<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

W przedobiedniej porze, pani Kamila Graba przyjąwszy kilka wizyt kobiecych i kilkanaście męskich, siedziała sama jedna w bawialnym salonie, gdy zjawił się przed nią pan Ignacy Jodek, który miał zwyczaj wchodzić niekiedy do znajomych sobie domów bez anonsowania się, mianowicie jeśli przychodził w godzinach objadowych, śniadaniowych i t. p.
Młoda kobieta powitała go grzecznym, ale zimnym ukłonem, jak to zresztą miała zwyczaj czynić względem wszystkich; nikogo nigdy nie witała inaczej.
— Czy wiesz pani o wielkiej nowinie? — zapytał gość siadając.
— O jakiej-że?
— Ten poczciwy Staś Kloński śmiertelnie zachorował.
— Doprawdy? to szkoda!
— Ogromnie! mianowicie wiedząc przyczynę jego choroby!
Kamila milczała.
Gość widząc, że nie obudził ciekawości, sam zaczął mówić dalej:
— Wyobraź sobie pani, powiadają, że pan Kloński pochwycił wczoraj żonę na tajemnem rendez-vous z Ordynatem, czem się tak zmartwił, że natychmiast dostał nerwowej gorączki...
— To być nie może! — przerwała Kamila.
— Dla czego być nie może? — oburzył się Jodek.
— Nie znam wcale pani Klońskiej, kilka razy tylko widziałam ją w kościele, ale znajduję, że nie wygląda na płochą kobietę...
— Ho, ho, ho! co to wszystko znaczy pani dobrodziejko! — zawołał gość i zadeklamował: — „Serce nie sługa, nie zna co to pany!“
— Zkąd-że w panu ta pewność?
— Sam na własne oczy widziałem, jak pani Klońska jechała wczoraj karetą, a za nią pędził Ordynat w tilbury.
— Mogło to być wypadkiem.
— Ale gdzie tam wypadkiem! Pani Klońska wyglądała ciągle przez szyby karety i patrzyła czy za nią jedzie Ordynat, a gdy go już zobaczyła, uśmiechnęła się i dała mu jakiś tajemniczy znak ręką. Biedny Stasisko musiał gdzieś być na ulicy i widzieć to, poczem pewnie śledził ich i znalazł na kompromitującej schadzce.
— I pan to wszystko sam widziałeś?
— Daję na to słowo uczciwego człowieka, że widziałem na własne oczy i więcej jeszcze widziałem: oto, że Staś chodził wczoraj na Nadrzeczną ulicę. A pocóżby tam chodził, jeśli nie dla śledzenia tych państwa, którzy właśnie jechali w kierunku Nadrzecznej ulicy?
Kamila wzruszyła ramionami i umilkła.
Jodek począł prawić o różnych innych nowinkach miejskich, od czasu do czasu spoglądając na zegar, czy nie nadchodzi godzina siódma, to jest zwykła pora objadowania państwa Grabów. Kamila słuchała go z założonemi na sukni rękami, jak zwykle spokojna, patrząc gdzieś w przestrzeń, zda się oderwana od wszystkiego, co się wkoło niej działo.
— Będziemy mieli nową rodzinę zamieszkującą w M, — paplała papuga w ludzkiej postaci, — przyjechała przed trzema dniami marszałkowa X. z dwoma synami i ma mieszkać tu aż do lata, to jest trzy, a może i cztery miesiące. Jest to bogata wdowa, ma tu różne sprawy majątkowe, procesa i t. p., a może też chce trochę świata pokazać synalkom. Jeden z nich ma lat ośmnaście, śliczny brunecik, drugi kończy dwudziesty rok, wysoki blondyn. Młodszy ma imię Edzio, Edmundek, starszy Oleś. Zabawna to familja, słowo uczciwego człowieka. Synowie już pod wąsem, a trzymają się fartuszka mamy jak dzieciaki, nie stąpią bez niej ani kroku. Mąż pani zapoznał się z nimi, nie wiem już jakim wypadkiem i był u nich właśnie wtedy, gdy i ja byłem. Słyszałem jak zapraszał ich do siebie, a oni odpowiedzieli spuszczając oczy niby panienki: — „Jak mama będzie u pana, to i my będziemy.“ — Nieprawdaż pani, że to śmieszne, a przytem i dziwne, bo majątkowo te chłopcy bynajmniej od matki nie zależą, posiadają znaczny fundusz po ojcu.
Kamila zwolna zwróciła wzrok na opowiadającego i rzekła:
— Więc mąż mój był już u panów X?
— Był pani.
— I zaprosił ich do siebie?
— O, i nadzwyczaj uprzejmie! tak jak on umie, a bez komplementu, nikt nie ma tak ujmującej, zachwycającej grzeczności, jak pan Graba.
Pytania Kamili były na pozór obojętne, jednak w oczach jej zagorzał przy nich posępny blask.
Nadszedł Kalikst Graba.
— Oho! — zawołał wchodząc, — pan Jodek sam na sam z moją żoną? Proszę! Obawiam się, abym nie dostał gorączki nerwowej z zazdrości, jak ten biedak Kloński!
Jodek rozśmiał się na całe gardło z konceptu.
Kamila została nieruchoma i milcząca jak wprzódy.
Graba począł rozmawiać z Jodkiem i żartować, wydawał się w doskonałym humorze.
Tymczasem zegar wskazywał siódmą godzinę.
— Objadujesz z nami, Jodek? — zapytał gospodarz domu.
— Jeśli zaprosisz? — odrzekł gość, którego twarz rozpromieniała.
Graba zadzwonił.
— Trzy nakrycia, — rzekł do wchodzącego lokaja.
Niebawem zasiedli wszyscy do stołu.
Dwaj mężczyźni żywą wiedli rozmowę.
Kamila milczała jak zwykle w towarzystwie męża.
— Przedstaw sobie Kamilo, — ozwał się Graba, połykając łyżkę zupy i niosąc w dwóch palcach do ust pasztecik, — co też za dziwne i sprzeczne rzeczy opowiadają o chorobie Klońskiego i jego powodach.
— Cóż takiego? — obojętnie zapytała Kamila.
— Jedni mówią, — kończył Graba po ukąszeniu paszteciku, — że zachorował przez zazdrość i obrażony honor, zdybawszy żonę na tajemnej schadce z Ordynatem, a inni, że znajduje się bliskim śmierci z miłości dla ciebie, moja najdroższa żono!
Kamila zbladła.
— To potwarz! — zawołała.
— O, nie alteruj się tylko kochana żono! — odparł Graba, — nie ma przecież w tej pogłosce nic tak złego! wolno przecież kochać się każdemu w kim chce, a był wypadek, że komisarz zakochał się w królowej angielskiej.
To rzekłszy, otarł usta serwetą i skinął na lokaja, aby mu podał półmisek z pasztecikami.
— Nie chciałabym, aby pani Klońska dowiedziała się o tej niedorzecznej i bezzasadnej pogłosce, — rzekła Kamila.
— Już o niej wie, niestety! — odparł Graba. — Zakomunikowała ją dziś z rana pani Celinie jedna z najlepszych jej przyjaciółek, a doktór R, który leczy Stanisława, mówił panu D, swemu najlepszemu przyjacielowi, z wielkiem naturalnie spółczuciem i uwielbieniem, że pani Klońska pytała go, czy chory niedoświadczy zbawiennego wstrząśnienia, jeśli ujrzy bardzo drogą osobę. Doktor powiedział, jako praktykowane jest w medycynie przywodzić do łoża chorych bardzo drogie osoby, aby przez to wywrzeć na ich organizm wpływ zbawienny. Co usłyszawszy pani Celina, długo milczała i nakoniec zapytała doktora, czy zna ciebie, kochana żono? Z tego wszystkiego doktor wniósł, że ty jesteś ową drogą sercu Stanisława osobą, o której myślała pani Klońska. Pan D, któremu medyk wszystko opowiedział, nie słynie za małomownego i ogłosił rzecz całą przez kurjer codzienny, bo wygadał się przed Jodkiem.
Jodek zdetonował się niesłychanie, spojrzał z obawą na Kamilę i wyjąkał:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, pierwszy raz słyszę tę całą historję!
Ale Kamila ani zwracała na niego uwagi. Twarz jej straciła na chwilę zwykłą swą nieruchomość, panował na niej żal i oburzenie.
— I ty pozwalasz na to Kalikście, — rzekła, — aby rozsiewano plotki mogące zatruć resztę spokoju i tak nieszczęśliwej kobiety i posługiwano się do tego mojem imieniem?!
— Ha, ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba, — dziwnie egzaltowana jesteś moja żono, co ci już nieraz nadaremnie powtarzam. Bądź pewna, że plotki te nie czynią wcale panią Klońskę tak nieszczęśliwą, jak sobie wyobrażasz. Zakochana jest ona w Ordynacie i niewiele pewno dba o miłość swego męża, któregoby można zwać Stanislas le Débonnaire.
Kamila nie odpowiedziała i wróciła do zwykłej sobie nieruchomości, tylko kiedy niekiedy po czole jej przesunęła się fala krwi pokrywając je rumieńcem.
Znać było, że wrzała wewnętrznie, a tylko mocą woli i postanowienia zachowywała przybraną raz na zawsze zimną, aż do martwoty powierzchowność.
Objad się skończył, towarzystwo przeszło do salonu. Przy czarnej kawie Jodek pokazywał gospodarstwu domu, w którym objadował, sztukę zasadzającą się na tem, że stawił krzesło z jedną tylko nogą opartą o posadzkę, a z trzema innemi w powietrzu i utrzymywał je tak w równowadze przez całe trzy minuty. Przyczem wyłamywał pociesznie swoję krępą figurę i wyrabiał twarzą wielce komiczne miny. Graba śmiał się ze sztuki i sztukmistrza, a Kamila patrzyła na wszystko i ani się uśmiechnęła, ani też dała poznać czemkolwiek, czy to ją bawi, lub nudzi.
Po kawie i sztuce Graba spojrzał na zegar.
— Czy wiesz kochany Ignacy, — rzekł do gościa, że nigdzie tak wybornej herbaty nie piją jak u państwa D, podają nawet do niej różne zakąski.
— To prawda, — zawołał Jodek z pełnem admiracji twierdzeniem.
— Państwo D. mają zwyczaj pić herbatę o godzinie ósmej, — ciągnął gospodarz domu, — a teraz jest już trzy kwadranse na ósmą.
— To prawda, — odparł Jodek, — nie ruszając się jednak z miejsca.
Parę minut mówili o czem innem.
— Wiesz co, Jodek, — ozwał się nakoniec Graba, — zrobiłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś już na teraz opuścił nasze towarzystwo i poszedł na doskonałą herbatę państwa D, bo mam do pomówienia z moją żoną w cztery oczy o rzeczach domowych, a o dziewiątej muszę wyjść z domu.
— A, to nie przeszkadzam, nie przeszkadzam, — rzekł Jodek i z pośpiechem pochwyciwszy czapkę i pożegnawszy się opuścił salon.
Pozostałe małżeństwo siedziało czas jakiś w milczeniu. Graba siedział naprzeciw żony w fotelu, palił cygaro i trzymał wzrok swój przywiązany do jej twarzy. Kamila miała oczy spuszczone ale przykro znać odczuwała uporne i przenikająco utkwione w nią spojrzenie męża, bo mieniła się chwilami i ręce jej złożone na sukni drgały niekiedy. Nagle, jakby nie mogąc dłużej znieść tego położenia w jakiem zostawała, podniosła głowę i rzekła:
— Czego chcesz odemnie, Kalikście?
— Miłości twojej, najdroższa żono! — patetycznie zawołał Graba, wyciągając ku niej ręce.
Kamila zadrżała.
— Kalikście, — ozwała się cicho, — dla czego profanujesz ten święty wyraz?
Graba rozśmiał się przeciągle, ale przy tym śmiechu twarz jego drgała nerwowo.
— Dla czego ty sama nie znasz go, — zawołał. — Kobieto z kamienia czy z marmuru, piękna jak posąg i zimna jak posąg, nie ożyjąż w tobie te uczucia, których pełne są twoje czarne oczy, a których pierś twoja nigdy nie doświadcza?
— Dzięki tobie, nie ożyją nigdy, — odrzekła zwolna Kamila.
Kalikst zerwał się z fotelu i stanął przed żoną.
— Kamilo! — rzekł porywczo stłumionym głosem, — ja chcę, aby uczucia twoje ożyły dla mnie, dla mnie jednego, rozumiesz?... Nigdy żadna kobieta takiego jak ty wpływu nie wywierała na mnie... Oczy twoje mnie palą... ta kibić twoja, w którą wkładasz nie wiem już jakie uroki dumnej wyniosłości, pociąga mnie ku tobie rozpaloną nicią magnesu... Kiedy posągowo martwa i blada tą swoją gorącą bladością, przez którą ognie zdają się tryskać, przechodzisz zwolna obok mnie śród ludzi zebranych... czuję na twarzy mojej powiew twej sukni jak Włoch tchnienie lecącego od zwrotnika scirocco... ręce mi drżą... karty wypadają z palców i pragnę porwać cię w objęcia i pocałunkiem okryć... A ty, co mi dajesz za tę namiętność, którą ciebie otaczam? Czy kiedykolwiek oddałaś mi uścisk za uścisk? czy z marmuru utoczone czoło twoje zarumieniło się kiedy pod memi ustami? Nie, nie! Ty jak lód bywasz w ramionach moich rzeczą, nie istotą czującą... bledniejesz ze wstrętu, zamiast rumienić się miłością... usuwasz się odemnie ilekroć możesz, aby nawet suknia twoja mnie nie dotknęła... Cha, cha, cha! pomyśl, wszak zaprzysięgłaś mi miłość... toż jesteś pobożna a łamiesz przysięgę... ale ja chcę, abyś mi jej dotrzymała, czy słyszysz?
Przestał mówić i stał przed nią a twarz jego drgała szyderstwem i namiętnością na przemian. Z początku mowy jego Kamila bardzo zbladła, ale prędko wróciła do swego zwyczajnego martwego spokoju. Gdy umilkł ozwała się powoli podnosząc na niego chłodny przeszywający wzrok.
— Patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale w pogadance małżeńskiej jest śmiesznem i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się.
— Kamilo! — krzyknął Graba i bliżej jeszcze przystąpił; — ty naigrawasz się ze mnie!...
— Powtarzam tylko własne twoje słowa, które powiedziałeś do mnie w owej tak pełnej miłości twej dla mnie, naszej rozmowie poślubnej, — spokojnie powiedziała kobieta.
— Tak, do obojętności przybywa ci od pewnego czasu szyderstwo; zkąd ty go nabrałaś — ty, coś była niedawno naiwną dziewicą?
— Tobie je zawdzięczam, — odparła Kamila.
— Ha! ponętna jesteś bardzo! Ale szydź, szydź sobie co najwięcej, to cię jeszcze piękniejszą czyni, lecz kochaj mnie, a jeśli kochać nie możesz... udawaj... zmuszaj siebie... niech życie twoje będzie sztucznem w tobie, ale niech ono będzie... niechaj choć raz ożywię cię jak niegdyś Pigmalion swoją Galateę z greckiego zrobioną marmuru! I cóż ty Galateo moja, czy wysłuchasz kiedykolwiek błagań, które do ciebie zanosi twój Pigmalion? Cha, cha, cha!
Twarz Graby okropną była pod wpływem szczególnego połączenia namiętności z szyderstwem. Kamila spokojnie wzięła album ze stołu i przerzucając jego kartki rzekła:
— Przestań mówić w ten sposób Kalikście, bo stajesz mi się jeszcze bardziej wstrętny.
— Kobieto! — krzyknął Graba — nie igraj ze mną! bo...
Pochwycił jej rękę i ścisnął tak silnie, że palce jej krwią nabiegły. Ból fizyczny zciągnął lekko brwi Kamili; nie starała się jednak wydobyć swej ręki z żelaznego ujęcia męża a patrząc na niego z ciągłym spokojem spytała:
— Bo co?
— Spuść te zuchwałe twoje oczy, któremi tak wyzywająco na mnie patrzysz, bo skruszę ci palce! — wołał Graba przez zaciśnięte zęby.
Kamila nie spuściła wzroku, uśmiechnęła się i odrzekła:
— Skruszyłeś mi już serce, a cóż w obec tego znaczy ręka?
Pokonany przenikającem jej wejrzeniem i lodowem spojrzeniem, Graba wypuścił jej rękę i upadł na fotel. Twarz jego wrząca była nerwowemi drganiami, ręce zaciskały się gwałtownie około poręczy fotelu. Kamila przeglądała album.
Milczenie trwało kilka minut, przerywane tylko ciężkim oddechem Graby i szelestem kartek, które przerzucała jego żona.
— Czy nasyciłaś się już widokiem okolic Nadreńskich? — zapytał spokojniej już Graba, gdy Kamila zamknęła album i kładła je na stole.
— Zawsze z przyjemnością je oglądam — odrzekła — i przyznaję ci dobry gust w ich wyborze.
— Dziękuję; dobrze jest wszakże iż na ten raz odwróciłaś już od nich swoją uwagę, bo muszę z tobą pomówić.
— Zdaje mi się, żeśmy już dosyć mówili z sobą — obojętnie odparła Kamila, z uwagą nakładając ażurową na lampę zasłonę.
— O, jabym z tobą rozmawiać pragnął „do końca świata i po końcu świata,“ jak mówi poeta, ale nie oto idzie. Przed chwilą mówiliśmy o rzeczach tyczących się dziedziny sentymentów, w których się nie schodzimy, teraz mamy wejść na twardy grunt interesów, na którym zejść się musimy. Czy pozwalasz mi mówić kochana żono?
— Jak chcesz — odparła Kamila spokojnie, składając ręce na sukni.
— Zaczynam więc, a nie będę zbyt rozwlekły. Oto do M. przyjechała przedwczoraj pani marszałkowa z dwoma synami. Jest to matrona wielkiej powagi, wielkiego znaczenia, wielkiego majątku, jednem słowem wielka pani, która pierwsza nie złoży ci wizyty. Otóż chcę abyś jutro była u niej.
— Czy dla tego, aby tym sposobem sprowadzić do twego domu jej synów, którzy bez niej bywać u ciebie nie chcą? — spytała Kamila.
— Posiadasz szczególny dar przenikliwości, kochana żono. W istocie odgadłaś myśl moją. Bo też wystaw sobie, młokosy te są tak śmieszne, że z największą trudnością decydują się zrobić krok jeden bez matki. Skromne to jak panienki, mimo tego w oczach młodszego szczególniej bruneta grają pewne ogniki... Słowem, chcę koniecznie aby u mnie bywali, a ponieważ il n’y a que le premier pas qui coûte gdy będą raz z matką, przyjdą potem i sami.
— Czy dla tego chcesz przyciągnąć do siebie ludzi, aby ich ograć? — spytała Kamila, nie spuszczając z twarzy męża oczu pełnych obojętnej wzgardy.
— Stajesz się jasnowidzącą — zawołał z nerwowym śmiechem Graba. — Nie przypuszczałem, abyś już tak głęboko zajrzała we mnie i w moje życie.
— Dzięki tobie, nauczyłam się zaglądać w serce i życie ludzkie — odparła Kamila.
— Jest to jeszcze jeden więcej dług wdzięczności, który zaciągnęłaś względem mnie. Cóż, o której godzinie będziesz u pani X?
— Nie będę tam wcale — rzekła stanowczo Kamila.
— Dla czego? — spytał Graba drżącym już trochę głosem.
— Bo nie chcę być w ręku twojem narzędziem czyjejś zguby.
— Źle się wyrażasz, kochana żono, narzędzie to coś podrzędnego tylko, a ty jesteś moją pomocnicą, moją współdziałaczką. Czy sądzisz że mało ludzi sprowadziłaś tu do mnie swoją tajemniczą, interesującą powierzchownością? że mało mężów, synów, braci zaprzyjaźniło się ze mną dzięki znajomości, jaką zabrałaś z ich matkami, żonami, siostrami? Wszak pełno jest ludzi koło nas na obiadach i wieczorach, a co tydzień prawie, czasem nawet częściej, przegrywają się między ścianami naszego mieszkania znaczne sumy pieniędzy. Wprawdzie wiele z tego zawdzięczam samemu sobie, mojej znajomości świata i serc ludzkich, ale połowa przynajmniej w tem zasługi jest twoją, kochana żono. Możesz więc śmiało być jeszcze i u pani marszałkowej, oddasz mi przez to wielką przysługę, bo przyznam ci się, że jestem nieco w kłopotach pieniężnych. Nadzwyczajnym wypadkiem — bo ogólnie szczęście mi służy w kartach tej zimy — przegrałem parę tysięcy rubli onegdaj i robią one znaczną lukę w moim bilansie.
— Więc chcesz ją zapełnić pieniądzmi wyjętemi z kieszeni panów X.?
— Właśnie, kochana żono. Prawdziwie oddziwić nie mogę twojej przenikliwości, masz umysł niepospolity...
— Oddziwić się nie możesz zapewnie temu, że tak dokładnie wiem kim jesteś i jakie są wielkie cele twego życia, choć mi o tem nigdy nie mówiłeś. Ale bo widzisz, serca złamane jak moje, które boją się patrzeć we własną przepaść, aby nie stracić przytomności i nie rzucić się na bruk z okna pierwszego piętra, tem pilniej patrzą w serca innych — a szczególniej w serca czarne jak twoje, bo ciemność pociąga do siebie... i nocne ptaki widzą jasno w ciemności.
— Kochana żono, patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale śród pogadanki małżeńskiej śmiesznem jest i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się. Powtórzyłem tu tylko słowa, które sama niedawno mi przypomniałaś i wracam do interesu. O którejże godzinie będziesz jutro u pani X.? bo jednocześnie chcę się tam znaleźć z tobą. W obec takich poważnych matron jak matka młodzieńców, których ręczę, że gorąco poznać pragniesz, ścisła zgoda małżeńska sprawia najlepszy efekt.
— Kamila milczała.
— Piękna Kamilo — ozwał się po chwili Graba — czekam na twą odpowiedź.
— Już ją dałam — odrzekła — nie będę wcale u pani X.
— Doprawdy? ośmielę się jednak kochana żono, zaprzeczyć ci i dowieść, że tam będziesz.
— Nie zmusisz mnie przecież do tego przemocą? — obojętnie odrzekła Kamila.
— O, jakże nawet możesz przypuszczać podobne rzeczy! — zawołał Graba. — Jestem zbyt dobrze urodzony i wychowany, abym się miał dopuszczać jakiegokolwiek względem ciebie grubjaństwa! Zresztą... ja ciebie tak kocham! Ale nie myśląc nawet o gwałtownych środkach, mam sposób zobowiązania cię, abyś zrobiła wszystko co zechcę.
— Jakiż jest ten sposób?
— Przypomnę ci... przypomnę ci, moja droga, imię nad wszystko tobie miłe.
— Jakież to imię? — zapytała Kamila blednąc.
— Twojej matki.
Kamila strasznie zbladła, spuściła głowę i milczała.
Graba patrzył na nią z uśmiechem tryumfu.
— Jeżeli nie będziesz jutro u pani X, pojutrze zakomunikuję przez pewne osoby matce twojej o tem, że mam farbowane włosy i fabrykowaną cerę, że nabrałaś do mnie od drugiego dnia po ślubie nieprzezwyciężonego wstrętu, że przechodzą niekiedy całe tygodnie, w ciągu których dziesięciu słów nie mówimy do siebie, słowem doniosę jej o wszystkich szczegółach naszego wielce miłego dla mnie pożycia, które jednak nie wiem, czy takiem jest dla ciebie.
— Ty tego nie zrobisz! — zawołała Kamila cała drżąca.
— Dla czego, kochana żono?
— Bo wiesz, że przez to zabiłbyś moją matkę!
— Ah! dotykasz najsłabszej struny mego serca, struny miłości bliźniego! — westchnął Graba. — Ale cóż robić? człowiek daje sobie radę na świecie jak może, i skoro zmuszasz mnie do tego swoim uporem...
Kamila powstała dumna, wyprostowana, spokojna. Zmierzyła męża chłodnym, wzgardliwym wzrokiem i rzekła:
— Idź i powiedz wszystko mojej matce, będzie ona zapewne wolała nieszczęście moje, niż poniżenie!...
Graba rozśmiał się głośno.
— Żono kochana! — zawołał, — zapominasz jak widzę o apoplektycznym ataku, który przy wzruszeniu powtórzyć się może!
Kamila jęknęła głucho, głowa jej pochyliła się na piersi, jak kielich podciętego kwiatu i na twarzy odmalowała się straszna walka. Stała tak kilka minut, w czasie których tętna pulsowały gwałtownie w jej skroniach, a oddech jej był tak ciężki, że zdawał się pierś rozrywać.
— A cóż kochana żono, — przerwał milczenie Graba, — czy pojedziesz do pani X?
Kamila podniosła głowę, walka skończyła się, w oczach jej było silne postanowienie.
— Nie pojadę, — rzekła z mocą, zakładając ręce na piersi.
Graba zgrzytnął zębami i zerwał się z siedzenia.
— Pamiętaj, że będziesz tego gorzko żałować! — zawołał i zmierzał ku drzwiom.
Ale Kamila poskoczyła nagle i zastąpiła mu drogę.
— Słuchaj, — rzekła tłumionym i przerywanym od wewnętrznego drżenia głosem, — jeśli moja matka dowie się o czemkolwiek, całe miasto dowie się o wszystkiem... Wtedy pojadę nie tylko do pani X, ale wszędzie, wszędzie i do tych, których znam i do tych, których nie znam... I wszystko powiem kto jesteś i będę wołać, aby się strzegli ciebie, jako gadziny wysysającej krew ludzką i wystawię cię pod pręgierz wzgardy publicznej. Znasz mnie... że mam siłę woli i postanowienia... co postanowię, to dopełnię...
Głos uwiązł jej w gardle, nie mogła mówić dalej.
Graba cofnął się o parę kroków od zdumienia i patrzył na nią nieledwie z przerażeniem.
Kamila odetchnęła głęboko parę razy i zawołała znowu:
— I ty, ty śmiesz mi mówić, że mnie kochasz, śmiesz domagać się u mnie pocałunków i uniesień miłości! ty, któryś mi zepsuł nie tylko życie, ale i duszę, odebrał wszelką nadzieję szczęścia na ziemi, zagroził mi utratą najdroższej mojej matki! ty, który wlałeś w moją pierś wieczną gorycz zwątpienia o wszystkiem na świecie, i owiałeś moje życie tchnieniem występków, o jakich i wyobrażenia nie miało młode serce moje! ty powiadasz, że mnie kochasz! Czemże jest ta miłość twoja?... jedną zbrodnią więcej, jedną zmysłową namiętnością więcej, jednem więcej morderstwem moralnem twojem... O, nienawidzę cię, nienawidzę całą nienawiścią, do jakiej zdolna jest pierś oszukanej, złamanej i zdeptanej kobiety!
Graba słuchał ją osłupiały, twarz jego wykrzywiła się strasznie nerwowem drżeniem. Gdy ostatnie wyrazy z rozdzierającym rozpacznym krzykiem wypadały z ust Kamili, wyciągnął rękę i odepchnął ją od siebie tak gwałtownie, że zachwiała się i z jękiem upadła na krzesło. Potem wyszedł, z trzaskiem drzwi za sobą zamykając.
Kamila wpół leżała na fotelu nie zemdlona, nie płacząca, z szeroko otwartemi suchemi oczami, a całe ciało jej podnosiło się kurczowem drganiem. Tak zostawała przez całą godzinę, aż zwolna, stopniowo zaczęła się uspokajać. Twarz jej nabierała zwykłego kolorytu, kibić się prostowała i powieki zamykały się na zmęczonych oczach.
W przedpokoju rozległ się dzwonek, na odgłos ten Kamila otworzyła oczy, wyprostowała się, poprawiła rozrzucone włosy i pomięte fałdy sukni i otworzywszy przed sobą książkę leżącą na sofie, usiadła tak spokojna, dumna i zimna, jaką okazywała się zawsze.
— Pani D. z siostrą, — rzekł lokaj ukazując się w progu.
— Proś, — odrzekła Kamila i ze zwykłą sobie obojętną grzecznością postąpiła na środek salonu dla spotkania dwóch przybywających dam.
— Zawsze piękna, zachwycająco ubrana, jak królowa przechadzająca się po swem ślicznem mieszkaniu! — zawołała pani D. ściskając z czułostkową serdecznością obie ręce Kamili.
— Zawsze jednostajna, — sucho odrzekła gospodyni domu, gestem wskazując gościom kanapę.
Pani D. była to ta sama pani, która tak mocno zawstydziła się w księgarni rysunku zoologicznego, a kupiła sobie Fanny i Silvie Gautier’go[1].
— Jestem przygnębiona przykrem wrażeniem, — mówiła siadając na kanapie, — połowa Złotej ulicy zasłana jest słomą, aby turkot powozów nie dochodził do tego biednego pana Klońskiego, a właśnie przejeżdżałyśmy tamtędy. Biedny człowiek! taki przystojny, z takim dobrym układem, a taki nieszczęśliwy. Przedstaw pani sobie, że zachorował z powodu swojej żony, tej płochej kokietki, widząc jej rozkochanie się w Ordynacie...
— Niech pani temu nie wierzy, — przerwała siostra pani D, trzydziestoletnia panna z ogromnym czubem utworzonym z włosów i żyłkami pomalowanemi na twarzy błękitnym ołówkiem, — moja siostra myli się. Pan Kloński wcale nie z zazdrości zachorował...
— Ależ moja Karuniu, — przerwała wzajemnie pani D, — powiadam ci...
— A ja ci powiadam Ludwiko, że jest inaczej. Wprawdzie choroba jego wyniknęła z powodów sercowych, ale wcale nie z takich, o jakich mówisz...
Przy tych słowach ukośne spojrzenie rzuciła na Kamilę.
Et figures-vous chére madame Camille, — zwróciła się do niej pani D, — że moja siostra wierzy w pogłoskę, jakoby pan Kloński był tak szalenie zakochany w kimś bardzo pięknym i powabnym, że z tej miłości właśnie zachorował!
— Najzupełniej w to wierzę, — odpowiedziała panna Karolina.
— Czy pani Klońska uwiadomiona jest o tej pogłosce? — z pewnym pospiechem zapytała Kamila.
— O tak! — zawołała pani D. — Ta poczciwa pani R. dziś już przed południem włożyła swój czepek ze strusiemi piórami i pobiegła opowiedzieć o tem co mówią, pani Klońskiej, rozumie się, że nie o zazdrości i Ordynacie, vous comprenez, byłoby zbyt drażliwem, ale o tem, że jej mąż zachorował z miłości dla innej kobiety. Potem zaraz wpadła do nas jak bomba w swojej krynolinie mającej pół wiorsty kwadratowej obrębu i zdała nam całą relację z widzenia się swego z panią Klońską.
— I cóż opowiadała? — z niezwykłem zajęciem zapytała Kamila.
— Opowiadała, że znalazła Celinę zmizerowaną ogromnie, co przypisuje ona wyłącznie jej stanowi, a ja wyrzutom sumienia. Po wszystkich powitaniach i kondolencjach, kiedy pani R. powiedziała jej już to, z czem do niej przybyła, Celina zarumieniła się tak, jakby krew miała jej natychmiast trysnąć z twarzy i odpowiedziała bardzo zimno, że wcale nie wierzy w to, aby mąż jej kochał kogo innego; ale pani R. zauważała, że wcale jest inaczej, że przeciwnie, wierzy w to zupełnie. Oprócz tego dowiedziała się pani R. od kogoś, że pani Celina sama od dawna to już spostrzegła.
— Biedna kobieta! — rzekła zcicha Kamila.
Dwie siostry zamieniły między sobą złośliwe spojrzenie.
— I nie ciekawa jesteś ma belle madame Camille, kto jest ta piękna pani, o miłość dla której posądzają biednego Stanisława?
— Jak nie wierzę w tę nierozsądną plotkę, tak też i nie ciekawą jestem znać jej szczegółów, — odrzekła Kamila, podnosząc dumnie głowę i zimnem spojrzeniem mierząc dwie kobiety.
— Czyście panie czytały tę najnowszą powieść Z.....wicza? — zapytała po chwili wskazując otwartą książkę.
— Bardzo nie wiele czytujemy po polsku, nic teraz u nas dobrego nie piszą, — odrzekła niechętnie pani D.
— Skończyłyśmy właśnie dzisiaj czytanie powieści Pawła Fevala Les belles des nuits[2], — dodała jej siostra.
Podano herbatę i nadszedł jeszcze ktoś z mężczyzn, a przez cały dalszy ciąg wieczora nie było już wzmianki o panu Klońskim, ani o przyczynie jego choroby.


∗             ∗

Nazajutrz kamerdyner państwa Klońskich, na odgłos dzwonka, otworzył drzwi przedpokoju i ujrzał przed sobą owiniętą aksamitną szubką, panią Kamilę Grabinę. Poznał ją, lubo nie bywała u jego państwa, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Chcę widzieć się z panią Klońską, — rzekła Kamila.
— Niepodobna pani, — odparł sługa.
— Dla czego?
— Bo jaśnie pani Klońska bardzo jest chora.
Nogi zadrżały pod Kamilą, oparła się o drzwi.
W tej chwili wyjrzała do przedpokoju Komorowska mizerna, spłakana, z rozczochranemi włosami. Ujrzawszy Kamilę, stała przez chwilę zdumiona, ale podbiegła ku drzwiom i żywo zapytała tonem silnej niechęci, zaledwie miarkowanej grzecznością:
— Czego pani dobrodziejka potrzebuje?
— Chciałam widzieć się z panią Klońską, — powtórzyła Kamila.
Stara sługa rzuciła na nią wzrok pełen gniewu i niechęci.
— Moja biedna pani, — odrzekła głosem drżącym od łez, — znajduje się teraz między życiem a śmiercią i panią mniej może widzieć niż kogo innego.
Kamila odwróciła się zwolna i zestępowała ze wschodów chwiejącym się krokiem.
W parę godzin później pan Graba wszedł do buduaru swojej żony.
Kamila nie przyjmowała dnia tego nikogo, siedziała sama jedna.
— Uważam kochana żono, — rzekł jej mąż, — że wzięłaś na serjo pogłoskę o miłości Klońskiego ku tobie i chciałaś go dziś widokiem swoim uleczyć. Mówił mi Jodek, że widział cię wchodzącą do ich mieszkania.
— Chciałam widzieć się z panią Klońską i wywieść nieszczęśliwą kobietę z błędu, który jej sprawiać musi wiele cierpienia. Chciałam powiedzieć jej, że wszystko co mówią o mnie i o jej mężu, jest niegodziwą plotką i potwarzą, do której utworzenia posłużono się mojem imieniem.
— A! skrupuły! — rzekł Graba.
— I litość, — dodała Kamila, — litość nad biedną kobietą, przeciw której tyś osnuł najczarniejszą intrygę. Bo wszystkie wieści krążące o niej, twojem są dziełem, ty jej odebrałeś dobrą sławę i wiarę w człowieka, którego kocha, ty starałeś się odwrócić od niej serce jej męża.
— Więc wiesz o tem wszystkiem, kochana żono, — rzekł Graba zapalając cygaro, — doprawdy co raz bardziej naprowadzasz mnie na myśl, że w skutek bezmiernej egzaltacji dochodzisz niekiedy do jasnowidzenia.
— O, jasno, jasno widzę w twej ciemnej duszy, — zwolna odpowiedziała Kamila.
— Bo widzisz moja droga, — mówił Graba, jakby nie słyszał słów żony, — niecierpiałem tej złotowłosej gąski. Nie moja wina, zaczepiła mnie sama. Gdym pierwszy raz ją widział, wypowiedziała mi wojnę, mówiąc, że postara się pozbyć kota, który chce odrapać jej Lola i robiąc przez to alluzję do mnie i do męża swego. Otóż dokazałem tego, że nie pozbyła się mnie... ale swojej spokojności i szczęścia. Ha, ha, ha!...
Kamila patrzyła na męża upornym, przenikającym wzrokiem.
— Powiedz mi, — ozwała się po chwili, — z jakiego piekła bierzesz narzędzia do tej walki ze wszystkiem co dobre i niewinne na świecie?
— O, nie tak daleko sięgam, kochana żono, — odparł Graba z zupełnym spokojem, — piekła nie lubię, bo brak tam podobno komfortu, i nie zstępuję doń po natchnienie ani pomoc. Pierwsze posiadam we własnej genialnej głowie, drugie dają mi ludzie, głupi ludzie. Już to wyznam ci, że gdyby głupców na świecie nie było, rola moja byłaby trudniejszą. Naprzykład w sprawie pani Klońskiej posłużyli mi za narzędzie dwaj tylko głupcy: Ordynat i Jodek. Pierwszemu szepnąłem do ucha, że białolica Celina śmiertelnie jest w nim zakochana, a przed drugim powiedziałem to samo głośno. Ordynat począł zaraz z całej siły kompromitować młodą kobietę, aż w końcu naprawdę się nią zajął, a Jodek rozpaplał po mieście i to co było i to czego nie było. Ja stałem ciągle za kulisami, i niekiedy tylko jak reżyszer teatru wysłuchałem aktorów za sceną, albo szeptałem im jak mają rolę odgrywać. Z tego wszystkiego osiągnąłem tryumf, a przeciwniczka upadła i w opinji publicznej i w życiu domowem... Oto i wszystko.
— Przyznaj też, — rzekła Kamila, — że w nienawiści twej dla pani Klońskiej i w kopaniu pod jej stopami przepaści, miałeś i to na względzie, że ona jako młoda i pełna wdzięków kobieta, mogła wpływem swoim odciągnąć od ciebie swego bogatego męża?
— Zgadłaś, kochana żono.
Milczeli oboje długo patrząc wzajem na siebie.
— O czem-że myślisz najdroższa, patrząc tak na mnie? — zapytał Graba.
— Myślę, że jesteś mordercą w postaci salonowego człowieka, — odpowiedziała Kamila zupełnie spokojnie i z chłodną wzgardą, z jaką patrzyła wciąż na niego.
Graba zaśmiał się głośno.
— Tyle miłych rzeczy zwykłaś mi mówić moja piękna, nieoceniona Kamilo, — rzekł ze swobodą, — że nie wiem już doprawdy, jak ci mam za wszystko podziękować. Oto chyba zapytam, kiedy pojedziesz do pani X.?
— Nigdy, — odpowiedziała Kamila nie zmieniając postawy ani głosu.
— Doprawdy? to twoje ostatnie postanowienie?
— Ostatnie.
— Więc chcesz mnie zmusić, abym dotrzymał obietnicy względem twojej matki?
— Jeśli ją spełnisz, ja także dotrzymam mojej.
— Co? ogadasz mnie przed ludźmi? nie uwierzą ci!
— Uwierzą. Opinja twoja już się chwieje. We mnie wszyscy spostrzegają jakąś tajemniczość. Cień głęboki, którym napełniłeś całą moją istotę, przenika przezemnie na zewnątrz a ludzie nie rozumieją go i pytają z ciekawością: co on znaczy? Otóż ja wykryję jego źródło, i pamiętaj... stracisz kredyt... Przestaną cię zwać bogatym człowiekiem, a nazwą...
— Nie kończ! — zawołał gwałtownie Graba, — i ściany umią słyszeć niekiedy!
To mówiąc, z zaciśniętemi pięściami i zmarszczonem czołem opuścił pokój.
Kamila została sama, nieruchoma, wzrok jej podniesiony w górę, zdawał się szukać nieba, które ją opuściło. Na jej czoło posępnym blaskiem spływał posępny cień firanek, tak jak owego poślubnego poranku...




  1. Najnieobyczajniejsze powieści, jakie egzystują w literaturze francuskiej.
  2. Skandaliczna powieść. Fajerwerk cuchnących ogników sztucznych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.