<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Połowa marca mijała, na ulicach miasta topniał śnieg zimowy, za to w rynsztokach płynęły obficie mętne strumienie, a w środku ulic między kamienicami nierównego bruku stały gdzieniegdzie kałuże. Całe miasto przybrało brudny, posępny pozór.
Pewnego dnia o zapadającym zmroku, wśród gęstej mgły drobnego deszczu, szedł jedną z mniejszych ulic M. wysoki mężczyzna otulony płaszczem, którego kołnierz całkiem twarz mu zakrywał, łącząc się prawie ze zgrabną futrzaną czapką. Szedł pospiesznym krokiem, z głową spuszczoną i znać szło mu bardzo o to, aby nie spotkać się z nikim znajomym, bo skoro tylko postrzegł zdala idącego kogoś w porządnem ubraniu, wyżej jeszcze podnosił kołnierz od płaszcza, przechodził na przeciwną stronę ulicy i żywiej, pospieszniej prześlizgiwał się pod niskiemi drewnianemi zabudowaniami wąskiej uliczki. Nagle zaturkotała obok niego kareta, podniósł głowę i spojrzał. Kareta była niska i zgrabna, i cała oszklona, stangret i lokaj mieli na sobie szafirową liberję.
Tuż za karetą z wielkim pędem nadleciało eleganckie tilbury zaprzężone ognistą klaczą krwi tureckiej i powożone przez zielono ubranego grooma. Obok grooma siedział mężczyzna w sobolowej szubie, z szyją hermetycznie owiązaną szalem; z angielskim zarostem na twarzy i pince-nez na nosie. Kareta jechała zwolna, ale tilbury leciało bardzo prędko, a z pod kopyt tureckiej klaczy tryskały iskry. Mężczyzna owinięty płaszczem, przystanął nagle i zdawał się patrzeć na mijające go powozy. Tilbury w mgnieniu oka doścignęło karetę i tak zbliska minęło, że jeśli koła dwóch powozów nie zaczepiły o siebie, to tylko dzięki nadzwyczajnej zręczności powożącego grooma. W tej samej chwili mężczyzna z angielskim zarostem, pełnym pospiechu i galanterji ruchem zdjął z głowy sobolową czapkę i całą postacią przesłał ukłon komuś siedzącemu w karecie. Zmrok i zroszone szyby powozu nie dozwalały dojrzeć stojącemu na chodniku mężczyźnie, czy otrzymał on ukłon wzajemny, ale z piersi jego wydarło się westchnienie podobne do jęku gniewu i boleści. Stał nieruchomy jak przykuty do miejsca i ścigał oczami oba powozy.
Tilbury poleciało jak wicher dalej i skręciło na inną ulicę, a kareta tocząc się zwolna, wjechała zwolna na obszerny dziedziniec domu, w którym zamieszkiwały panny Jedlińskie.
Przechodzień otulony płaszczem, postał jeszcze chwilę na miejscu i gdy umilkł już całkiem turkot obydwóch powozów, poszedł dalej.
Po chwili znalazł się na Nadrzecznej ulicy smutniejszej jeszcze od innych, bo małe jednopiątrowe domki wyglądały szaro i brudno od wilgoci, a ogołocone z liści drzewa ogródków uginały się z szumem pod świszczącym podmuchem wichru i płakały nad chodnikami, rzęsistą mgłą spadających z gałęzi kropel. Mężczyzna wszedł w bramę ogródka starego Wigdera.
Na progu domu, osłonięta od deszczu wystającym dachem, siedziała Chaita. Przed nią stał na ziemi garnek z rozżarzonemi węglami, nad którym rozgrzewała sobie ręce. Z garnka wydobywały się chwilami płomyki czerwonawo rozświecając rozpostarte nad niemi kościste palce żydówki i jaskrawe światło rzucające na głowę jej o żółtej i pomarszczonej twarzy, owiniętą grubym i wysokim izraelskim zawojem. Za nią było głębokie tło pogrążone w zupełnej ciemności sieni, a przed nią sterczały gołe badyle ogrodowych krzewów i roślin i woda zciekająca z dachu, pluskała po kałuży szeroko stojącej przed progiem.
Mężczyzna w płaszczu stanął przed żydówką.
— Czy Wigder w domu? — zapytał.
Chaita podniosła głowę ze swemi osłupiałemi oczami i ozwała się przeciągle:
— He?
— Przeklęta idjotka! — szepnął do siebie przybysz i dodał głośno: — Pytam cię, czy Wigder jest w domu?
— Ny, on jest w domu, ale kto pan taki? — zapytała Chaita.
Mężczyzna postawił nogę na progu.
— Co tobie do mego nazwiska, — rzekł i chciał wejść do sieni.
Ale żydówka podjęła z ziemi garnek z ogniem i stanęła w drzwiach, zasłaniając mu sobą wejście.
— Ny, niech pan zaczeka, — rzekła, — ja wprzódy zapytam Wigdera, czy on chce pana zobaczyć. Kto pan taki?
Mężczyzna zrobił gest niecierpliwy i zawołał:
— Do djabła! powiedz-że mu, że przyszedł do niego ten pan ze Złotej ulicy, który z nim ma interesa! a prędko! bo nie myślę długo stać pod progiem żydowskim!
Chaita zniknęła i bardzo prędko wróciła.
— I cóż? — zapytał mężczyzna.
— Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa?
— Cóż to znowu? — zawołał, — czy tu etykieta królewska panuje?
I znowu postawił nogę na progu, chcąc wejść.
Ale Chaita z garnkiem drogę mu zastąpiła.
— Ny, Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa? — rzekła.
— Komedja prawdziwa! Idź-że i powiedz mu, że jestem Kloński, ty kamerdynerze z Łysej Góry! — zawołał ze złością.
Chaita zniknęła znowu i po chwili wróciwszy, rzekła:
— Wigder prosi, żeby pan wszedł.
— Nareszcie! — mruknął Kloński i wszedł do sieni, a Chaita usiadła po dawnemu na progu i postawiła garnek przed sobą.
W bawialnej izbie starego Wigdera paliła się na stole łojówka w cynowym lichtarzu, oświetlając tylko małą część pokoju, a resztę zostawało w zupełnym cieniu. Na stole stał wyszczerbiony talerz z resztką jakiegoś brudnego sosu, leżał widelec drewniany, wykrzywiony i wyszczerbiony nóż bez trzonka, a w koło rozsypane były okruchy czarnego chleba. Pod samem światłem łojówki siedział na stołku Wigder, w okularach na nosie, w swym nieśmiertelnym starym chałacie i ze swą długą, siwą, porządnie uczesaną brodą. Siedział schylony nad stołem i pilnie zapełniał cyframi stronicę ogromnej leżącej przed nim księgi. Pisał zaś poczynając od prawego brzegu papieru.
Na odgłos skrzypnięcia drzwiami podniósł głowę, zatopił pióro do połowy w ogromny osmolony kałamarz i zdejmując okulary, powstał zwolna i zwrócił się ku nadchodzącemu.
— Na honor! — zawołał Kloński, zrzucając zmoknięty płaszcz, — musiałeś kochany Wigderze niedawnemi czasy zostać hrabią, lub kawalerem pierwszorzędnego orderu, bo aby się dostać do ciebie, trzeba przebyć tyle ceremonji, jak wchodząc do mieszkania jakiego karmazyna starej daty!
To mówiąc, rzucił się na stołek i strzepywał z siebie krople deszczu pozostałe na ubraniu.
Wigder uśmiechnął się i przesunął dłoń po brodzie.
— Mylisz się pan, — odpowiedział zwolna zwykłą sobie polszczyzną, — nie zostałem hrabią, ani jestem karmazynem starej daty, bo w naszej społeczności mojżeszowej nie ma karmazynów i nie-karmazynów, ale mam moje własne takie zaszczyty, dla których panowie chętnie stoicie u mojego progu, choćby najdłużej, byle tylko dostać się do mnie.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Kloński z przymusem, — i jakież to są te zaszczyty?
— Pieniądze, — odparł zwolna żyd i usiadł na krześle naprzeciw gościa swego siedzącego na stołku.
Milczeli przez chwilę obydwa, czarne przenikliwe oczy żyda wpiły się w zmęczoną twarz Klońskiego, ale nie zaczynał rozmowy.
— Cóż to robiłeś, gdy przyszedłem? — ozwał się pierwszy Stanisław miększym znacznie głosem niż wprzódy.
— Liczyłem długi pańskie i pańskich towarzyszy, — spokojnie odrzekł Wigder.
Twarz Klońskiego spąsowiała.
— I ileż tam ich na moją część naliczyłeś, poczciwy Wigderze? — zapytał gość żartobliwym tonem, pod którym jednak słychać było drżenie głosu.
Żyd milcząc, otworzył księgę i szukał w niej przez parę sekund, potem zbliżył łojówkę i wodził wzrokiem po zapisanej cyframi stronicy. Nagle spojrzał na pół otwarte drzwi od sieni i wskazując je gościowi, rzekł:
— Bądź pan łaskaw zamknąć drzwi, bo wiatr dmucha do pokoju.
Wszystkie nerwy drgnęły w twarzy Klońskiego, ale zdobył się na spokój i odpowiedział nie ruszając się z miejsca:
— Przypominam ci kochany Wigderze, iż jesteś we własnym dymu i niegrzecznie jest z twojej strony kazać gościowi drzwi zamykać.
— Chciałbyś mi pan także przypomnieć, — rzekł żyd obojętnie, — że jesteś szlachcicem i wielkim panem, a ja żydem, to wszystko prawda, ale ponieważ mnie staremu ciężko trochę wstawać, niechże więc te drzwi zostaną sobie otwarte.
I znowu milcząc, zaczął wodzić wzrokiem po otwartej księdze.
— Pytałeś mnie pan przed chwilą, — mówił patrząc ciągle w książkę, — ile mi jesteś winien — oto cały rachunek.
I wskazał Klońskiemu długi szereg cyfer, obok których systematycznie poustawiane były różne daty i podopisywane komentarze, i wodząc palcem po stronicy, mówił zwolna, nie patrząc na swego gościa:
— Przed dwoma laty, przed samem ożenieniem się, pożyczyłeś pan u mnie pięć tysięcy rubli srebrnych na kupno powozów, liberji, mebli, wszystkiego słowem, bez czego nie mogłeś się ożenić z bogatą panną. Te pięć tysięcy pożyczyłem panu na trzydzieści procent rocznie, robiąc tem panu wielką łaskę, bo nikt inny panu nie byłby pożyczył, a zatem nie miałbyś żony, ani jej posagu.
— Czy nie można rachować bez żadnych niepotrzebnych uwag, kochany Wigderze? — przerwał Kloński.
— Hm, powtórzyłem tylko własne pańskie słowa, które mówiłeś, prosząc mnie wtedy o pożyczkę pieniędzy. Pamiętam jak mówiłeś mi pan: — „Pożycz mi Wigderze, zrobisz mi wielką łaskę, bo inaczej nie będę miał ani panny, którą kocham, ani jej posagu.” — Nie zaprzeczysz pan przecie temu, że tak mówiłeś. Ale wróćmy do rzeczy.
— To będzie najlepiej, — wtrącił gość.
— Otóż, od owych pieniędzy pożyczonych na powozy, meble, przyrósł dwuletni procent. Trzydzieści od sta od pięciu tysięcy, czyni przez dwa lata trzy tysiące, procent dwuletni od niepłaconego także przez dwa lata procenta i także trzydzieści procent, czyni dziewięćset rubli. Więc trzy tysiące dziewięćset procentu i procentu od procentu dołączone do pięciu tysięcy kapitału, tworzą pierwszą pozycję, ośm tysięcy dziewięćset.
To mówiąc, wskazał palcem na stronicy wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę: 8.900.
— Zdaje mi się, — rzekł Kloński, — że owe dziewięćset procentu od procentu, śmiało mógłbyś odrzucić.
— A na co je odrzucać? — odparł żyd z flegmą, — taka przecież była między nami umowa. Panom wolno wszystko odrzucać od siebie, bo wyście panowie, ale my żydzi przeciwnie, ciągniemy wszystko do siebie, nie odrzucamy. Wracajmy więc do rachunku. Dziesiątego lutego bieżącego roku, skończył się rok, jak pożyczyłeś pan u mnie tysiąc pięćset rubli na trzydzieści pięć procent od sta. Ponieważ dziś mamy już czternastego marca, a pan nie opłaciłeś procentu, dołącza się więc pięćset dwadzieścia pięć do kapitału tysiąca pięciuset i tworzy się z tego druga pozycja dwa tysiące dwadzieścia pięć. Obie zaś pozycje, pierwsza i druga dodane z sobą, tworzą cyfrę dziesięć tysięcy dziewięćset dwadzieścia pięć.
I znowu wskazał palcem na stronicy księgi wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę, którą wymienił.
Stanisław był bardzo blady i milczący, patrzył na księgę.
Żyd mówił dalej:
— Zeszłej jesieni, to jest dwunastego września, oddałeś mi pan w zastaw brylantową broszę swojej żony.
Na te słowa gość drgnął cały.
— Rozumiem, że wspomnienie to musi być panu nieprzyjemnem, — ciągnął Wigder, rzuciwszy na niego przelotne wejrzenie, — ale sam przecież pan tego chciałeś, bo na oblig nie mogłem już wówczas panu pożyczyć, jakbym i teraz nie mógł. Otóż wziąłeś pan odemnie w zamian tej broszy rubli srebrem pięćset, z trzymiesięcznym terminem wykupu, i na niewielki procent dziesięć procent miesięcznie, co przez trzy miesiące czyniłoby rubli srebrem sto pięćdziesiąt. Ponieważ pan nie mogłeś wykupić broszy po trzech miesiącach, przeciągnąłem mu termin jeszcze na trzy z warunkiem tego samego procentu, a że one upłynęły już także z procentem, więc od procentu za pierwsze trzy miesiące, który wynosi rubli srebrem sześćdziesiąt siedm i pół, co gdy dołączymy do pięciuset kapitału, znajduje się trzecia pozycja tworząca cyfrę ośmset sześćdziesiąt siedm i pół, którą znowu dodawszy do dwóch poprzednich, widzimy sumę jedenaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa.
I palec żyda przesunął się po stronicy księgi na wymienioną a zakreśloną tam cyfrę.
— Ależ to okropnie! — zawołał Kloński bardzo blady i zrywając się z krzesła, — jam nigdy nie rachował, jam nigdy nie przypuszczał, że tyle już jestem tobie winien!
Żyd nie zmienił postawy.
— Ha, widzisz pan, — rzekł, — Wigder był cierpliwy i delikatny, nie naprzykrzał się panu o oddanie, nie dokuczał, toś pan i nie wiele myślał o tych pozycjach, który on w swojej księdze na pański rachunek stawił, szczególniej mając sam tak świetną towarzyską pozycję.
— Słuchaj Wigderze! — krzyknął Kloński, — nie szydź i nie próbój mojej cierpliwości!
Żyd spojrzał przez ramię na drzwi i przerwał spokojnie:
— Bądź-że pan łaskaw zamknąć te drzwi, bo ktokolwiek z nas reumatyzmu dostanie.
Stanisław postąpił gwałtownie i z trzaskiem drzwi zamknął, twarz jego mieniła się, z wielkiej bladości przechodząc w szkarłat i znowu nagle stawała się bladą.
— Dziękuję, — rzekł Wigder patrząc znowu w księgę, — ale siadaj pan, bośmy nie skończyli jeszcze rachunku. Przed dwoma miesiącami oddałeś mi pan w zastaw swój własny pierścionek i perły swojej żony. W zamian pierścionka wziąłeś pan rubli srebrem pięćset, ale w zamian pereł dwa tysiące i nawet powiem, że ostatnie zastawiłeś w niskiej cenie, bo są bardzo piękne, wielkie, urjańskie prawdziwe. My żydzi znamy się dobrze na perłach, a przytem jest ich sześć sznurów. Otóż wziąłeś pan za pierścionek i perły dwa tysiące pięćset rubli srebrem z terminem większym miesięcznym, który odnawiałeś już dwa razy i który pozwolę panu jeszcze parę razy odnowić, a uczynię to tylko dla dobrych z panem stosunków. Wszakże zaległego mi już przez dwa upłynione miesiące procentu po dwadzieścia pięć procent miesięcznie, należy mi się tysiąc pięćset, co dołączywszy do kapitału dwa tysiące pięćset, widzimy czwartą pozycję tworzącą cyfrę cztery tysiące, którą połączywszy z trzema poprzedniemi, wypada ogólna suma długu, piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
To mówiąc, wstał, położył palec na największemi znakami nakreślonej cyfrze piętnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa i dodał powoli i wyraźnie wymawiając każdą zgłoskę:
— Winien więc mi pan jesteś w ogóle piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
Stanisław stał z założonemi na piersiach rękami i z pochyloną głową, na bladem czole jego rysowało się kilka głębokich zmarszczek.
Żyd milcząc patrzył na niego przenikliwie i gładził siwą brodę.
Nagle Kloński podniósł głowę, postąpił i gwałtownie pochwycił go za rękę.
— Słuchaj Wigderze, — rzekł stłumionym głosem, — jesteś zapewne przekonany, że pieniądze twoje nie zginą, bo gdybyś inaczej myślał, i nie dawałbyś mi ich i nie mówiłbyś ze mną tak spokojnie. A więc oddaj mi jeszcze perły i broszę mojej żony, a weź w zamian weksle na sumę, którą za nie wziąłem od ciebie, z doliczeniem jakich chcesz procentów. Wydam ci te weksle jutro, dziś jeszcze jeśli można, a oddam pieniądze niezawodnie, tylko... teraz... zwróć mi klejnoty mojej żony...
Mówiąc to drżącemi ustami i z błagalnym prawie wyrazem, patrzył na twarz żyda.
Wigder uśmiechnął się.
— Hm, — rzekł zwolna, — gdybym ja panu chciał i mógł dać pieniądze na weksle nie na zastawy, tobym od razu tak był uczynił.
— Dla czegoż nie chcesz? dla czegoż nie możesz? — zapytał Stanisław gorączkowo.
— Bo pańska fortuna nie opłaci już mojego długu, a mając zastawy, mam pewność, że mi pan go oddasz z innych źródeł... z funduszu żony naprzykład...
— Jakto! fortuna moja nie opłaci twojego długu?! — zawołał Kloński, — ależ majątek mego ojca jest znaczny!
— Najprzód należy wziąć na uwagę, że to jest właśnie majątek pańskiego ojca nie pański, więc kredytorowie mogą być zmuszeni czekać, nim on umrze, ale pomijam i to, bo przecież jest przysłowie u państwa: — „Czas płaci, czas traci.” — Ale hipoteka majątku ojca pańskiego jest tak słabą, że składać na niej nowe weksle, niebezpiecznem się stało.
— To nieprawda! — zawołał Stanisław.
— Rachujmy, — odparł spokojnie żyd i usiadłszy, wziął pióro, ćwiartkę papieru i począł mówić kreśląc przytem stopniowo cyfry:
— Majątek pański oceniony być może na dziewięćdziesiąt tysięcy rubli srebrem nie wyżej, nieprawdaż?
— Tak, — rzekł Kloński.
— Bankowego długu cięży na nim trzydzieści tysięcy. Ojciec pański wydał weksle różnym osobom na piętnaście tysięcy, co stanowi już czterdzieści pięć tysięcy, co dodane do tamtego, czyni sześćdziesiąt trzy tysięcy, mój dług oprócz ostatnio wziętych pieniędzy za pierścionek, broszę i perły, wynosi prawie jedenaście tysięcy ośmset, od mieszczanina Lisa pożyczyłeś pan trzy tysiące, plenipotentowi swemu winieneś tysiąc dwieście, drobnych długów po sklepach zbierze się na parę tysięcy, co ogólnie będzie stanowiło ośmdziesiąt jeden tysięcy. Pięć tysięcy odtrącam od wartości majątku dla zaniedbanego tam przez wiele lat gospodarstwa, cztery tysiące liczę drobnych długów ojca pańskiego, który je ma zapewne, bo każdy z panów mieć je musi, a wszystko razem podkreśliwszy i dodawszy, wyjdzie suma dziewięćdziesiąt tysięcy, to jest tyle, co majątek pański wart. A pieniądze dane za pierścionek, broszę i perły, zostają na ewikcji pozostałego panu zera, które przestaje niem być jednak, gdy dopiszemy doń cyfrę posagu żony pańskiej. Ponieważ jednak ona może nie zechce mi ich zwrócić, rzecz jest naturalna, że przekładam to co mam w ręku, niż weksel pana oparty na zerze, i pereł pańskiej żony w żaden sposób oddać mu nie mogę.
Stanisław był śmiertelnie blady, usta mu drżały i nagłe ognie przechodziły po czole.
— Zkąd ty to wiesz wszystko? — krzyknął, — to nieprawda!
Żyd uśmiechnął się znowu.
— Myśl pan sobie, że to nieprawda, — odrzekł, — lepiej ci z tem będzie, bo później się zaczniesz martwić, ja jednak mówię panu, że żaden z was nie zna tak swojej własnej fortuny, jak ją zna żyd pożyczający wam pieniądze.
— Ha, więc zrujnowany jestem, zrujnowany do szczętu i to z własnej winy! — zawołał i znowu nagle pochwyciwszy rękę żyda, mówił gwałtownie:
— Ale nie o to mi idzie! Przewidywałem to od dawna, choć nie sądziłem, aby chwila była tak bliska, ale dziś, dziś potrzeba mi klejnotów mojej żony, rozumiesz, Wigderze? trzeba mi jej klejnotów! Ona nie wie o tem, żem je wyjął z jej biurka, bo całą zimę ich nie potrzebowała, ale lada dzień może spostrzedz brak ich, a teraz, o, teraz mniej niż kiedy chcę, aby ona to postrzegła, umarłbym ze wstydu, gdyby mi teraz przyszło jej to powiedzieć!...
Wigder stał nieporuszony, uśmiechnięty i gładził brodę.
— Najprzód, — ozwał się po chwili, — zmuszony jestem prosić pana, abyś mi tak mocno ręki nie ściskał, bo mogę krzyknąć z bólu i przestraszę moją biedną Chaitę. Następnie, powtarzam panu raz jeszcze, że pereł żony pańskiej oddać mu w zamian wekslu na pieniądze nie mogę.
Stanisław zamiast zwolnić rękę Wigdera, pochwycił drugą, i ściskając obie silnie, mówił prędko:
— Wigderze, proszę cię, błagam, oddaj mi te klejnoty... toć policzyłeś sobie niesłychane procenta, którychby ci żaden sąd nie przyznał... ja ci je oddam, bo dałem na to moje słowo... ale oddaj mi teraz w zamian wekslu perły mojej żony... słuchaj... ty nie wiesz co to jest nasza ambicja... nasza duma... powiem ci, nie jestem teraz z żoną moją w zupełnie dobrych stosunkach i dla tego właśnie umarłbym ze wstydu, gdyby się dowiedziała, żem nadużył jej własności...
— Jesteś pan w niedobrych stosunkach ze swoją żoną? — przerwał Wigder, — tem większy dla mnie powód, abym zatrzymał perły, bo możecie się rozstać, a wtedy pieniądze moje przepadłyby na wieki wieków.
— Oddam ci je, oddam, — powtarzał Stanisław, — dostanę zkądkolwiek, sprzedam wszystko co mam, powozy, konie, meble... tylko dziś... dziś albo jutro koniecznie muszę mieć rzeczy należące do mojej żony... oddaj mi je Wigderze... proszę cię... błagam...
Wigder zwolnił ręce swoje z dłoni Stanisława, złożył je na piersi i patrząc na niego z szyderskim uśmiechem, rzekł:
— I nie wstyd-że panu, szlachcicowi, właścicielowi dóbr, wywodzącemu rodowód swój od czasu króla Jagiełły, panu, którego dziad był kasztelanem, a matka z domu hrabianka, przed którym mnóstwo ludzi z uszanowaniem zdejmuje czapki gdy przejeżdżasz, i który mnóstwo ludzi idących ulicą obryzgujesz codziennie błotem pryskającym z pod kół twego powozu, — nie wstyd-że panu zniżać się aż do prośby przed żydem łapserdakiem, lichwiarzem, którego ojciec zbierał gałgany na śmietnikach i zrobił fundusz szynkując wódkę po karczmach, a który sam lada chwila może być za lichwiarstwo osadzony w ciupie jak złoczyńca i posłany do kopalni złota razem z rozbójnikami... Mówisz pan o dumie, o ambicji, a gdzież one są w tej chwili, gdy żebrasz u mnie, abym ci prawie darował pieniądze pożyczone?...
To mówiąc, zaśmiał się głośno z ostrem szyderstwem i niewypowiedzianym tryumfem.
Stanisław obie ręce podniósł do czoła, które pulsowało taż, iż krew zdawała się być bliską wytryśnięcia ze skroni i jęknął głucho:
— Boże mój! tyle upokorzenia! tyle wstydu! o jakże nisko upadłem!...
W tej chwili otworzyły się drzwi, wsunęła się przez nie głowa Chaity i zagadała coś po żydowsku, Wigder zamyślił się trochę, pogładził brodę i odpowiedział jej parę słów tym samym językiem. Głowa Chaity zniknęła, ale w kilka minut zjawiła się znowu i zagadała. Wigder spojrzał na Klońskiego, który stał ciągle nieporuszony z rękami ściskającemi czoło i rzekł:
— Zapewne pan zechce skryć się, bo muszę w tej chwili przyjąć u siebie pana Słabeckiego, który przyszedł mnie odwiedzić.
Stanisław podniósł głowę i szepnął do siebie:
— Tozio ma przyjść! nie chcę aby mnie tu widział, mógłby się wygadać przed innymi!
I głośno dodał, wskazując drzwi sypialni żyda:
— Pozwól-że mi wejść do tamtego pokoju.
Wigder uśmiechnął się i dziwnie odpowiedział:
— Przepraszam pana, ale tam nikt nigdy prócz mnie nie wchodzi. Idź pan jednak w ten oto ciemny zupełnie kąt koło pieca i usiądź tymczasem na stołku, a chyba kocie oczy zobaczą tam pana, pan Słabecki pewnie nie zobaczy, bo i zbyt będzie zajęty, aby się rozglądał uważnie po mojej izbie.
Stanisław usiadł na wskazanem miejscu, gdzie ogarnął go cień zupełny, a Wigder otworzył szerzej drzwi od sieni i rzekł głośno:
— Panie Słabecki, możesz pan teraz wejść!
Blada, otoczona ryżemi włosami twarz Tozia i szczupła postać jego otulona, w wysoko zapiętym futrzanym paletocie, ukazała się w izbie przy słabem świetle łojówki.
— Kochany Wigderze, — rzekł wchodząc przybywający, — robisz się wielkim panem jak uważam, długo każesz oczekiwać odwiedzającym cię na swoją audjencję. Pięć minut i dwadzieścia trzy sekund czekałem pod progiem twoim.
Żyd zaśmiał się głośno.
— Siadaj pan, — odrzekł krótko, wskazując stołek, na którym przed chwilą siedział Kloński.
Tozio usiadł, zakaszlał i odezwał się:
— Djabelna dziś pogoda!
— To prawda, — odpowiedział Wigder, — musisz pan mieć do mnie ważny interes, kiedyś przyszedł w tak djabelną pogodę.
— Jedynie dla przyjemności oglądania ciebie, drogi Wigderze, — żartobliwie zaśmiał się Tozio.
— To szkoda, — odparł żyd, — bo ja myślałem, że dla skończenia ze mną rachunków.
Tozio nie odpowiedział, bo nagle zerwał się z krzesła i z wyrazem zdziwienia zawołał:
— Ty tutaj Stasiu?
— Jak widzisz, — odrzekł stojący przed nim Stanisław, — gawędziliśmy tu z Wigderkiem, gdy przyszedłeś i poczciwiec ukrył mnie przed tobą w ciemny kąt, ale na honor zawstydziłem się mojej pozycji, bo wydało mi się, że jestem szpiegiem podstępnie podsłuchującym twoje sprawy. Wylazłem więc z kąta i oto mnie widzisz!
— Co za honorowość! jaka szlachetność! znać zaraz, że dziad pański był kasztelanem! — zawołał żyd i głośno się zaśmiał.
— Więc nie tylko u Borela i w szkole Graby kolegujemy z sobą kochany Stasiu, ale i w tem piekiełku miłego Wigdera, — rzekł Tozio, potrząsając rękę towarzysza. — Mam jednak honor, dobre serce i smutno mi, że cię tu widzę.
— A mnie jeszcze smutniej, — odparł Stanisław, — ale nie przeszkadzam ci Toziu i wychodzę.
— Proszę cię, nie rób tego! — zawołał Tozio, — nie mam przed tobą sekretów, a weselej nam będzie wracać razem w tę niegodziwą ciemność i pluchotę.
— Jeśli chcesz, zostanę, — rzekł Stanisław i usiadł.
Wigder patrzył na nich z uśmiechem i gładził brodę.
— Pojmuję, — ozwał się po chwili, — jak miło być musi dwom takim szlachetnie urodzonym i wysoko w świecie położonym panom spotkać się niespodzianie z sobą w ciemnej i brudnej chałupie żyda. Musicie panowie czuć się teraz więcej niż u siebie, a przynajmniej przychodzą na myśl wspomnienia wspólnych zabaw...
— Bez których nie bylibyśmy zmuszeni spotkać się w chałupie żyda, — przerwał Tozio, — robisz się dowcipny stary Wigderze i poweselałeś na starość; wolałbym jednak, abyś swoje żarty schował do kieszeni chałata i nie bryzgał nam niemi w oczy.
— Wolno Tomku w swoim domku, — odpowiedział obojętnie żyd, — jeśli moja rozmowa nie podoba się panom, możecie do mnie nie przychodzić, a nie będziecie mieli ani moich żartów, ani moich pieniędzy.
— Przystępujmy do interesu, — rzekł niecierpliwie Słabecki.
— I owszem, — odparł żyd.
— Przyszedłem tu dziś, aby z twoich kochanych łapek wydobyć broszkę i zegarek, które ci oddałem w zastaw przed niespełna rokiem.
— Broszkę i zegarek kuzynek pańskich, panien Jedlińskich?
— Zkąd wiesz, że klejnoty te należą do moich kuzynek?
— Są one zbyt piękne, abym nie wiedział od dawna, kto je posiadał.
— O, żydzie z samego piekła!
— Teraz pan mówisz, że jestem żydem z piekła, a kiedy brałeś odemnie pieniądze, mówiłeś: — „Wigderze, jesteś prawdziwą moją opatrznością!” — Wszak mówiłeś mi pan tak, nieprawdaż?
— Z piekła czy z nieba, żydzie utrapiony i ukochany zarazem, oddaj mi broszkę i zegarek moich kuzynek, ponieważ już wiesz o tem, że do nich to one należą.
— Bardzo chętnie, a przyniosłeś pan wszystkie wzięte na nie pieniądze z procentami i procentami od procentów?
— Zwarjowałeś Wigderze! a zkądbym ci je wziął?
— Więc jakże pan chcesz, abym panu oddał broszkę i zegarek?
— Dam ci w zamian weksel z doliczonemi z góry procentami.
Wigder zaśmiał się, rzucił spojrzenie na Klońskiego, który trzymał oczy w ziemię utkwione i odpowiedział:
— Bardzo dziękuję, ale wekslów pańskich nie przyjmę.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że jesteś pan niepełnoletni, więc zobowiązania prawne ze strony pana nie mają wartości, chyba uczynione wspólnie z matką, jako pierwszą opiekunką małoletnich i marszałka B, który jest wyznaczonym przez ojca pańskiego opiekunem pańskim...
— Więc wydam ci weksel potwierdzony przez pana marszałka B...
— A czemuż i nie przez samą panią szambelanowę także?...
Tozio przygryzł usta, zakaszlał i milczał długo.
— Bo widzisz, — ozwał się po chwili, — gdybym powiedział mojej matce, że wziąłem od kuzynek klejnoty i zastawiłem je, siostra moja dowiedziałaby się o tem także...
— A więc i cóż ztąd, jakby się siostra pańska o tem dowiedziała?
Tozio zarumienił się nagle, zawahał, a w końcu wyrzekł:
— Wstydzę się jej!
Stary żyd patrzył nań długo, potem podniósł wzrok na Klońskiego.
— Cóż tak przypatrujesz się nam, jakbyś nas pierwszy raz widział? — zapytał Tozio.
— Patrzę, — odparł żyd, — że panowie jesteście do siebie dziwnie podobni... tylko, że pan masz siostrę, której się wstydzisz, a pan Kloński żonę. Doprawdy, to zabawne, ha, ha, ha!
Stanisław zrobił gwałtowne poruszenie, ale powściągnął się i siedział znów nieruchomie.
Milczeli wszyscy długo, żółte światło dopalającej się łojówki nagłe błyski i cienie rzucało na twarze młodych ludzi posępne i zarumienione upokorzeniem, i na siwobrodą, siwowłosą pokrytą aksamitną jarmurką głowę żyda patrzącego przed siebie z tryumfującą obojętnością i nucącego sobie pod nosem:
— Bim bum, bim bum bum.
— Czy skończyłeś już swoją piosenkę? — ozwał się niecierpliwie Tozio.
— Nic nie szkodzi, ja mogę sobie śpiewać, a pan mów zawsze, — odparł najspokojniej Wigder i kontynował nucić pod nosem majofis.
— Za trzy miesiące skończę dwudziesty pierwszy rok, to jest zostanę pełnoletnim i będę miał prawo rozporządzać moim majątkiem.
— Więc cóż ztąd? — zapytał żyd przerywając sobie nucenie.
— Więc za trzy miesiące, zaraz nazajutrz po dojściu do pełnoletności, wydam ci weksel najprawniejszy, tymczasem dam ci kartę podpisaną przez pana marszałka B. jako opiekuna i świadka, a ty mi oddaj broszkę i zegarek panien Jedlińskich.
Żyd pomyślał.
— Hm, — rzekł, — przez trzy miesiące wiele jeszcze wody upłynie, przez trzy miesiące matka pańska straci jeszcze wiele pieniędzy na bale i gałkanki, a pan nie mniej ich przegrasz u Borela i u pana Graby, może się więc stać, że za trzy miesiące kartka pańska nie zmieści się już na pańskiej hipotece.
— To niepodobna! — zawołał Tozio.
— Zkąd pan wiesz czy podobna, czy nie podobna, kiedyś nigdy nie obliczał swego funduszu, ja to wiem, bom go dobrze obliczył.
— Więc omyliłeś się w rachunku. Pomyśl, dam ci kartkę na sumę dwa razy większą od tej którą wziąłem.
— Lepszy wróbel w ręku niż orzeł na łęku, — odparł żyd włożywszy ręce do kieszeni i zanucił znów półgłosem: — Bim bum, bim bum bum.
W tej chwili izba napełniła się swędem dopalającego się knota, pod stołem załopotały szczury, a z za pieca z miauczeniem wylazł kot i pogonił za szczurami
— Toziu! — zawołał Stanisław zrywając się, — idźmy ztąd! duszno mi! skonam! jeśli natychmiast nie wyjdę...
— Idźmy, — odparł Tozio wstając, — nie bierz bo tak tego wszystkiego do serca Stachu, — dodał kładąc rękę na ramieniu towarzysza ze szczerem współczuciem.
I oba zmierzyli do drzwi.
— I cóż? nie pożegnacie się nawet panowie z poczciwym Wigderem? — zapytał powstając żyd.
— Bodajbyś nigdy z piekła nie wylazł! — zawołał Kloński nie oglądając się.
— Czy tak jak pan nigdy z długów nie wyleziesz? — odpowiedział Wigder, — dobre życzenia! bardzo dziękuję panu!
I powiedziawszy jeszcze za młodymi ludźmi szyderskie:
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnym panom, — zamknął drzwi za odchodzącymi.
Kilka sekund jeszcze słychać było kroki dwóch mężczyzn stąpających po pluskającej pod ich nogami wodzie i wszystko ucichło.
Wigder stał na środku swej izby i śmiał się cichym i gardłowym śmiechem, potem wyciągnął rękę w kierunku drzwi i rzekł głośno:
— Dzieci słabe, ochrzczone wodą, ale nie ochrzczone rozumem, panowie, których przodkowie byli wielkimi ludźmi, grunt drży pod wami, przez was samych podkopany, jak niegdyś Jerozolima na odgłos trąby rozgniewanego Boga! A my gałganiarze, szynkarze, potomki palonych na stosach czarowników, my, których lokaje wasi czują się w prawie łokciami potrącać i jak proch za drzwi wyrzucać, my podnosimy się na ruinach waszych, spychamy was z łonów waszych pradziadów i plujem na was obelgą ust niechrzczonych! Ha, ha, ha! panowie! bawcie się tak dalej, i coraz więcej, a dzieci gałganiarzy będą panami, a synowie panów gałganiarzami zostaną! ha, ha, ha!
Jakby w odpowiedź na zjadliwy uśmiech żyda, wiatr świsnął przeraźliwie w koło domu i załomotał okienicami, w izbie łojówka zagasła całkiem i kot z łoskotem pogonił szczury pod stołem.
∗
∗ ∗ |
Kloński i Tozio wracając od Wigdera, szli ciemnemi ulicami w milczeniu, głowy ich musiały być tak pełne myśli, a piersi może wzburzonych uczuć, że słowa nie przychodziły im nawet na usta. Dopiero gdy weszli na Złotą ulicę, Tozio ozwał się pierwszy:
— Dokąd pójdziemy?
— Idę do domu, — odpowiedział Kloński.
— Pójdź lepiej do Borela, rozerwiesz się.
— Nie mogę, głowa mnie strasznie boli, — porywczo odrzekł Stanisław.
W tej chwili znajdowali się pod światłem zapalonej latarni, stanęli i spojrzeli na siebie po raz pierwszy od wyjścia z mieszkania żyda.
— Strasznieś blady Tozio, — rzekł zwolna Kloński.
— A ty masz usta spalone i twarz taką, jakbyś był w gorączce.
— Czy twoje interesa źle idą?
— Bardzo nie dobrze, a twoje?
— Najgorzej.
— Powiedz mi Stachu, gdzie oba zajdziemy?
— Jam już u kresu zupełnej ruiny majątku.
— A jam bliski łona Abrahamowego.
Umilkli i poszli dalej.
— Jak myślisz? czyby nie lepiej było, abyśmy oba wyjechali na wieś? — zagadał Tozio po minucie milczenia.
— Ja nie będę miał wkrótce dokąd wyjechać, bo majątek za długi sprzedadzą.
— A wieś żony?
Stanisław wzdrygnął się.
— Czy przypuszczasz, że siądę u niej na fartuszku? — odparł.
Właśnie kończył te słowa, gdy szerokie okna cukierni Borela zlały na ich głowy strumienie gazowego światła.
— Dobranoc, — rzekł Tozio wyciągając rękę.
— Dobranoc, — odrzekł Stanisław podając mu swoją.
Nie odchodzili jednak i stali patrząc na siebie.
— Nie powiesz o niczem nikomu? — zapytał Kloński.
— Z pewnością Stachu. Tyś w gruncie najpoczciwszy z nas wszystkich.
— A ty najmłodszy, — dodał miękim głosem Stanisław ściskając mu silnie rękę.
— Stachu, uciekajmy z M!
— Uciekaj! dla ciebie nie wszystko jeszcze stracone.
— A ty?
Stanisław zaśmiał się dziwnie i szybko odszedł, Tozio zwolna wstępował na wschody Borela, nagle zwrócił się i poszedł także w kierunku swego mieszkania.
Na odgłos gwałtownie pociągniętego dzwonka, lokaj państwa Klońskich zerwał się na równe nogi z sofy, na której leżąc, palił cygaro i szybko drzwi otworzył.
Na widok swego pana wchodzącego w zmoczonem od deszczu ubraniu, cofnął się parę kroków ze zdziwienia.
Stanisław w istocie strasznie wyglądał. Usta miał spieczone, czoło zmarszczone i krwią nabiegłe, w oczach blask gorączkowy, a całe ciało jego wstrząsane było od chwili do chwili febrycznym dreszczem.
— Gdzie jest pani? — zapytał służącego.
— Wróciła przed chwilą od panien Jedlińskich i zdaje mi się, że gra teraz w błękitnym salonie.
W istocie, z oddalonego salonu dochodziły do przedpokoju słabe dźwięki fortepianu.
Stanisław szybko przeszedł salę jadalną, jeszcze jeden salon pogrążony w ciemności i zatrzymał się.
W nie zbyt wielkim pokoju, którego ściany powleczone były błękitnem obiciem, siedziała przy fortepianie Celina.
Jedna tylko świeca stojąca w głębi, słabo oświetlała postać jej w długiej ciemnej sukni i złotowłosą pochyloną głowę. Siedziała naprzeciw drzwi, przed któremi stanął Stanisław i ukazywała się jemu jak blady obraz objęty niby ramą, spuszczającą się z dwóch stron drzwi błękitną portjerą.
Cicho i zwolna grała jakąś smętną melodję, tony płynące z pod jej palców, wyraźne były, dźwięczne, jękliwe, z każdego z nich zdawała się płynąc skarga bezmierna smutnego serca, westchnienie piersi zmęczonej długą boleścią.
Stanisław stał nieruchomy, patrzył i słuchał, muzyka Celiny owiewała go drgającemi w powietrzu głosami żalów, westchnień i niby tłumionego płaczu.
Podniósł rękę do czoła i szepnął:
— Te tony jej muzyki, te tony jej serca posyła ona zapewne ku niemu.
I ciche, bo stłumione, ale straszne westchnienie pierś mu rozdarło.
Celina, uderzyła głośniej kilka akordów, które po chwili rozszalały pod jej ręką, spieszną, gwałtowną, rozpaczną nutą.
— Jak ona cierpi! — znów rzekł do siebie Kloński, — a to wszystko dla niego!
I palce jego rozpacznie zacisnęły się na piersi.
Celina grać przestała, opuściła ręce na kolana, głowę na piersi i przeciągle westchnęła.
Westchnieniu temu odpowiedział krótki, głuchy jęk w przyległym salonie i w drzwiach stanął Stanisław.
Celina powstała i postąpiła ku niemu, nie z tą dawną dziecinną żywością i swobodnym szczebiotaniem, ale zwolna, jakby nieśmiało.
Pierwszy raz od kilku miesięcy mąż jej wracając wieczorem z miasta, wchodził do jej pokojów, zamiast zamknąć się jak zwykle w swoim gabinecie.
— Dobry wieczór Stasiu, — rzekła zcicha, podając mu rękę.
Stanisław dotknął jej lekko, ale nic nie powiedział.
Młoda kobieta wpatrzyła się w niego smutno, uważnie.
— Może jesteś chory? — zapytała. — Tak dziwnie wyglądasz!
— Nie, — odrzekł mąż i rzucił się na fotel.
Celina stała przed nim; jedną ręką opierając się o stół, patrzyła na niego i oddychała z ciężkością.
— Celino, — ozwał się po chwili Stanisław, — mam ci coś powiedzieć.
— Słucham cię, Stasiu.
— Słucham? tem lepiej, bo będę mówił wiele, o! wiele mam do powiedzenia...
Mowa jego zaczęła być prędką i gorączkową, głos drżał; pociągnął drżącą ręką po czole i mówił znowu:
— Widziałem jak dziś Ordynat pędził za tobą swojem tilbury... gdyś jechała do kuzynek... kłaniał ci się, a pięknie się kłania... nieprawdaż? zachwycający z niego młodzieniec... wychowany w Anglji... ha, ha, ha!...
— Stasiu, — przerwała Celina, — nie rozumiem...
— Nie przerywaj... nie o tem chciałem mówić, bo i cóż mnie może obchodzić Ordynata? nieprawdaż? Miałaś piękne bardzo perły... prawdziwe urjańskie... żydzi znają się na perłach... Czy znajdujesz Ordynata bardzo przyjemnym człowiekiem? mojem zdaniem ma oczy za blade, bez wyrazu... ha, ha, ha! malowana lalka!...
— Stasiu! tyś w gorączce! — jęknęła Celina z najwyższym niepokojem.
W istocie, mowa Klońskiego stawała się coraz bardziej niezrozumiałą i oczy robiły się nieprzytomne.
— W gorączce? — krzyknął nagle i zerwał się z krzesła, — kto mówi o gorączce? niegodziwość, to co innego... ja jestem niegodziwy... starego mego ojca wypędzę z domu... twoje klejnoty... zobacz w biurku...
Umilkł i stał przez chwilę chwiejąc się i błędnemi oczami wpatrując się w przestrzeń jakby tam kogoś widział.
— Stracić Celinę! — krzyknął nagle, — malowana lalko! nie zabieraj mi jej bo cię zastrzelę... Boże mój! głowa mi pęknie!
Schwycił się obu rękami za głowę i bez przytomności upadł na dywan u stóp żony.
Celina krzyknęła strasznie, podskoczyła i kilka razy targnęła taśmę od dzwonka tak silnie, że brązowa klamra oderwała się i została w konwulsyjnie zaciśniętej ręce.
Na tak gwałtowne dzwonienie, trzech lokajów i dwie panny służące ukazały się w różnych drzwiach salonu.
— Doktora! doktora! — wołała Celina głosem, który chrypiał jej w gardle i klęcząc nad mężem, odgarniała mu włosy z czoła, całowała jego sine i zamknięte oczy.
W pięć minut potem, z bramy domu z grzmiącym łoskotem wypadł kocz porywany rączemi, a chłostanemi przez stangreta końmi i zmierzał ku mieszkaniu jednego z doktorów, tak szybko pędząc, że konie okrywały się pianą, a rzadcy przechodnie z przestrachem rzucali się na chodniki.
A w kwadrans niespełna nad złożonym na łóżku Stanisławem stał doktor, jedną ręką trzymając puls jego, drugą zegarek, na który patrzył z uwagą.
Pokój chorego słabo był oświetlony lampką pokrytą zieloną umbrą; za doktorem schyliła się nad łóżkiem Celina blada śmiertelnie i cała drżąca, mimo ciepłego szalu, którym okrywała ją troskliwie Komorowska, przy drzwiach stał kamerdyner, poczciwym, smutnym wzrokiem patrząc na posępną grupę i oczekując rozkazów.
Doktor wypuścił z palców rękę chorego, schował zegarek i w głębokiem zamyśleniu przypatrywał się zmienionej twarzy Stanisława. Celina wpijała w niego wzrok suchy, bez łez, ale taki rozpaczny, tak przerażony, że go aż uczuł na sobie medyk.
— Uspokój się pani. Jest to wprawdzie silna gorączka nerwowa, do której organizm oddawna się znać przysposabiał, ale zrobimy wszystko, co będzie można, aby uratować męża pani, a zbytni niepokój mógłby na panią samą bardzo zgubnie oddziałać.
Mówiąc to, objął młodą kobietę pełnym współczucia wzrokiem. Nie należał on do pięknego i bawiącego się towarzystwa w M, bo był człowiekiem nauki i pracy, ale widywał niekiedy panią Klońskę i do ucha jego doszły krążące o niej wieści. Widząc więc jej wielką miłość dla męża, która objawiała się w niemej, wstrząsającej nią całą rozpaczy, spojrzał na nią z sympatją i miał taki wyraz twarzy jakby myślał sobie: — „O sądy ludzkie!”
W pół godziny potem Komorowska przeprowadzała go do przedpokoju.
— Widzę, — rzekł do niej zcicha, — że jesteś pani więcej przyjaciółką niż sługą pani Klońskiej. Otóż przygotój ją zwolna i ostrożnie do wszelkiego, choćby najnieszczęśliwszego wypadku. Choroba pana Klońskiego gwałtowna jest i niebezpieczna. Na jutro będę prosił o zrobienie konsyljum, bo chcę naradzić się z kolegami.
Przez całą noc Celina siedziała przy łóżku męża, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, chyba dla spojrzenia na zegarek i podania mu lekarstwa. Stanisław był zupełnie nieprzytomny. Bezładne, oderwane słowa wychodziły z ust jego, z piersi wyrywały się ciężkie westchnienia i jęki. Błyszczące gorączką i obłąkane oczy trzymał utkwione w przestrzeń, albo zamykał je i przesuwał drżącą ręką po rozpalonem czole. Wyrazy: Ordynat, perły, ojciec! którego z domu jego wypędzą, Celina i inne jeszcze nazwiska i oderwane wykrzyki plątały mu się na ustach, ale wsłuchująca się w nie Celina, nie mogła żadnego pochwycić w nich wątku.
W całym domu nikt nie spał, nie mniej jednak cisza panowała zupełna, panował też tam między wszystkimi domownikami przestrach i żal. Nawet stróż śpiący zwykle u bramy, wszedł na górę do przedpokoju i zasiadł z lokajami. Siedzieli wszyscy około zapalonej świecy i cicho gwarząc, powtarzali między sobą:
— Szkoda pana!
W garderobie służebne kobiety rzewnemi łzami płakały.
Stanisław był kochany przez swych służących. Grzeczny i hojny słynął między całą służebną klasą w M. za dobrego pana.
Godzinę czwartą wygłosił zegar wśród ponurego milczenia salonów. Drzwi od przedpokoju chorego uchyliły się cicho i wsunęła się przez nie na palcach Komorowska. Uklękła przed Celiną i składając ręce, błagalnie mówiła:
— Pani moja najdroższa, dziecko moje, idź spocząć trochę! zachorujesz sama, a pamiętaj, że teraz nie tylko dla siebie, ale i dla męża żyć powinnaś!
Długo w ten sposób szeptała stara sługa, łzy ciekły jej po policzkach, a Celina wpatrzona w męża, wsłuchana w jego bezładne gorączkowe mówienia, wcale nie zdawała się jej słyszeć.
— Pani! Celinko! — powtarzała obejmując ją Komorowska, — wszak wkrótce będziesz matką! dla miłości twego dziecka uspokój się! idź spocząć!
Celina drgnęła na te słowa i podniosła rękę do czoła, jakby sobie coś przypomniała. Powstała zwolna, długi pocałunek złożyła na gorącem czole Stanisława i szepnąwszy:
— Zostań tu Komorosiu — odeszła.
Do bogato i gustownie urządzonej jej sypialni, świt wdzierał się już przez ciężkie zielone u okien firanki.
Obszerne rzeźbione łóżko zasłane batystową bielizną, głębokie fotele utrechtskim obite aksamitem, kobierce o żywych barwach i złocone ramy obrazów wiszących po ścianach wydobywały się na wpół z cieniów, owiane posępną ciszą ustępującej nocy.
Celina jak cień powolna i cicha weszła do swej sypialni, ale nie zmierzyła ku żadnemu z wygodnych sprzętów, które zdawały się zapraszać do spoczynku zmęczoną i chwiejącą się kobietę.
Upadła ona na kolana przed świętym u łoża swego obrazem i załamując ręce, z łkaniem zawołała:
— Boże wszechmogący! za jego życie weź życie moje i mojego dziecka!
Widmo nieszczęścia, które gospodarowało w jej bogatem mieszkaniu i dotąd chwytało ją to za gardło, to za serce, pochwyciło ją już całą w kościste ramiona i dusiło swem twardem, nieubłaganem objęciem.