźń moją dla ciebie i list od naszego wuja, — odrzekła i wydobywszy pismo z pugilaresu, oddała je bratu.
Tozio odszedł z niem ku oknu i czytał. Gdy skończył, usiadł znowu obok siostry i rzekł do niej:
— Zgadnij Ryto, jaką radę przysyła mi wuj?
— Jaką? — zapytała.
— Abym jechał na uniwersytet.
Ryta patrzyła przez chwilę na brata.
— Czy nie uznajesz wielkiej słuszności tej rady? — zapytała zwolna.
— Za późno już, abym poszedł za nią, — z cicha odpowiedział Tozio.


∗             ∗

Nazajutrz Tozio wchodząc do mieszkania kuzynek, znalazł w bawialnym pokoju Rytę samą jedną. Czytała ona książkę, którą na widok brata wnet zamknęła i serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Gdzie jest mama? — zapytał młody człowiek.
— Poszła za sprawunkami do miasta.
— A kuzynki nasze?
— Lorcia towarzyszy mamie, a Adzia zajęta koło gospodarstwa.
— Powiedz mi Ryto, — mówił Tozio siadając obok siostry, — czy nie odgadujesz chwili, w której matka nasza przestanie kupować wiecznie fatałaszki, a potem gubić jednę po drugiej, zasiewając niemi wszystkie drogi swych ciągłych wojażów?
— Owszem, odgaduje tę chwilę, — krótko odrzekła Ryta.
— Kiedyż ona nastąpi?
— Gdy stracimy majątek.
Umilkli oboje, nie patrzyli na siebie i po ustach ich błąkał się smutno-ironiczny uśmiech.
— Co porabiałeś Tozio przez czas naszego niewidzenia się? — zapytała po chwili Ryta.
— Doskonaliłem się w mym specjalnym zawodzie, — odrzekł brat.
Ryta podniosła na niego długie, zamyślone spojrzenie.
— W jakim? — zapytała.
— W sztuce uprzyjemnienia sobie życia.
Ryta spuściła wzrok i znowu milczeli oboje.
— Na czemże według ciebie zależy ta sztuka? — zapytała znowu siostra.
— Na grze w karty i przeróżnych zabawach z dobrymi i przedewszystkiem wesołymi kolegami, — odparł Tozio.
Tym razem Ryta milczała długo. Na. twarzy jej ukazała się boleść, ale pociągnęła zwolna rękę po czole i znowu wydała się spokojną. Po chwili ozwała się zniżonym, łagodnym głosem:
— Toziu, ja nie tak wyobrażałam cię, ja nie o takim specjalnym zawodzie marzyłam dla ciebie.
Tozio zaśmiał się przykrym, przymuszonym śmiechem i silnie zakaszlał.
— Najprzód dziękuję ci droga siostrzyczko, żeś marzyła o czemś tam dla mnie, — rzekł, — a następnie pytam o czem marzyłaś?
Ryta powiodła znowu ręką po czole, zamyśliła się na chwilę i rzekła:
— Kiedy w Dreznie długie godziny przesiadywałam z kochanym wujem naszym w cichym gabinecie jego, między książkami pisanemi przez ludzi wielkich umysłów i portretami mężów serc wielkich, rozmyślaliśmy nieraz o różnych sprawach tego świata. Przewroty i koleje społeczne, a mianowicie koleje, nieszczęścia, stosunki i potrzeby naszej społeczności stawały przed naszemi oczami. Wtedy wuj nasz z właściwym mu zapałem i mocą przedstawiał potrzebę ludzi rozumnych i hartownych, zdolnych do logicznego życia i energicznych czynów, a ja całą myśl, całe serce moje przenosiłam do ciebie z pragnieniem, abyś ty był jednym z takich.
Umilkła na chwilę. Tozio nie odpowiadał.
— Wuj nie raz rozpytywał się mnie o ciebie, a ja mówiłam mu, że masz poczciwe serce i wiele umysłowych zdolności. Wtedy i on życzenia swoje łączył do moich i powiadał: byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym posłyszał o nim, że dojrzał na dzielnego człowieka.
Tozio milczał jeszcze długo, na twarzy apatyczny i lekceważący wyraz zaczął walczyć ze smutkiem, który na nią występował.
— Cóż rozumieliście oboje pod tym wyrazem: dzielny człowiek? — zapytał po chwili.
— Jednoznacznikiem wyrazu dzielności męskiej jest wyraz praca, — odrzekła Ryta.
— W takim razie oboje z wujem zawiedliście się na mnie, nic nie robiłem nigdy i nic nie robię.
Ryta znowu podniosła rękę do czoła.
— Powtórzę ci to, com wczoraj mówiła: masz rok dwudziesty pierwszy zaledwie, — rzekła.
Tozio powstał gwałtownie i stanął przed siostrą; na bladej twarzy jego było silne, przykre wzruszenie.
— Ryto! — zawołał, — nie mów nic o latach moich, życie nie na lata się mierzy. Słuchaj, oboje z wujem składaliście dla mnie życzenia do ziszczenia niepodobne. Mówisz o pracy, a pomyśl tylko, co robił ojciec nasz? bawił się przez całe życie; co robi matka nasza? bawi się przez całe życie; jak chowano mnie? w ciągłej zabawie. Ojciec uczył i mnie bawić się, matka uczyła mnie ubierać się. Co wkładano i mi od dzieciństwa w serce? miłość blasku i próżności, do czego usposobiono moje siły? do próżniactwa. Ciebie matka oddała na pensję, bo ujmowało to jej kłopotów około wychowania twego i dozwalało dłużej grać rolę młodej kobiety, i na dobre ci to wyszło, bo przez dziecinne lata nie widziałaś tego, na co ja patrzyłem. Ja patrzyłem na to jak ojciec bawił się i trwonił pieniądze w jednej stronie, a matka bawiła się i trwoniła pieniądze w drugiej, a gdy przypadkiem zeszli się, sprzeczali się i wzajem na siebie zrzucali winę domowego nieładu i grożącej majątkowej ruiny. Gdy ojciec umarł, cóż uczyniła matka? oto zabrała wszystkie pieniądze, jakie zkądkolwiek wydobyć mogła, i wyjechała zagranicę, a mnie zostawiła zarząd odłużonych majątków, panem swojej woli w lat ośmnaście. Z pustką w głowie, z pustką w sercu, bez żadnego w niczem zamiłowania zostałem na wsi w dużym, pustym domu; cóż robiłem? naturalnie uciekałem ztamtąd, uciekałem od samotności, której niczem nie umiałem zapełnić, od kredytorów, od nudy. Uciekałem, gdzie? do miasta. Z czem przybyłem do miasta? ze wspomnieniami zabaw, w których towarzyszyłem memu ojcu i z nędznemi sześciuset rublami rocznej pensji wyznaczonemi na moje potrzeby przez matkę. Czy miałem jakie moralne zkądkolwiek wsparcie? żadnego! ani wewnątrz siebie ani zewnątrz. Zrazu począłem bawić się trochę, potem więcej, potem jeszcze więcej, nie starczyło pieniędzy, więc pożyczałem, pożyczałem od żydów na lichwę. Bywali wprawdzie niekiedy ludzie, którzy mówili mi, że źle postępuję, ale nikt nie był dość rozsądnym, aby mnie nauczyć, jak mam postępować inaczej. Zresztą widziałem najczęściej, że ci co mnie przyganiali, czynili tak jak ja, prawili morały albo przez hipokryzję, albo przez głupotę, albo przez chęć lepszego pokrycia własnych błędów. Więc nie budowało mnie to wcale i robiłem ciągle po swojemu. Przez długi czas nie czułem nawet, że źle robię, tak przyzwyczaiłem się do widoku żyjących na żart ludzi, iż nie wyobrażałem sobie nawet, że żyć inaczej można. Wtedy dopiero poczułem, że jestem na złej drodze, gdy mi pewien bardzo biegły lekarz powiedział: — „Strzeż się pan, jeszcze rok podobnego życia, a umrzesz!...“
Nie mógł mówić dalej, albowiem silny kaszel mowę mu przerwał.
Ryta była bardzo blada.
— Wuj pisze mi, abym pojechał na uniwersytet, — mówił znowu Tozio, rzucając się na krzesło, — pisze, że tylko przez naukę mogę stać się takim człowiekiem, jakim on widzieć mnie pragnie. Bardzo dobrze, ale bierzmy tę rzecz ze strony praktycznej. Toć o ile wiem, nie czytania i pisania i nie czterech działań arytmetycznych uczą na uniwersytecie, ale nauk wyższych do rozpoczęcia studjów, na które mi trzeba pewnego przygotowania. Cóż ja umiem? jakie jest moje umysłowe przysposobienie na studenta uniwersytetu? Mówię doskonale po francusku i trochę po angielsku, przeczytałem kilkadziesiąt romansów Sanda i Dumasa, wiem jak się znaleźć w salonie i z ożywieniem poprowadzić dowcipną konwersację z damami i oto cała moja wiedza. Pókim nie kaszlał, śpiewałem jeszcze przy fortepianie kilka arji włoskich i francuskich romansów, a teraz to nawet wedle przypowiastki: „Kachu, kachu, tra la la la, kaszel i śpiewać nie pozwala!“ Z tak wszechstronnem i szerokiem przysposobieniem umysłowem, na jakiż fakultet uniwersytecki radzisz mi wstąpić, kochana siostro? Zechcęż zostać naturalistą? ależ w takim razie musiałbym się wprzód dowiedzieć, co mianowicie znaczą: zoologja, fizjologja, geologja i wszelkie następne logje, bo chociaż nomenklatura ich uwięzła mi w pamięci, dzięki rzadkim o nich rozmowom w salonach, których naturalnie biernym tylko byłem słuchaczem, toć jednak que le diable m’emporte, jeśli wiem, czem one się różnią między sobą, i o jakich przedmiotach każda z nich prawi. Czy może będę się uczył prawa? Ależ słyszałem, że ażeby rozpocząć nad niem studja, trzeba posiadać pewne wiadomości historyczne, a ja z dziejów ludzkości znam tylko ustęp o cnotliwej Lukrecji, Helenie porwanej przez Parysa, pamiętam kilka anegdot o pani Montespan et compagnie i wiem, że świętej pamięci królowa Jadwiga wyszła za mąż za Jagiełłę. Jeżeli się nie mylę, historyczna ta wiedza posłużyła mi tylko do tego, abym się dziewiczo zarumienił przed egzaminującym profesorem. Na medycynę stanowczo nie pójdę, bo mam wstręt do trupów i gabinety anatomiczne zanadto przywodzą mi na pamięć słowa poczciwego doktora zwiastujące mi, że sam prędko mam umrzeć. Nie przychodzi mi w tej chwili na pamięć żadna naukowa gałęź, ale wiem z góry, ze jakakolwiek by ona była, jestem w każdej równie mało przygotowany jak do tych, które już wymówiłem. A prawda! przypominam sobie jeszcze matematykę! Ale powiadają, że aby zacząć ją studiować, trzeba wprzódy umieć arytmetykę, a ja tyle tylko posiadam arytmetycznej wprawy, ile jej potrzeba do obliczenia procentów lichwiarzom i dodania ich do ogólnej sumy długu, co zresztą nie jest trudne, bo odbywa się za pomocą okrągłych cyfer, naprzykład: takich dziesięć procent na miesiąc stanowi rocznego procentu dwanaście procent od sta, a 1440 od tysiąca, co gdy dodam w końcu roku do powyższego kapitału, znajdę się dłużny żydowi 2440, to jest półtora raza tyle, ilem od niego pożyczył. Zgódź się więc na to siostrzyczko, że i na matematyczny fakultet pójść nie mogę. Z tego wszystkiego wynika, że aby zostać studentem uniwersytetu, musiałbym wprzódy przejść kurs przygotowawczych nauk, to jest, mówiąc prostemi słowy: pójść do szkół, które w dzieciństwie zastępowały mi guwernantki cudzoziemki i mentorowie muzyki i tańców. Czy mogę zaś teraz w dwudziestym pierwszym roku życia zapisać się na ucznia pierwszej klasy gimnazjum w M., sama już osądź Ryto...
Zatrzymał się i popatrzył na siostrę oczami, w których sarkazm łączył się z wielką goryczą, usta mu zbladły i drżały od wzruszenia; Ryta wydawała się wciąż spokojną, tylko stawała się co raz bledszą, i znać było, że oddychała z trudnością. Tak parę minut siedzieli naprzeciw siebie w ciężkiem dla obojga milczeniu.
— Toziu, — ozwała się Ryta zwolna i łagodnie, — wszakże szkoły i uniwersytety są zakładane dla ułatwienia, dla systematyzowania nauk ludziom, a prócz nich jest jeszcze możność pracy samotnej, pracy w swoim domu, w swoim gabinecie, takiej naprzykład, jakiej wuj nasz całe swoje życie poświęca.
— To znaczy, — odpowiedział Tozio, — radzisz mi, abym nakupował w księgarni wielką ilość naukowych książek, kazał je wnieść do jednego pokoju, poukładał systematycznie w półkach, a potem zamknął się z niemi sam ma sam na długie godziny i dni i wtedy dopiero je opuścił, gdy mnie one zrobią naturalistą, prawnikiem, autorem lub czemś tem podobnem? czy taką jest myśl twoja?
— Toziu, — odparła Ryta, — ja sama zbyt mało umiem i wiem, abym przywłaszczała sobie prawo wskazywania dróg komukolwiek, ale zdaje mi się że jakimkolwiek bądź sposobem, ty powinieneś koniecznie pracować.
— A więc cóż chcesz, abym czynił? — zawołał coraz bardziej wzruszony Tozio, — mamże pójść orać ziemię naszych majątków, czy młócić zboże na chleb, czy drzewo rąbać?
— Któż nie wie, — zawsze tym samym cichym i łagodnym głosem odparła Ryta, — któż nie wie, że ludzie naszej klasy nie potrzebują, nie mogą, a nawet nie powinni oddawać się grubej, fizycznej pracy spełnianej przez tych, dla których umysłowa praca nie możebna? Któż nie wie o tem, że mężczyzna urodzony na wyższym szczeblu społecznym, pracować może z korzyścią dla siebie i innych wtedy tylko, gdy posiada gruntowną naukę? Dla tego, Toziu, ja choć nie umiem, może nie śmiem ci wskazać dróg twoich, mówię jako najlepsza twoja przyjaciółka: ucz się!
Tozio zaśmiał się głośno, z goryczą.
— O Ryto! — zawołał, — jakże ty nie znasz natury ludzkiej! jakże nie znasz wpływu, jaki na cały nastrój fizyczny i duchowy mężczyzny wywierają najpierwsze jego lata młodzieńcze! Alboż sądzisz, że grając w karty, bawiąc się butelką i miłostkami, przepędzając bezsenne noce w gorączce użycia, tracimy tylko pieniądze, rujnujemy się tylko majątkowo, a z duszy naszej nic nam nie przepada, moralnie nie bankrutujemy? Jeśli tak myślisz Ryto, mylisz się, i nie dziw, że się mylisz, bo jesteś młodą i czystą dziewicą. W tej jednak poufałej i braterskiej rozmowie naszej ja ci powiem, że jest inaczej. Życie prowadzone na żart męczy daleko więcej ducha i ciało niż życie najtwardszej pracy: denerwuje ono, osłabia. Człowiek ekspensuje w niem samego siebie, jak marnotrawna i nierządna gospodyni, która przy końcu roku widzi spiżarnię swą wyczerpaną i nie ma już czem się karmić. Przychodzi zapewne chwila, jednemu wcześniej, drugiemu później, w której postrzega, iż źle robi, że wypędza z siebie Boga, a idzie za djabłem do piekła prędzej niż by należało. Ale czy sądzisz, że w tej chwili rozwagi i opamiętania, gdy człowiek powie sobie: stój! to już tak zaraz wstrzyma się i zmieni i inny kierunek przybierze? gdzie tam! co najwięcej, zamknie się na kilka dni w swojem mieszkaniu z goryczą w sercu i flaszką lekarstwa na stole, a gdy gorycz tę przetrawi w sobie i połknie lekarstwo, znudzi się i otworzy znowu drzwi swe na oścież, a przyzwawszy wesołych kolegów zawoła ze zdwojonym zapałem: Bank! poniterujcie! Bo powiedz, proszę cię, co mu zastąpi te pięćdziesiąt dwa obrazki przynoszące mu wrażenia, do których nawykł, i tych towarzyszy, których pełna werwy rozmowa upaja go i ogłusza? czem on zabije długie szesnaście godzin doby, jakie mu po ośmiu godzinach snu do spędzenia pozostają? Możeby on i rad wziąć się do jakiego działania, ale ażeby robić coś, trzeba najprzód umieć robić, a żeby umieć, trzeba się uczyć; uczenie się, to praca, do której należy przynosić trzeźwy umysł i siły niezmęczone, a on tymczasem przy czytaniu drugiej stronicy naukowej księgi poziewa, a przy trzeciej usypia, a jeśli wypadkiem dojdzie do końca kilku kart nie usnąwszy, to czuje się tak zmęczonym i znudzonym, że idzie rozerwać się czemś łatwiejszem, a gdy znowu zacznie rozrywać się, niech wszystkie dobre duchy requiescat in pace śpiewają nad książką! Jakiś czas będzie ona leżała jeszcze w jego mieszkaniu na stole pod grubą warstwą pyłu i przykryciem różnych kawalerskich gratów, aż przyjdzie jaki koleżka, przywódca i mistrz w zabawach i zaśmieje się na całe gardło i szyderczo zawoła: — „Cóż to! jak widzę, stajesz się literatem! czy nie wstąpisz wkrótce do zakonu Trapistów? cisza klasztorna lepiej sprzyja uczonym medytacjom, jak wrzawa światowa!“ — I wnet książka ze stołu idzie pod stół, a z pod stołu w piec, a z nią razem płoną na stosie suchego drzewa i dobre intencje, i słówko pobożne, i postanowienie poprawy. I pytasz mnie, dla czego młody człowiek poziewa i usypia nad książką, dla czego ona go męczy, dla czego lęka się szyderstwa towarzysza i przez obawę tę wrzuca w piec owoc długoletniej pracy jakiegoś uczonego poczciwca? Otóż powiem ci, że jest tak dla tego, że ten młody człowiek od lat dziecinnych nie był przysposobiony i hartowany do pracy, że kilkoletnie życie gorączkowej zabawy osłabiło go, zdenerwowało, pomięszało mu pojęcia o złem i dobrem, zrobiło zeń słowem to nic ubrane w modny tużurek, które jeśli nie chce umierać w zmęczeniu, musi umierać z nudów, a jeśli jest dość zdrowej i silnej kompleksji, że nie umrze, musi żyć na utrapienie swoje i innych, póki funduszu nie straci, a jak go straci, palnąć sobie w łeb, lub pójść o żebraczym kiju śpiewać pod kościołem psalmy pokutne... Ryto, czy nie masz przy sobie wody kolońskiej? słabo mi... nie mogę tak długo mówić ..
Ryta podała bratu flakonik wiszący u jej paska. Tozio potarł sobie skronie orzeźwiającym płynem i z gorzkim uśmiechem rzekł:
— Możesz do wuja napisać o tem, jaki to ze mnie dzielny człowiek...
Ryta obie ręce przycisnęła do czoła i spuściła głowę.
— O Toziu! — rzekła głosem stłumionym, — gdzież jest ten brat mój, o jakim marzyłam? gdzież jest ten brat, o którym myślałam, że będzie moją dumą i mojem wsparciem?
— Wsparciem? jak może dać komukolwiek wsparcie człowiek, którego od dzieciństwa nic nie wspierało?...
— Ależ wola twoja bracie! gdzież wola twoja! — zawołała Ryta z boleścią.
— Wola? utonęła tam gdzie i siła. Wszyscy rodzimy się słabi, skłonniejsi do złego niż do dobrego, a ten tylko posiada wolę, kto miał ją wyrobioną w sobie od kolebki. Człowiek nie jest Bogiem i jak zewnątrz siebie, tak i w samym sobie, nie może stworzyć światów jednem swem zachceniem. Wszystko co jest w człowieku, wyrabia się powoli, stopniowo, czy to siła, czy słabość. Pytasz o wolę? powiem ci jeden przykład, z którego poznasz jak trudno zdobyć się na nią temu, kto nigdy nie myślał jej używać. Między towarzyszami mymi jest pewien młody człowiek, nazwiskiem Stanisław Kloński. Poczciwy w gruncie, jednak żyje tak jak ja, czuje, że źle robi, a oprócz tego ma śliczną, młodziutką żonę, anioła piękności i dobroci. Żonę swoją kocha on tak, że gdy niedawno jeden z towarzyszów lekceważąco ozwał się o niej, sądziliśmy, że mu oczy wydrapie, a nam wszystkim oświadczył, że każdemu, kto ośmieli się kiedykolwiek najmniejszem słowem ubliżyć jego żonie, wsadzi kulę w łeb, choćby przed lufą jego pistoletu latał w zygzak jak nietoperz lub jaskółka. Mimo to wszystko cóż robi ten człowiek? jak on żyje? oto opuszcza żonę i dom, trawi godziny przy zielonym stoliku, bilardzie i wesołych kompanjach. Gdybyś sądziła, że to łotr, myliłabyś się, jest w nim sumienie i walka, jest w nim boleść rozrywanego ducha. Nie raz widzę, jak wśród najgwarniejszych zabaw przy wspomnieniu o żonie, pociera czoło ręką i ma minę człowieka, który za godzinę w łeb sobie palnie, niekiedy ucieka od nas, zamyka się w domu po kilka dni i parę tygodni, ale niestety! wraca — wraca zawsze i im dłużej nie szalał, tem więcej szaleje. Gdzież więc wola jego? nie ma jej. A dla czego jej nie ma? osądź sama. Zkąd ona ma być w nim? czy wyrobiła ją praca? czy dojrzałość pojęć? czy potrzeba dawania sobie rady na świecie? nie, wszystko miał zawsze gotowe, wzrastał zupełnie tak jak ja, z tą różnicą, że mnie guwernantki uczyły języków i mentorowie uczyli, a jego profesorowie w szkołach niczego nie uczyli, bo ojciec błagał, aby nie męczyli najdroższego jedynaka, a za promocję karmił ich indykami. Oto widzisz co jest wola, nie pytaj o nią tego, kto źle czyni, bo skoro on jej nie ma, to już i stworzyć w sobie nie może, a żałuj tylko, że jej stopniową i wielką nie zdobył pracą.
Ryta milczała długo, na twarzy jej walczyły różne uczucia żalu, trwogi i grozy. Ostatnie przemogło i ozwała się z rodzajem przerażenia, patrząc na brata:
— I cóż to wy za ludzie jesteście? i jakiż to wasz świat?
— O tak, — odparł Tozio, — wy młode dziewice ani pojęcia o nas nie macie, wy w braciach waszych, w przyszłych mężach roicie bohaterów, a co najmniej ludzi hartownych, niepokalanych. Tymczasem, zawodzicie się często i strach, przerażenie, boleść was przejmuje, nieprawdaż? Ale to dobrze, bo przynajmniej jak będziecie miały synów, potraficie postąpić tak, aby oni do waszych braci i mężów podobni nie byli.
Ryta oparła obie ręce na stole i głowę na rękach, i siedziała nieruchoma jak posąg, z ukrytą twarzą.
Tozio strasznie blady, z chorobliwym tylko blaskiem w oczach chodził wzburzonym krokiem po pokoju, pokaszliwał i pocierał skroń wodą kolońską. Nagle stanął przed siostrą, patrzył na nią długo i dotykając jej ramienia, rzekł:
— Ryto, ty mną pogardzasz?
Ryta podniosła twarz, na której malowała się boleść więcej męska niż niewieścia, bo łez nie było w jej oczach, a tylko usta otoczył taki głęboki wyraz smutku, że ktoby patrzył na nią, smutnym stać by się musiał koniecznie. Energicznym, męskim prawie ruchem wyciągnęła rękę do brata, a drugą kładąc na sercu, rzekła pewnym głosem:
— Na to serce rachuj zawsze. W szczęściu czy niedoli, czy w największym choćby grzechu twoim, ono cię nie odstąpi.
Tozio podniósł do ust jej rękę.
— Ryto! — zawołał, — gdyby matka nasza była taka jak ty, nie byłbym takim jakim jestem.
Jakby w odpowiedź na te jego słowa, za drzwiami pokoju, w którym rozmawiali, zabrzmiał słodziutki, pieszczotliwy, dość jednak donośny głos pani szambelanowej.
— Łokieć aksamitki po dwa złote! mais c’est d’une chereté horrible. Dziwnie tu u was wszystko drogie, mignonnes!
Jednocześnie otworzyły się drzwi z wielkim hukiem i z szelestem jedwabiu i furkaniem krynoliny, weszła pani Słabecka w swojej jasno-zielonej szubce i łabędziowym kapturku. Brakowało tylko wczorajszego zarękawka z angory.
Bon jour mes enfants, bon jour mon fils, — mówiła, — witajcie dzieci; Dieu qu’il fait froid, zziębłam cała chodząc po sklepach, tyle bo też rzeczy miałam do kupienia. Szczególnie za temi aksamitkami nachodziłyśmy się z Lorcią ogromnie.
— Dziwię się, że kochana mama nie kupiła sobie tego wszystkiego zagranicą, — ozwał się Tozio, — bo tam taniej i lepiej być musi, jak w naszem niewielkiem mieście.
Si, mon fils, — odparła matka, — wiozłam z sobą z Drezna kilka sztuk aksamitek, ale gdzieś się podziały w Warszawie, zostawiłam je podobno w hotelu, w którym zatrzymaliśmy się na parę dni. Mais ou est donc manchon? — zawołała, spostrzegając, że nie ma zarękawka. — Ryta, ma chere ne sais-tu pas ou est mon manchon?
Mais vous l’avez certainement perdu maman, — odrzekła Ryta z zupełnym spokojem.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — powtórzyła pani szambelanowa, — et ou est ce que je l’ai perdu? Lorciu, ma mignonne, czy nie wiesz, gdzie ja zgubiłam mój zarękawek?
— Musiała go kochana ciocia zgubić na ulicy, bo w sklepach widziałam, że go jeszcze miała, — odrzekła panna Jedlińska.
Au fait, oui, musiałam go zgubić na ulicy. Szkoda wielka, żeś tego nie spostrzegła, bo będę musiała znowu pójść do sklepów, aby kupić sobie drugi. Każ podać śniadanie, ma mignonne, bo głodna jestem.
Tozio wstał nagle, odszedł do okna i zaczął patrzeć na ulicę. Ryta otworzyła książkę i wpatrzyła się w nią.
W tej chwili uchylono ostrożnie drzwi i słodziutki, uniżony głosik męski zapytał:
— Czy można wejść?
— Prosimy, prosimy, — ozwała się Laura.
Wtedy na środek bawialnego pokoju wszedł otyły i krępy, z łysiną na głowie i brodawkami na twarzy gość; był nim Ignacy Jodek.
— Do stopek ścielę się pani szambelanowej dobrodziejce, rączki całuję panny Ryty, — mówił powitawszy wprzódy gospodynię.
Ryta oddała zimny ukłon, a pani szambelanowa wyciągnęła ku przybyłemu pulchną i pełną pierścionków rękę, a twarz jej ożywiła się bardziej uprzejmym uśmiechem. Pan Jodek był jej wielkim ulubieńcem i gdy się raz zeszli oboje, nie mogli dość nagadać się z sobą.
Le cher monsieur Jodek! — zawołała, — już się dowiedział, żeśmy przybyły!
— A jakże, a jakże, — odparł jowialny gość. — Kiedy takie pierwszorzędne gwiazdy pojawią się na naszym horyzoncie, nie sposób o tem ignorować. Od wczoraj wiem, żeście panie przyjechały, ale odłożyłem na dziś moją wizytę, aby nie być natrętnym.
Oh, vous n’étes jamais de trop, cher monsieur Jodek vous, si aimable, comment donc! — mówiła szambelanowa. — Cóż słychać w M? Kto tu jest z moich znajomych? jak się bawią? czy wiele bywa zebrań? a publiczne zabawy jak idą? czy nie zawierają się jakie marjaże?
Widomem było, że te gradem sypiące się pytania wprowadzały Jodka w jego właściwą sferę. Mrugał znacząco oczami, uśmiechał się szeroko i gładził łysinę ręką przyozdobioną w ogromny pierścień z pieczątką. Przysiadł się więc do pani szambelanowej i począł jak z za rękawa sypać jej różne nowinki, ploteczki, anegdotki, opisywał bardzo dowcipnie zacofane stroje niektórych dam, wyśmiewał oświetlenie salonów pana X, unosił się nad kuchnią państwa I. i t. d. Pani szambelanowa odwdzięczała mu się opowiadaniem o różnych drezdeńskich powabach, towarzystwach, modach, pikujących historyjkach i t. d. A tak żywo toczyła się między nimi rozmowa, że mówili jakby na wyścigi, niekiedy jednocześnie, przerywali sobie wzajem ciągle, i nigdy żadne z nich nie mogło wyspieszyć z odpowiedzią na zadane pytania, bo po niem następowało drugie, trzecie, dziesiąte i tak dalej i tak ciągle.
Gospodynie domu kręciły się około zastawy śniadaniowej. Tozio usiadł przy Rycie i półgłosem z nią rozmawiał. Młoda panna jednak mówiła bardzo nie wiele, w całej spokojnej i harmonijnej jej osobie znać było ciężką jakąś myśl, która ją całą zajmowała.
— Ale pani dokazujesz cudów, zamiast stawać się starszą, wyglądasz pani co raz młodziej! — mówił Jodek do pani szambelanowej. — Zdawałoby się, że przez czas spędzony zagranicą ubyło pani lat dziesięć. Co za świeżość! jakie ożywienie!
Mon Dieu, to zapewne skutek mego szczęśliwego charakteru, — odrzekła pani szambelanowa z wyrazem rajskiego szczęścia, i poczęła żywiej jeszcze powiewać nieodstępnym wachlarzem i żywiej jeszcze rozmawiać z panem Jodkiem i z większym wdziękiem poruszać głową i z większym zapałem strzelać oczami.
Pan Jodek patrzył przez chwilę na Rytę bladą, zamyśloną spokojnie, opartą o poręcz fotelu i swem głębokiem, wyrazistem spojrzeniem patrzącą na brata.
— Mój Boże, — szepnął do pani Słabeckiej, — któż by powiedział, że pani jesteś matką panny Ryty! ja sam, który przecież wiem o tem dobrze, zaledwie mogę wierzyć świadectwu własnych oczu. Każdy może wziąć panie za dwie siostry i to panią... za młodszą i milszą, — dodał jeszcze ciszej.
Na to bezczelne pochlebstwo, szambelanowa uderzyła go wachlarzem po ręku.
Flatteur! — rzekła. — Wiedz o tem, że mam lat trzydzieści pięć!
Słowa te lubo powiedziane półgłosem, doszły do uszu Tozia. Zerwał się nagle z kanapy i parsknął śmiechem.
— Z czego się śmiejesz Toziu? — zapytała Laura.
— Nic, nic, — odpowiedział. — Ta Ryta mnie tak rozśmieszyła.
A kiedy siostra zbliżyła się do swego brata, szepnął jej bardzo ciche:
— Ryto, mama mówi Jodkowi, że ma lat trzydzieści pięć, więc chyba miałem lat czternaście, kiedym się urodził!
Ryta spojrzała nań poważnie, niemal surowo.
— Toziu, — odrzekła, — nie lubię, kiedy śmiejesz się ze słabości mamy.
— Słabości te kosztują mi życie, — odparł Tozio z goryczą, — sądzę więc, że mam prawo wszystko co straciłem, wynagrodzić sobie śmiechem i t. d., przyznaj sama, że ukrytym. Bo, że przed tobą śmieję się, to nic nie znaczy, przecież ty i ja, to jedno, nieprawdaż Ryto?
Ryta podała mu rękę i promień radości rozświecił jej surowym smutkiem twarz posępną.
Przyniesiono śniadanie, wraz z niem weszła do pokoju Adzia z twarzą nieco zarumienioną od ognia, bo znając wybredny gastronomiczny gust cioci szambelanowej, a z natury gościnna, jak wszystkie wiejskie i prostoduszne dziewczęta, sama przez cały ranek uwijała się w kuchni z książką kucharską, naglądając nie zbyt doskonałą, bo tanią kucharkę. Za to sporządzone pod nadzorem gościnnej gosposi potrawy były doskonałe, choć nie wykwintne, i pani szambelanowa rzuciła się na nie z apetytem wcale nie idealnym, a wtórował jej w tem z zapałem pan Jodek. Ryta jadła bardzo nie wiele z umiarkownniem i spokojem, cechującym ją w każdym ruchu; Laura siedząc przy Toziu, kładła na talerz najsmaczniejsze kąski ulubionemu kuzynkowi, ale on dziękował jej serdecznie, a jadł mało.
— Toziu, — ozwała się pani szambelanowa, biorąc z półmiska skrzydełko kapłona i suto oblewając je białym sosem, — trzeba, abyś mi wyszukał mieszkanie. Quelque chose de convenable, naturalnie.
— Mieszkanie! — zawołał pan Jodek nie zważając na to, że miał usta zapchane kapłonem, — ja mogę pani szambelanowej załatwić ten komis.
— O, niech mama z pełną ufnością zwróci się w tej sprawie do pana Jodka, — rzekł Tozio, i we wszystkich tym podobnych sprawach. Jest to kantor stręczeń, biuro adresów i kurjer codzienny miasta M.
— Wiem, wiem już o jednem! — wołał Jodek, nie uważając na tę drwiącą rekomendację towarzysza zabaw, — na Złotej ulicy, siedm pokojów, bardzo niedaleko mieszkania państwa Grabów.
— Państwa Grabów? qu’est ce que ce? — zawołała szambelanowa. — Nie słyszałam jeszcze, aby w M. byli państwo tego nazwiska.
— Jakże, jakże, — mówił pan Jodek, — są! i jak są! Pan Kalikst Graba, dzielny człowiek, słowo honoru, przybył tu na wiosnę, a w jesieni ożenił się z panną Kamilą G. Jak żyją! fiu! fiu!
— Z Kamilą G? — ozwała się Ryta, — czy to nie z moją koleżanką, Toziu?
— Tak, — odparł brat.
— Bardzo więc rada jestem, że znajduję ją w M, jest to jedna z kobiet, dla których najwyższą miałam zawsze sympatję.
Jodek począł natychmiast opowiadać o bogactwie Graby o jego wystawnem życiu, o jego miłej uprzejmości, potem zachwycał się nad wdziękami pani Kamili.
— Tylko zanadto jakoś poważna, czy dumna, — dodał.
Po śniadaniu Ryta zapytała brata:
— Powiedz mi Tozio, kto jest ten pan Graba, mąż Kamili?
— Mój najlepszy przyjaciel, — odrzekł z amforą.
— Jakiż to człowiek?
— W towarzystwie zachwycający, bon camarade przedewszystkiem, w gruncie łotr skończony; ale nie mów o tem nikomu.
— I ty się z nim przyjaźnisz? — zapytała Ryta, uważnie patrząc na brata.
Qui se ressemble s’assemble, — odparł pół szyderczo, pół lekceważąco.
Ryta znowu ściągnęła brwi, znowu pobladła nagle i posmutniała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.