Pan Graba/Część III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Ordynat Zrębski przez kilka tygodni po ostatniej rozmowie swej z Celiną, nie ukazywał się nigdzie i nie przyjmował nikogo.
Pan Graba kilka razy pojawiał się u drzwi jego Eldorado, ale sir Dawid odpowiadał mu zawsze, że milord chory, i nikogo widzieć nie może.
Pewnego jednak dnia otworzyły się przed nim drzwi i Graba znalazł się w obecności Edwarda.
W młodym anglomanie jak i w ulubionem miejscu jego pobytu, zaszły pewne zmiany. Eldorado wyglądało tak, jakby się wybierało w daleką podróż. Zwierciadła zdjęte były ze ścian i leżały w wielkich pakach, które czekały tylko na zamknięcie, dywany również były pościągane z posadzki, posągi owinięte w płótno, klacze okryte derkami i sportsman ubrany w długi angielski paletot z kołnierzem wysokim aż do uszu i z torbą podróżną przewieszoną przez ramię.
Takiż paletot i takąż torbę miał na sobie właściciel Eldorada; ale co daleko więcej zwróciło uwagę pana Graby, to, że miał on na bladej swej twarzy niezwykły mu wprzódy wyraz ożywienia, a usta jego zamiast do poziewania, składały się w pewien wyraz, w którym oprócz zamyślenia, ukazał się przy spojrzeniu na gościa odcień ironji.
— Drogi Edwardzie! cóż się z tobą dzieje? — zawołał Graba od progu, — stęskniłem się do ciebie, na honor! czy spleen miałeś? czy się na mnie obraziłeś za co? czy Sułtanka chorowała?
Jednocześnie obie ręce podał do uścisku Ordynatowi, ale ten jedną tylko z nich przyjął i to końcem dwóch palców.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie, — odpowiedział bardzo zimno, — po prostu miałem wiele do myślenia i wybierałem się w podróż.
— W podróż? więc wyjeżdżasz?
— Tak.
— Dokąd-że?
— Do siebie na wieś.
— Na wieś? ty na wieś? na honor dziwna fantazja przyszła ci do głowy! o ty prawdziwy Angliku o zimnej krwi, jak woda pod północnym biegunem, możesz-że w podobny sposób zasmucać twych przyjaciół?
Na ustach Ordynata zjawiła się wyraźniejsza ironja.
— Któż tu naprzykład jest moim przyjacielem? — zapytał.
— Ja pierwszy! — zawołał Graba z zapałem.
Przez cały ciąg tej rozmowy, obaj przechadzali się po salonie.
Po ostatnim wykrzykniku Graby, Ordynat przystanął i zwrócił się do sportsmana, który obok jednej z zagród stał sztywny i ze skrzyżowanemi na piersi rękoma.
— Dawidzie, — rzekł, — jak w Anglji nazywani są ludzie, którzy okazują innym przyjaźń, a zarazem wystawiają ich umyślnie na śmieszność?
— Obłudnicy, — odparł z flegmą Anglik nie czyniąc najmniejszego poruszenia.
— A tacy, — rzekł znowu Ordynat, — którzy przez obawę, aby towarzysze ich zabaw nie zasmakowali w familijnem życiu, różnią małżeństwa?
— Intryganci, — wyrzekł z niewzruszoną zawsze powagą Anglik.
— A tacy, — ciągnął Ordynat dalej, — którzy z pomocą kłamstwa zawiązują taką intrygę między dwojgiem młodych ludzi, że z niej mężczyzna może wyjść z wielką boleścią w sercu, a kobieta z poszarpaną sławą i zniszczonym spokojem domowym? Jak się tacy ludzie nazywają w Anglji, Dawidzie?
Anglik milczał tym razem kilka sekund, potem podciągnął w górę kołnierz paletota i wyrzekł powoli:
— Łotry.
Edward Zrębski zwrócił się do gościa i bardzo chłodno wymówił:
— Słyszałeś pan? Ten człowiek powiada, że w Anglji tacy jak pan ludzie nazywają się: obłudnicy, intryganci i łotry, a że te nazwania w Polsce posiadają takie jak w Anglji znaczenie, więc z obłudnikiem, intrygantem i łotrem stosunków przyjaźni ani znajomości mieć nie mogę.
Graba zbladł strasznie, ale nie stracił rezonu.
— Żartujesz Edwardzie! — zawołał z przymuszonym śmiechem.
Ordynat spojrzał na niego z nietajoną wzgardą, wyjął z kieszeni paletota rękawiczkę i bawiąc się nią od niechcenia, wyrzekł powoli:
— Za pomocą tej rękawiczki mógłbym dowieść panu, że nie żartuję, ale jedna myśl wstrzymuje to okrycie mojej ręki do poznajomienia się z pańską twarzą. Wystawiając mnie na śmieszność, wzbudzając we mnie uczucie, które wiedziałeś pan dobrze, iż niepodzielonem zostanie, wyświadczyłeś mi pan dobrodziejstwo, sam nie spodziewając się tego. Pani Celina Klońska jest taką kobietą, że kto się do niej zbliży, w tego nowe życie wstępuje. Ja potrzebowałem tego nowego życia. Nie żyłem wtedy, ale spałem, ona mnie przebudziła. Zaśmiała się ze mnie i powiedziała mi prawdę. Dla człowieka honoru być wyśmianym przez kobietę, którą pokochał, jest bolesnym ciosem, dla człowieka serca prawda wypowiedziana przez piękne i łagodne usta kobiety, jest rzeczą, która go pobudza do myślenia. Otóż, pomimo, że żyłem przez sen, nie przestałem być człowiekiem honoru i serca, chociaż i sam nie wiedziałem o tem. Śmiech pani Celiny mnie zranił, prawda, którą mi powiedziała, kazała myśleć, przez kilka tygodni myślałem o panu, o niej i o sobie, a nawet nie tylko myślałem, ale i mówiłem o tem wszystkiem z moim Dawidem, który jest tak rozumny, jak tylko Anglik rozumnym być może. A myśli moje i rozmowy z Dawidem doprowadziły mnie do takiego rezultatu, że dla pana uczułem pogardę, dla pani Celiny uwielbienie, a sam przestałem się nudzić i postanowiłem osiąść w moich dobrach, aby na wzór lorda Dudleya osuszać bagniste grunta, zaprowadzać ulepszoną rasę bydła i zakładać szkółki dla okolicznych włościan. Obok tego nie zaniedbam też hodowli koni i mam nadzieję, że za lat kilka stadnina moja świadczyć będzie o udoskonaleniu tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Widzisz więc pan, że korzystając z mojej słabości i z mego znudzenia i zawiązując intrygę, z której miałem wyjść okryty śmiesznością, wyświadczyłeś sam, nie myśląc o tem, znakomite dobrodziejstwo, zeznaję to i dla tego jedynie rękawiczkę moją chowam do kieszeni.
To rzekłszy, schował w istocie do kieszeni rękawiczkę i odwrócił się do Dawida z zapytaniem:
— Dawidzie, czy wszystko gotowe do podróży?
— Tak, milordzie, — odpowiedział Anglik.
W tej samej chwili na dziedzińcu ozwały się dzwonki pocztowe.
— Żegnam pana, — rzekł Ordynat do Graby ze sztywnym ukłonem.
Graba blady i drżący od gniewu, wysilił się na lekceważący uśmiech, z którym wybiegł z mieszkania Ordynata.


∗             ∗

Tego samego dnia, Celina siedziała w swoim buduarze szyjąc sukienkę dla syna, gdy wszedł Stanisław. Powitał ją czule, ale młoda kobieta dojrzała na twarzy męża lekki odcień znudzenia tak wrogo pamiętny jej z minionych niedawno czasów, a który zawsze bywał zwiastunem jego wydalenia się z domu, i wszystkich wydalenia się tego następstw. Zadrżała w głębi, ale drżenie to pokryła wesołym uśmiechem i serdecznem spojrzeniem. Zarazem poczęła rozmawiać z ożywieniem. Wyglądała świeżo, prześlicznie. Była dowcipną i rozważną na przemian, śmiała się często, a zarazem szyła pilnie podnosząc niekiedy na męża wzrok to zamglony wzruszeniem, to poważny rozwagą, to rozjaśniony naiwną wesołością. Była w tej chwili zalotną, najwyższą zalotnością pełnej wdzięku i rozumu kobiety, która pragnie utrzymać obok siebie ukochanego mężczyznę.
Stanisław zrazu dość obojętny, coraz bardziej ożywiać się począł — zarażał się śmiechem Celiny, gdy śmiała się, jej powagą, gdy czyniła subtelne spostrzeżenia. Po chwili całą duszą zajął się rozmową z żoną, a rozmawiając, przerzucał książki na stole. Spojrzał na tytuł jednej z nich i zawołał:
— O rolnictwie! co też to taka książka robi u ciebie?
Celina zaśmiała się swobodnie.
— Księgarz przysłał mi ją między innemi, — odpowiedzała.
— Tem lepiej, — rzekł Stanisław, — zobaczymy co się w niej znajduje.
I rozcinając kartki, począł zrazu czytać oderwane ustępy. Stopniowo rzecz zaczęła go zajmować, wieśniakiem był z urodzenia — opisy więc wsi, pól i lasów, które znalazł w książce, poczęły budzić w nim wspomnienia dzieciństwa i najwcześniejszej młodości.
— Jak tu wiernie maluje naturę! — zawołał po przeczytaniu jakiegoś ustępu opisującego lasy, nauczająco, a zarazem malowniczo skreślonego, zdaje mi się, że czytając to, widzę brzozy sosnowe i brzozowe gaje, po których za młodu tyle się nachodziłem!
A gdy natrafił o uprawie pól, rzekł:
— Tego samego zdania co autor tej książki, był stryj mój, doskonały swego czasu gospodarz!
Trwało tak z pół godziny, gdy nagle zwrócił się do żony i rzekł:
— Ale ja zapominam Cesiu, że książka ta nudzić cię może! Wszak rolnictwo to rzecz nie kobieca!
— Przeciwnie Stasiu, — odparła żywo Celina, — ta książka niezmiernie mnie zajmuje.
W istocie, twarz jej promieniała pojęciem, a oczy błyszczały radością. Oddawna czekała, aby mąż jej książkę tę wziął do ręki.
Stanisław orzucił wzrokiem powabną wszelkiemi powabami ducha i ciała twarz żony i pocałował jej pogodne, myślące czoło.
— Czytajmy więc z początku, rzekł.
W jakie pół godziny oderwał oczy od książki i powiedział:
— Miło to być musi jednak, dopomagać naturze w tworzeniu wszystkich tych pięknych i użytecznych rzeczy! Zaczynam pojmować radość, jaką objawiają rolnicy na widok pól pięknie uprawnych, łąk kwitnących i szumiących lasów. Doprawdy! może też i w gospodarstwie jest powab i poezja!
Celinie przyszły na myśl słowa Kamili: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a będzie zbawionym.“ — Jasnowidzeniem duszy nawskróś przejętej miłością, dojrzała, że nadeszła już ta chwila zbawienia. Zapał rozjaśnił twarz jej, złożyła ręce z których wypadła robota i rzekła:
— O tak Stasiu, cóż może być piękniejszego, jak wydobywać z ziemi skarby, które mają nakarmić tylu ludzi! cóż może być milszego, jak patrzeć na szerokie łany obfitem zbożem falujące, na mnóstwo ludzi żyjących z pracy przez nas im dostarczonej i patrząc na to wszystko, módz powiedzieć sobie: — Tę urodzajność ziemi i ten spokój otaczających ludzi po Bogu, ja uczyniłem!
Stanisław zamyślił się.
Celina mówiła dalej:
— Wyobrażam sobie, jak smutno wyglądać wszystko musi w moim Wieńczynie, albo w Dobrejwoli. Kochani nasi ojcowie są zbyt starzy, aby mogli urządzić tam wszystko jak potrzeba. Jakby też nasza obecność nowe życie wlała w te piękne miejsca! bo piękne są też one w istocie. Wieńczyńskie lasy naprzykład, gęste, odwieczne, rozległe, niby ponure, albo Dobrowolskie równiny, takie gładkie jak kobierce, przecięte strumieniami płynącemi po łąkach. Czy ty to wszystko pamiętasz Stasiu?
— Pamiętam, — odparł Stanisław pogrążony w głębokiem zamyśleniu.
— O, bo ja tam każdą ścieżkę, każde niemal drzewko pamiętam, jak gdybym wczoraj je opuściła! Czy wiesz, że chociaż Wieńczyn jest mojem miejscem rodzinnem, przekładam twoją Dobrąwolę. Chciałabym mieszkać w Dobrejwoli.
Przy tych wyrazach Celiny, chmura osiadła na czole Stanisława, z trudnością stłumił westchnienie.
— Dobrawola! — rzekł, — o Cesiu...
Nie skończył, bo Celina położyła mu dłoń na ręku.
— Stasiu, — rzekła, — nasz Boleś za kilka miesięcy zacznie już chodzić i pojmować. Jakżeby mu było zdrowo i pożytecznie pierwsze siły fizyczne i umysłowe rozwijać na wsi. Trawniki wiejskie miększem są usłaniem dla stópek dziecięcych jak woskowane miejskie posadzki, a te pola, na któreby pierwsze pojętne rzucił spojrzenie, jużby mu na zawsze miłe zostały, nieprawdaż Stasiu?
— Tak, o tak, — odrzekł Stanisław, — po tysiąc razy masz słuszność Celino! ale ty nie wiesz... my... ja do Dobrejwoli wrócić nie mogę...
Powstał nagle i niosąc rękę do czoła, zawołał:
— Ach, Cesiu! cóżbym dał za to, aby mi wróciły lata zmarnowane, abym je mógł z ich skutkami z życia mego wymazać!...
Celina miała coś powiedzieć, ale w tej chwili lokaj oznajmił wchodzącego tuż za nim Grabę.
Gość nie mógł w mniej przyjazną dla siebie trafić porę. Poczuł to od razu i próbował nastroić się na zwykły sobie dowcipno-sarkastyczny ton, ale usiłowania jego łamały się pod wpływem spojrzenia Celiny, w którem wyraźną była chłodna wzgarda i pewność zwycięstwa.
Stanisław obchodził się ze swym dawnym przyjacielem tak ozięble a poważnie, że ten musiał uczuć, iż i tu jeszcze grunt mu się pod stopami usuwa.
Zdobył się jednak w końeu na bardzo zręczne zaproszenie Klońskiego do siebie.
— Wybacz Kalikście, — odrzekł mu Stanisław, — ale tak mi jest dobrze w domu, że nie mam ochoty do korzystania nawet z twoich zaprosin.
— Mój Boże! — zaśmiał się Graba, — jakiż to cud dopełnił się nad tobą, kochany Stachu, w przeciągu kilku miesięcy!
Stanisław wesoło odpowiedział:
— Powiem ci otwarcie, kochany Kalikście, że od dawna przygotowały się we mnie materjały na jednego z tych ludzi, których ty nazywasz hreczkosiejami, tranchons le mot głupcami. Otóż właśnie materjały te już dojrzały.
— A ty, Stachu! — zawołał Graba, — uległeś metamorfozie, ale jakiej? czy z gąsienicy zostałeś motylem, czy bodaj z motyla gąsienicą!
— A, uważam, że pan się trudnisz historją naturalną, — rzekła Celina i wzięła na kolana Lola, który przymilał się do niej.
— Panie Graba, — dodała ze znaczącem spojrzeniem, — drapieżny kot, który chciał krzywdzić mego Lola, już daleko odegnany od niego.
Graba zrozumiał alluzję i zaśmiał się z przymusem.
— Winszuję, — rzekł, — ale zarazem radzę pani, abyś pilnie swego Lola na sznureczku trzymała, bo kot nie jeden na świecie!
To rzekłszy, pożegnał się i wyszedł.


∗             ∗

Pan Graba wracał do siebie targany głuchym gniewem i rozdrażnieniem.
Dwa razy tak potężne fiasco jednego dnia poniesione, wprawiło go niemal w stan gorączkowy. Przed oczami przesuwały się mu z kolei to rękawiczka Ordynata, to ironiczny zwrócony ku niemu uśmiech sportsmana Anglika, to błękitne tryumfujące oczy Celiny. Furje rozdzierały mu pierś, widział w oddali zaciemniającą się gwiazdę swej pomyślności, coś niby obawa go zdjęła. Czyliżby świetna karjera jego dobiegała do końca? do tego końca, który zwykle spotyka ludzi podobnie mu żyjących, a którym jest hańba i nędza? Hańba przyjdzie wtedy, gdy spadnie maska moralna, pod którą ukrywał twarz swojej duszy — nędza, gdy wszyscy bogaci ludzie odwrócą się od niego, tak jak dziś dwóch z nich się odwróciło. Powodzenie jest jak nić subtelna, którą snuć należy powoli i ostrożnie — biada, gdy się raz zerwie, już się coraz częściej rwać pocznie i nie nawiążesz ją żadnem zaklęciem, aż spostrzeżesz w ręku zamiast złotego sznureczka, brudne szmaty.
Przed oczami Graby zawiała w powietrzu prządka przeznaczeń i zdało mu się, że na jej wrzecionie ujrzał zerwaną nić swego powodzenia.
Zacisnął pięście i w głucho wzburzonem usposobieniu wszedł do swego mieszkania.
W salonie siedziała Kamila zajęta ręczną robotą. Usiadł naprzeciw niej, wpijał w nią przez chwilę ostre spojrzenie i ozwał się w końcu:
— Na honor! do ostateczności nudzić mnie poczyna ta twoja tragiczno-posępna postać!
— Nie mogę być inną, — odrzekła młoda kobieta, nie podnosząc oczów od roboty.
— Ale ja chcę, abyś była inną! — zawołał Graba, — dosyć już tej nierozsądnej pobłażliwości z mej strony! pójdź do fortepianu i zagraj mi co, a wesoło, potrzebuję rozrywki!
— Wiesz dobrze, że od śmierci mojej matki, grać mi jest niepodobnem, — odpowiedziała Kamila.
— Natychmiast ujrzym, czy podobna lub nie! — zawołał Graba i poskoczywszy do żony, popędliwie pochwycił jej rękę.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła, — pójdę sama.
— A więc idź! — ryknął Graba przez zaciśnięte zęby i odstąpił.
Kamila przeszła zwolna salon i usiadła przy fortepianie, ale zaledwie palce jej dotknęły klawiszów, wydobyły się z nich ostre i fałszywe tony. Zmieniła akord, ale znowu ozwał się on fałszywie, przebiegła klawiaturę szybkim pasażem, lecz tony wychodziły z pod jej rąk niesforne, kłótliwe i rażące. Opuściła ręce i rzekła:
— Nie mogę!
— Graj! — krzyknął Graba z głębi fotelu, w który się był zasunął, a w głosie jego było tyle gniewu, że ręce Kamili znowu dotknęły klawiszów; ale z pod nich wydobyły się akordy bardziej jeszcze ostre, bardziej przykro i fałszywiej brzmiące jak wprzódy.
— Ty to umyślnie robisz! — krzyknął zrywając się Kalikst.
— Nie, — silnym głosem rzekła Kamila i powstała tak wyprostowana, dumna i energiczna, jaką była zawsze. — Nie, — powtórzyła, — chciałam grać, aby choć na chwilę uspić w tobie szatana i odegnać go od siebie, chciałam grać, bo myślałam, że muzyka wleje może choć trochę słodyczy w zmęczoną pierś moją. Ale nie mogłam... nie mogłam! Fałszywe i ostre tony, które się z pod rąk moich wydobywały, to echa tych głosów wewnętrznych, które rozrywają mnie samą. Jak może z pod palców snuć harmonję istota, w której wnętrzu zginęła wszelka harmonja? Niegdyś pięknie grałam podobno i kochałam sztukę. Dziś nie wiem od czego pieśń jaka zaczyna się i czem się ona kończy, bo we mnie samej ustał śpiew wszelki. Sztuka to miłość i piękno — a jam piękno moje zatraciła w ciągłych walkach z tobą — miłość w nienawiści dla ciebie...
— Milcz, milcz zuchwała! — krzyknął Graba i poskoczył ku niej z twarzą wykrzywioną bezpamiętnem uniesieniem.
Kamila nie cofnęła się ani zadrżała. Ręce skrzyżowała na piersi i oczy swoje z pod brwi zsuniętych wpatrzyła w twarz męża.
Blada była strasznie, ale ani jeden nerw nie drgnął w jej twarzy.
Twarz ta pełna zimnej pogardy i spokojnej odwagi i te oczy dumne, płonące, bez drgania powieki wpatrzone w jego oczy, zapanowały nad uniesieniem Graby. Stanął przed nią jak wryty, i po kilku sekundach rozśmiał się gardłowym śmiechem.
— Trafiła kosa na kamień! — zawołał. — Ależ oczy, oczy twoje najdroższa żono! kocham cię za nie i radzę ci, abyś jeżeli się kiedy znajdziesz w niedostatku, ofiarowała się jakiemu właścicielowi menażerji ku poskramianiu siłą wzroku lwów i lampartów!
To rzekłszy, wybiegł z salonu z trzaskiem za sobą drzwi zamykając.
Przez resztę dnia cały dom wrzał niepokojem. Głos pana domu gwałtownie łający domowników, rozchodził się po całem mieszkaniu. Panny służące szlochały w garderobie, lokaje szemrali i mówili o odejściu, odźwierny klął w bramie na czem świat stoi.
Wieczorem dopiero uciszyło się wszystko.
Pan Graba zamknął się w swoim pokoju i ubrany rzucił na posłanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.