<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W parę miesięcy po śmierci pani G., pan Graba po skończonym objedzie siedział w głębokim fotelu, paląc cygaro i popijajac czarną kawę. Naprzeciw niego pod światłem przyćmionej lampy, siedziała Kamila z oczami utkwionemi machinalnie w leżący przed nią dziennik. Zupełne milczenie panowało pomiędzy dwojgiem małżonków, nad głową pana Graby unosiły się błękitne obłoczki dymu, to odkrywając, to zasłaniając twarz jego, upornie zwróconą ku żonie.
— Kamilo, — ozwał się w końcu głosem, który miał ostrze sztyletu, — pójdź, zagraj mi cokolwiek.
Kamila podniosła głowę i zwolna powstawszy, postąpiła w stronę, gdzie stał fortepian. Uszła kilka kroków i nagle stanęła z obwisłemi rękami.
— I cóż? — rzekł Graba porywczo.
— Nie mogę, — odparła cicho Kamila i wróciła na swoje miejsce.
Pan Graba wzruszył niecierpliwie ramionami i wypuścił z ust taki kłąb dymu, że owiał nim całą twarz naprzeciw siedzącej żony. Kamila usunęła się nieco z krzesłem i milczenie trwało znowu parę minut.
Graba przerwał je mówiąc głosem, w którym drgał gniew tłumiony:
— Długo byłem cierpliwy i od dwóch miesięcy znoszę, milcząc, twoją dziwaczną egzaltację; ale za wiele to już dla mnie i dłużej tak trwać nie może. Matka twoja umarła, rzecz to bardzo smutna zapewne, ale co się stało, odstać się nie może: umarli z grobów nie wstają, a żyjący są żyjącymi. Proszę cię więc, abyś już porzuciła tę łzawo-mdłą postać i przestała niecierpliwić mnie swojem wiekuistem milczeniem. Nie leży wcale ani w gustach, ani w interesach moich, aby dom mój był świątynią smutku i urną przeznaczoną na łzy.
Kamila słuchała słów męża z podniesioną głową, na twarzy jej nie było owej surowości z jaką wprzódy odpierała jego słowa, była ona łagodna i smutna, nie mniej jednak miała pewien stanowczy wyraz.
— Kalikście, — ozwała się po chwili, — dawno już chciałam rozmówić się z tobą ostatecznie, ale dotąd siły mi brakło. Teraz, gdy sam mnie do tej rozmowy wyzwałeś, muszę powiedzieć ci, że obojętnem ci być powinno, czy jestem smutna lub wesoła, bo wkrótce dom twój opuszczę...
Kalikst podniósł nagle głowę i spojrzał na żonę wzrokiem pełnym szyderczego zdziwienia.
— Czy mówisz w gorączce, kochana żono? — zapytał powoli.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, — za wolą Boga, który sprawił cud ten, nie zwarjowałam u łoża konającej matki, jestem całkiem przytomna i z całą samowiedzą mówię ci, że chcę, powinnam nawet rozstać się z tobą.
Graba zaśmiał się właściwym sobie śmiechem.
— Szkoda tylko, — rzekł, — że osnuwając swoje plany, zapomniałaś o mnie, albo miałaś mnie za Mannekina, z którym można zrobić, co ci się podoba. Ale teraz ocknij się i przypomnij sobie, że jestem człowiekiem ze znaną ci dobrze wolą, a przytem twoim mężem, który będzie mógł i zechce położyć nieprzełamane zapory ku spełnieniu twoich heroicznych zamiarów.
Kamila pochyliła głowę.
— Myślałam, — rzekła zcicha, — że jest w tobie choć odrobina sumienia, choć cień litości i do nich odwołać się chciałam.
— O, proszę cię! — zawołał Graba, — w rozmowach ze mną nie odwołuj się nigdy do tych wszystkich mrzonek!
Kilka minut milczeli oboje.
— Kalikście, — ozwała się znowu Kamila, — na cóż ja ci się przydam teraz? nie jestem już tą świeżą młodą kobietą, z którą stawałeś u ołtarza. Walka i boleść zużyły mnie, zdaje mi się, że mam sto lat... Domu twego już nie uświetnię, a kochać cię...
Wzdrygnęła się i mówiła dalej:
— Słuchaj! dopóki matka moja żyła, nienawidziłam cię, nienawidziłam za to, żeś zniweczył życie moje, żeś śmiał oszukać moje ufne serce, nienawidziłam cię za wiekuiste szyderstwo twoje, za twoją zgubną rolę na ziemi, za samą nawet miłość twą dla mnie... Śmierć mojej matki zabiła tę nienawiść we mnie, cios zadany mi przez nią tak mnie osłabił, że do żadnej miłości ani nienawiści w tej chwili nie czuję się zdolną... Chcę już tylko spokoju, ciszy, zapracowanego chleba, o którymbym wiedziała, że jest czysty od wszelkiej krzywdy ludzkiej i chcę nigdy ciebie nie widzieć... Chcę rozstać się z tobą nie dla szukania sobie szczęścia po drogach życia, bo czyliż ono jest możebnem dla istoty tak złamanej jak ja?... ale dla uspokojenia się wewnętrznego, dla możebności uczciwego pracowania, dla uniknienia tego zbytku, którym mnie otaczasz, a który z tak ohydnych źródeł płynie, dla zachowania nareszcie w sobie tego, co jeszcze dobrem i czystem we mnie zostało. Po raz drugi w życiu zanoszę prośbę do ciebie. Błagałam cię raz o życie mojej matki, odmówiłeś mi... i matka moja umarła... dziś błagam cię, abyś pozwolił mi odejść od siebie, bo czuję, że przy tobie umrę dla wiary w ludzi i w dobro na ziemi tak, jak umarłam już dla szczęścia. Ty, coś zabił matkę fizycznie, chcesz-że i córkę o moralną śmierć przyprawić?
Kamila umilkła cała zarumieniona i drżąca od wzruszenia, oczy jej były pełne łez.
— Czy skończyłaś już twój monolog, godny Szekspirowskiego pióra? — ozwał się Graba po chwili milczenia, a gdy Kamila nie odpowiadała, mówił dalej:
— Teraz ja ci powiem co o tem wszystkiem myślę, a w krótkich słowach, bo zaprawdę nie posiadam twego talentu monologowania. Nie na to żeniłem się z tobą, abyś mnie miała porzucać i wystawiać na śmieszność okrywającą zawsze opuszczonych mężów. Jesteś mi w wielu względach potrzebną, a bardziej jeszcze miłą. Przywykłem do ciebie, nie straciłem jeszcze nic z mego w tobie upodobania i mam nadzieję, że prędzej czy później przyjdziesz do rozumu, porzucisz twoje dziwactwa, otrząśniesz się z dziecinnej egzaltacji i będziemy kiedyś wspólnie bardzo przyjemnie czas przepędzali. Twoją propozycję uważam jako fantazję wymarzoną chorobliwym umysłem i przebaczam ci ją, jako taką z warunkiem, aby ona nigdy się już nie powtarzała, bo wszystko, co nie ma w sobie sensu, nudzi mnie niesłychanie. A teraz do widzenia. Idę na wieczór do jednego ze znajomych i tobie radzę, abyś pojechała do pani B., bo wielki już czas, abyś zaczęła znowu bywać w świecie.
To rzekłszy, wstał i wyszedł pogwizdując; gdy jednak znalazł się w przedpokoju, na twarz jego wystąpił wyraz niemiłego wzruszenia.
— Dziwna kobieta! cudowna kobieta! — szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby.
A gdy zstępował ze wschodów, dodał równie cicho:
— Jaką ona ma władzę nademną? czem ona mnie do siebie przykuwa? Ha, ha, ha! na honor, zdaje mi się, żem zakochany! i to we własnej żonie! i ona mówi, abym się z nią rozstał! nigdy!...
Przy ostatnim wyrazie uczynił energiczny gest ręką, a latarnie oświetlające bramę, przez którą wychodził na ulicę, rzuciły światło na twarz jego lekko zarumienioną i na czarne pałające oczy.


∗             ∗

O godzinie dziesiątej z rana, jedną z ulic miast M. postępowała zwolna młoda kobieta w żałobnej sukni z gęstą zasłoną na twarzy, weszła w bramę dość niepokaźnej powierzchowności, wstąpiła na pierwsze piętro i pociągnęła taśmę od dzwonka.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się służący w niewybrednem ubraniu i zaspaną fizjognomją.
— Czy pan adwokat S. jest w domu? — zapytała młoda kobieta.
— Tak, pani.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— Właśnie w tej godzinie przyjmuje klientów.
Kobieta w żałobie postąpiła naprzód i prowadzona przez lokaja, weszła do gabinetu prawnika.
Pokój ten był nie wielki, ciemnawy, o jednem oknie wychodzącem na podwórko, otoczonem murem i przyćmionem na wpół opuszczoną błękitno-szarą storą. Od opylonego sufitu aż do niepewnej czystości posadzki, ściany pokryte były półkami, na których systematycznie poukładane i wielkiemi cyframi poznaczone leżały ogromne stosy papierów różnej barwy i objętości; na niektórych kurz osiadł grubą warstwą, a w pośród niego od półki do półki pająki poprzeciągały nici pajęczyny. Poniżej półek stały gdzieniegdzie sprzęty stare, okurzone, pozarzucane wielkiemi tomami ksiąg i zwojami papierów. Pod oknem stało obszerne biuro zarzucone papierami, z pomiędzy których wydobywał się olbrzymi czarny kałamarz z siostrą swą piaseczniczką i sterczały na wsze strony pióra. Na posadzce w około biura leżało mnóstwo pomiętych papierów, rozdartych kopert i piór połamanych. Cała atmosfera pokoju ciężka była i duszna, czuć w niej było kurz połączony z ckliwą wonią atramentu i jakąś starą pleśń papierów i myśli.
Przy biurku w fotelu o wysokiej tylnej poręczy, siedział profilem zwrócony do drzwi mężczyzna i trzymał przed oczami arkusz zapisanego papieru. Na szelest kroków wchodzącej kobiety odwrócił głowę, spojrzał i powstał powoli, nie odstępując jednak ani na krok od swego fotelu. Był to człowiek wysokiego wzrostu, cały czarno ubrany, w długim surducie zapiętym pod samą szyję, z wysokim stojącym białym kołnierzem. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, chudy, twarz miał żółtą i bez żadnego zarostu, policzki zapadłe z wystającemi kośćmi, usta wąskie i blade, oczy małe, szare i przenikliwie patrzące z zagłębień. Było to uosobienie suchej, twardej i surowej sztywności.
Kobieta w żałobie zbliżyła się powoli, oddała lekki ukłon i podniosła z twarzy zasłonę.
Prawnik sztywnie ukłonił się i przenikliwie w twarz jej spojrzał.
— Czem pani mogę służyć? — zapytał głosem, który brzmiał jak uderzenie kamienia o kamień.
Kobieta w żałobie odrzekła:
— Jestem Kamila Grabina. Przyszłam tu, aby wezwać rady a może i pomocy pana w sprawie ogromnej dla mnie wagi...
— Bardzo dobrze, — wymówił prawnik, — chciej pani usiąść.
I zrzuciwszy z krzesła jakąś zapyloną księgę, wskazał jej ręką siedzenie.
Kamila usiadła, była bardzo blada i nie zaczynała mówić.
Prawnik usiadł też na swym fotelu, włożył ręce w kieszenie i nie spuszczał z niej swych szarych, przenikliwych oczów.
— Czy pani masz jaki proces majątkowy? — zapytał po chwili.
— Nie panie, interes mój jest całkiem innego rodzaju.
— Więc słucham panią.
Żadne ludzkie uczucie politowania, grzeczności lub ciekawości nie odbiło się w głosie prawnika, gdy zadawał pytania; możnaby rzec, iż była to mówiąca machina, gdyby nie szare oczy przenikliwym blaskiem błyszczące z zagłębień.
— Chcę rozstać się z mężem moim, — wyrzekła cicho i drżącym głosem Kamila.
— A! — rzekł prawnik, — niech się pani jaśniej tłumaczy.
Bladość Kamili znikła w mgnieniu oka pod nagłym rumieńcem, znać było, że bardzo cierpiała. Otworzyła parę razy usta nie mogąc wydobyć głosu, potem wyrzekła z widocznem wysileniem:
— Żądam rozwodu.
— Rozwodu? — odrzekł prawnik tym samym kamiennie brzmiącym głosem, — prawodawstwo kościelne nie dopuszcza rozwodu, tylko unieważnienie ślubu.
— Nie widzę żadnej różnicy między jednem a drugiem, — szepnęła Kamila.
— Jest ogromna, — rzekł prawnik. — Rozwód sprzeciwiałby się tekstowi Ewangelji mówiącemu: — „Co zwiążecie na ziemi, będzie związanem w niebie;“ — wtedy gdy nigdzie nie jest powiedziane: — „Co uczynicie ważnem na ziemi, będzie takiem uczynione w niebie.“
— Nie jestże to prosta gra słów tylko? — nieśmiało wymówiła Kamila.
Surowe oczy prawnika spojrzały na nią z zagłębień.
— W prawodawstwie, — wyrzekł głosem, który nabierał wyrokującej uroczystości, — w prawodawstwie nie ma ani jednego napróżno wyrzeczonego słowa, wszystko tam święte, bo stare, prawdziwe, bo odwieczne. Prawodawstwo jest to grunt, po którym idzie pokolenie za pokoleniem zmieniając się, jako fala płocha i lekka, ale ono się nie zmienia. Potrzeby ludzkie, wymagania, układ społeczności ulegają zmianom, przetwarzają się, ale ono nie przetwarza się z niemi razem. Jest ono jako kamień odwieczny świętym mchem wieków obrosły, mniejsza o to, czy dogadza lub zawadza ludziom, bo nie ono dla ludzi, ale ludzie dla niego istnieją. Ludzie to zbiór przemijających jednostek — ono zaś wiecznotrwałą ideą.
Przy ostatnich wyrazach, dźwięk głosu prawnika dziwną stanowił sprzeczność z wyrazem jego szarych oczu. W dźwięku była uroczystość, z zagłębień strzelała ironja. Milczał parę sekund i Kamili wydało się, że po wąskich bezbarwnych jego ustach przebiegało coś nakształt ironicznego uśmiechu. Ale było to tylko mgnienie oka i wnet ozwał się zwykłym sobie kamiennym głosem:
— Więc pani żądasz unieważnienia ślubu?
— Tak panie.
I znowu gorący rumieniec twarz jej oblał — była na torturach.
— A na jakich kanonicznych przyczynach opierasz pani to żądanie?
— Jakie są kanoniczne przyczyny, na których mam prawo je opierać, nie wiem, ale wiem jakie są ku temu przyczyny mego serca i moich przekonań.
Wąskie usta prawnika zągięły się znowu w dziwny wyraz tajemniczej jakiejś, poskramianej ironji.
— Jeżeli te przyczyny pochodzące z serca i przekonań pani nie godzą się z przyczynami przewidzianemi przez prawo, na nic się one pani nie przydadzą. Niech pani mówi.
Kamila przez chwilę zbierała myśli i siły, w końcu ozwała się, patrzac na prawnika oczami pełnemi prawości i wielkiego smutku:
— Panie! charaktery nasze, pojęcia, zasady zupełnie się nie zgadzają, zamiast przywiązania, czuję dla niego nieprzezwyciężoną antypatję. Dla tej więc niezgodności stron naszych moralnych i dla braku wzajemnego przywiązania, pragnę otrzymać unieważnienie małżeństwa.
Umilkła i oddychała z ciężkością.
— I cóż dalej? — ozwał się prawnik.
— Powiedziałam wszystko, to zaś co powiedziałam, mogłabym szczegółami dowieść i uzupełnić.
— To nic nie znaczy, czekam kanonicznych przyczyn.
— Nie wiem jakie one są, — rzekła Kamila.
Prawnik powiódł oczami po obszernem swem biurze, przerzucił mnóstwo papierów i wydobył z pod nich niewielką książkę staroświecko drukowaną na żółtej bibule, z starą i pogiętą na rogach oprawą. Otworzył tę książkę, szukał w niej przez chwilę i w końcu przyciskając jedną kartkę grubym wskazującym palcem, zaczął czytać:
— „Przyczyn czyniących małżeństwo nieważnem, jest trzynaście i w następujących wierszach są one zawarte:
1. Error.
2. Conditio.
3. Vis.
4. Raptus.
5. Cultus disparitui.
6. Votum.
7. Cognatio.
8. Crimen.
9. Impotentia.
10. Affinitas.
11. Ordo.
12. Ligamina.
13. Honestas publica.
— Czy możesz pani poprzeć żądanie swe którąkolwiek z tych przyczyn? — zapytał podnosząc głowę.
— Nie rozumiem po łacinie, — odrzekła Kamila.
— Więc przeczytam po polsku.
I znowu zaczął czytać suchym, monotonnym głosem:
1. Błąd.
2. Warunek.
3. Gwałt.
4. Porwanie.
5. Różność religji.
6. Ślub czystości.
7. Występek zabójstwa.
8. Niesposobność.
9. Powinowactwo.
10. Święcenie.
11. Związek.
12. Pokrewieństwo.
13. Publiczna przystojność.
— Czy możesz pani poprzeć swoje żądanie którąkolwiek z tych przyczyn.
— Nie wszystkie zrozumiałam, — rzekła Kamila, po której rozpalonym policzku płynęła łza.
— Niech pani pyta, — odrzekł prawnik, opuszczając rękę z książką.
— Nie rozumiem czem jest pierwsza przyczyna: błąd?
Prawnik podniósł znowu książkę do oczu i zaczął czytać:
— „Błąd, error, jest fałszywe rozumienie, które się za prawdziwe miało. Tak naprzykład: Tycjusz żeni się z Bertą w mniemaniu, że ona jest Kają, mówiąc wyraźniej...“ jak pani na imię?
— Kamila.
— Dobrze tedy: mąż pani żeni się z Kamilą, myśląc, że ona jest Kunegundą. Czy tak było?
— Nie panie, toż to w dzisiejszych czasach prawie jest niepodobnem.
— Prawodawstwo kościelne nie pyta o czasy, — wyrzekł prawnik. — Czego pani nie rozumiesz jeszcze?
— Dwóch następnych przyczyn.
Prawnik przełożył kilka stronic i znowu czytać zaczął:
— „Przez wyraz conditio, stan, rozumie się conditio servilis, stan niewolniczy.“ Czy pani byłaś niewolnicą, albo mąż pani niewolnikiem, gdyście zawierali śluby małżeńskie?
— Nie panie, wszak w kraju naszym niewolnictwo nie istnieje.
— Prawodawstwo kościelne o kraj nie pyta, — wyrzekł prawnik i znowu czytał dalej:
— „Przez porwanie, raptus, rozumie się gwałtowne uprowadzenie białogłowy z miejsca jednego na drugie, aby się z nią ożenić, naprzykład: Tycjusz porywa Kaję, aby z nią wejść w śluby małżeńskie.“ Czy mąż pani porwał panią przemocą z miejsca, w którem zostawałaś?
— Nie panie, wszak podobnych rzeczy nie dopuszczają już same dzisiejsze obyczaje.
— Prawodawstwo nie pyta o obyczaje, — raz jeszcze powtórzył prawnik. — Czy rozumiesz pani znaczenie innych przyczyn?
— Zdaje mi się...
— W kwestjach prawnych, — przerwał prawnik, — należy stanowczo wiedzieć i rozumieć, a nie przypuszczać. Zadam pani stosowne pytanie.
— Słucham pana, — rzekła Kamila.
— Czy jesteście oboje chrześcjanami?
— Tak.
— Przyczyna różnicy religji upada, bo ślub byłby nieważny, jeśliby pani zaprzysięgła poganinowi, albo mąż chrześcjanin, żonie żydówce. Czy ktokolwiek z państwa znieważył ślub czystości?
— Nie.
— Czy jesteście sobie pokrewni?
— Nie.
— Czy mąż pani czyhał na jej życie?
— Nie.
— Czy żyjecie państwo z sobą jako małżonkowie?
— Tak.
— Czy otrzymałaś pani kiedy święcenie na zakonnicę, albo mąż pani na zakonnika?
— Nie.
— Czy ktokolwiek z państwa był związany małżeńskim ślubem i bez rozwiązania wstąpił w powtórny?
— Nie.
— Czy dopuszczałaś się pani publicznej nieprzyzwoitości?
— Nie.
Odpowiedzi Kamili były coraz cichsze i słabsze, ostatnia wypłynęła z jej ust zaledwie dosłyszanym szeptem, a zarazem krwawy rumieniec wstydu twarz jej oblał.
— Żadna więc z przyczyn kanonicznych służyć pani nie może, — rzekł prawnik kładąc książkę na biurku, — zatem... — i zatrzymał się w sposób znaczący.
Na te słowa Kamila zadrżała, twarz jej z purpurowej, stała się śmiertelnie bladą.
— Panie, — rzekła drżącym głosem, — ależ te wszystkie przyczyny są albo takie, które nie mogą istnieć w dzisiejszych czasach i obyczajach, albo takie, dla których nikt uczciwy nie żądałby unieważnienia ślubu.
— Mówiłem już pani, — odrzekł prawnik, opierając silnie dłoń na książce, — że księga ta nie pyta o wiek i obyczaje, jest ona napisana dla wszystkich wieków i pokoleń i nie treść jej do ludzi, ale ludzi do treści jej naginać się powinni.
Kamila powstała z ciężkością.
— Panie, — rzekła głosem tłumionym wielką boleścią, — czy w podobnych sprawach żadnych już nie ma innych przyczyn, na które odwołać się można?
Szare oczy prawnika utkwiły w twarzy młodej kobiety badawczo, przenikliwie i upornie.
Milczał czas jakiś, potem powstał też zwolna, po raz pierwszy w czasie rozmowy, zbliżył się nieco bliżej ku niej i zapytał półgłosem:
— Czy jesteś pani bogatą?
— Nie mam nic, — odpowiedziała Kamila.
Usta prawnika zagięły się znowu w tajemniczy, szyderczy sposób, usiadł sztywnie i wyrzekł:
— Niczem więc pani służyć nie mogę.
Bolesny uśmiech okrążył usta Kamili i uderzył sprzecznością o dwa strumienie łez spływające po jej rozgorzałych policzkach. Oparła się dłonią o poręcz krzesła, milczała długo, potem podniosła głowę i wyrzekła:
— Panie, jeszcze słów kilka. Jeżeli jedno z małżonków przed ślubem okazywało najczystszą, najsilniejszą miłość, a potem w przekonaniu drugiego zrodziła się pewność, że było to tylko nędzne wyrachowanie, albo chęć zadośćuczynienia chwilowej żądzy, czy nie jest to dostateczną przyczyną do unieważnienia ślubu?...
— Żadną, — odrzekł prawnik.
— A jeżeli małżonkowie zamiast przywiązania, czują do siebie wstręt nieprzezwyciężony, jeżeli pomiędzy nimi panują ciągłe sprzeczki, miesiące i lata przechodzą bez wymienienia życzliwego, nie już miłosnego słowa, czy i to także nie unieważnia małżeństwa?
— Bynajmniej, — rzekł prawnik.
— A jeżeli, jeżeli, — mówiła Kamila, a głos jej potęgował się z żalem bez granic, — jeżeli istota pełna sił i miłości dla dobrego, pełna prawości i dumy, czuje się upokorzoną tym związkiem, czuje, że ciągły przymus, wstręt, nienawiść w końcu psuje jej istotę moralną, krzywi jej instynkta, nasuwa jej straszne myśli, że nakoniec, gdy dłużej zostanie w tem położeniu, z anioła może się stać szatanem, czy i wtedy nie ma dostatecznej przyczyny?
— Nie ma, — była odpowiedź prawnika.
Kamila zarzuciła zasłonę na twarz płonącą i spłakaną i pożegnana sztywnym ukłonem prawnika, wyszła z pokoju, w którym złączona z kurzem starych papierów, panowała nieubłagana litera pokrytych pleśnią wieków instytucji.


∗             ∗

Wieczorem pan Graba przyjmował u siebie gości, grono wesołej, gwarnej młodzieży.
Kamili w salonie nie było.
Gdy mężczyźni zebrani chodzili po salonie paląc cygara i rozmawiając swobodnie, a zielone stoliki rozstawione czekały swych wielbicieli, po cichu i z ukłonem wsunął się między towarzystwo pan Jodek.
— Moje uszanowanie! moje uszanowanie! jakżem rad! jakże dawno! — począł witać się na wsze strony.
— Jodek coś ma do powiedzenia! — zawołał jeden z mężczyzn, — widzę już jakąś nowinkę wydrukowaną w szpaltach kurjera codziennego!
— No, powiedz, powiedz twą nowinkę, kochany Jodku, bo z twarzy twej widać, że z trudnością wstrzymujesz się od jej wyłonienia!
Jodek śmiał się szeroko, ale kilku tylko dowcipkami odpowiedziawszy na żarty zwrócone ku niemu, wziął gospodarza pod rękę i szepnął mu z miną uroczystą:
— Czy żona pańska bywa u pani prezydentowej W.?
— O ile wiem, wcale jej nie zna nawet, dla czego to pytanie, kochany Jodek.
— Czy być może? nie zna pani prezydentowej! więc chyba była u adwokata S.!
— Mój kochany! mówisz językiem zagadek, którego znieść nie mogę. Tłumacz się jaśniej, a jeśli wolisz, nic nie mów, bo dla mnie to wszystko jedno.
Oczy Graby zadawały fałsz obojętności, z jaką wymówił ostatnie wyrazy, bo zapłonęły ciemnym ogniem i mrugnęły nerwowo kilka razy.
— Jakto! — zawołał półgłosem Jodek, — miałbym nic nie powiedzieć! ależ mnie to zadziwia i zaciekawia! Przed kilką godzinami widziałem, jak twoja żona sama jedna wchodziła do domu, którego dół zajmują sklepy, pierwsze piętro adwokat S., a drugie prezydentowa W. Jeżeli więc nie była u prezydentowej, była u adwokata, rzecz jasna jak słońce, ale razem zagadkowa...
Mówiąc ostatni wyraz, położył z zamyśleniem wskazująy palec na szerokich swych ustach.
Oczy Graby błysnęły jeszcze silniej i powieki jego w dół się opuściły. Szybko jednak przybrał wyraz obojętny i wyrzekł:
— Zapominasz kochany Jodku o sklepach, w których żona moja musiała robić sprawunek!...
Jodek spojrzał uważnie na mówiącego i odrzekł pospiesznie:
— A, tak... zapomniałem o sklepach widocznie...
Ale do siebie szepnął:
— Do sklepów nie wchodzi się przez bramę... była u adwokata...
Graba uderzył go poufale po ramieniu i zwrócił się do towarzystwa.
— Panowie! — zawołał, — posiadamy w mieście naszym skarb nieoceniony, tego oto poczciwego Jodka! Pożytek jaki on przynosi społeczności, nie da się opowiedzieć. Za pomocą jego ślepi widzą, głusi słyszą, rozłączeni wiedzą o sobie wzajem, czem się trudnią, słowem, żadne inne miasto nie posiada tak wzorowo redagowanego kurjera, jakim jest nasz kochany Jodek!
— Żadne też miasto nie poszczyci się takim mistrzem wszystkiego co piękne i wzniosłe, jakim jest nasz zacny pan Graba! — dodał Jodek, a na twarzy jego mimo szerokiego uśmiechu, mignęła złośliwość.
Wieczór u pana Graby trwał niemal do świtu.
W południe zaś oznajmił on żonie swej przez jej pannę służącę, że chce się z nią widzieć i czeka na nią w buduarze.
— Dzień dobry, kochana żono, — rzekł gdy weszła i podał jej rękę.
Kamila machinalnie podała mu swoją, ale palce jej zostały sztywne i zimne w jego dłoni, która zatrzymała je długo.
— Co mi masz do powiedzenia? — zapytała spokojnie i nie patrząc na niego.
— Chciałem cię zapytać, jak ci się powiodło wczoraj u adwokata S.?
Kamila podniosła na niego wzrok suchy i spokojny.
— Źle, — odpowiedziała krótko.
— I cóż? à quand le diverce? — zapytał żartobliwie Kalikst.
— Nie wiem, — zawsze tym samym spokojnym tonem odpowiedziała Kamila.
— Więc może przekonana oczewistością niepodobieństwa swych planów, zechcesz nareszcie otoczyć moją szyję swemi cudownemi ramiony i wyrzec te dwa słowa: — „Przebacz i kocham cię!“
Kamila podniosła głowę wysoko, oczy jej zapałały dumą i energją i wyrzekła spokojnie, ale stanowczo:
— Nigdy!
Graba zbladł bardzo i mocował się z sobą przez chwilę, potem rzekł bardzo spokojnie:
— Uwiadomiłem cię kochana żono o tem, że wiem o twych krokach, bynajmniej nie w celu czynienia ci wymówek, ale po prostu dla przypomnienia ci tego, com kiedyś powiedział, że za każdą wyrządzoną mi przykrość, mam zwyczaj odpłacać podwójną. A ponieważ twoje odwiedziny u adwokata przykrość mi sprawiają, czuję się w długu i muszę się uiścić.
To mówiąc, zadzwonił.
— Józefie, — rzekł do wchodzącego kamerdynera, — wyniesiesz natychmiast wszystkie sprzęty z pokoju, w którym mieszkała pani G. i powiesz pannom służącym, aby się tam po dawnemu urządziły, to jest, uczyniły zeń znowu garderobę.
— Kalikście! — zawołała Kamila.
— Co mówisz, kochana żono? wszakże takie było twoje żądanie? nieprawdaż?
I skinął na służącego, aby szedł spełnić jego rozkazy.
Gdy zostali znowu sami, stanął przed żoną i rzekł:
— Moja droga! uważam, że twoim służącym niewygodnie mieścić się w jednym pokoju i jako czujny gospodarz domu, rozszerzyłem ich mieszkanie. Spodziewam się, że przypomnisz sobie o tej względności mojej dla sług twoich, nawet, gdy ogarnie cię znowu ochota składania wizyt adwokatom. Do widzenia!
Wyszedł, a Kamila stanąwszy we drzwiach buduaru, patrzyła jak z pokoju matki lokaje wynosili fotel, na którym ona spała raz ostatni przed dwoma miesiącami, krucyfiks, przed którym się modliła, łóżko, na którem skonała. I patrzyła jak na miejsce tego wszystkiego stawiano łóżka pokojówek, szafy z ich sukniami, deski do prasowania, jakieś kufry i obrudzone skrzynie.
Patrzyła jak z hałasem i szorstkością grube ręce lokajów burzyły świątynię jej pamiątek i oczy miała suche.
Bywają boleści tak wielkie, że źródło łez tamują w piersi, a natomiast rozpalają, we wnętrzu człowieka ogień posępny, który najpiękniejsze djamenty duszy zwolna przepala w czarne zgliszcze rozpaczy i zwątpień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.