<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Graba |
Podtytuł | powieść w trzech częściach. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“ |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Konrad Piler |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część III Cały tekst |
Indeks stron |
Jesień nadeszła, miasto poczęło znowu ożywiać się ludnością napływającą ze wsi. Kilka zamożnych rodzin, które przez letnie miesiące używały wiejskiego powietrza, wróciły na zimę do M., a jedna z najpierwszych wróciła tam pani szambelanowa Słabecka z córką i synem.
W listopadzie zaczęto bawić się po przeszłorocznemu, dano już kilka proszonych objadów, układano projekta na zimowe bale, maskarady, szlichtady, amatorskie teatra i t. d.
Pan Graba umyślił rozpocząć szereg tańcujących wieczorów świetną u siebie zabawą. Nie zważając na żałobę żony, rozesłał mnóstwo zapraszających biletów w swojem i jej imieniu i poczynił przygotowania, które świetnością swą zaćmić miały to wszystko, co kiedykolwiek u niego widziano. W dniu oznaczonym o zmroku, salony zajaśniały rzęsistem światłem, w oknach etażerki przyozdobiły się kwitnącemi roślinami, Borel wysilił całą swą cukierniczą sztukę na torty i piramidy cukrowe, kilku kucharzy pracowało nad wspaniałą wieczerzą, a lokaje w czarnych frakach stali w przedpokoju gotowi do otwierania drzwi licznym spodziewanym gościom.
Kamila w żałobnej sukni, o którą od kilku dni ciągłe z mężem staczała walki, siedziała w bawialnym salonie, obojętna na wszystko co się koło niej działo.
Graba przechadzał się po świetnie przystrojonem mieszkaniu, przypatrywał się wszystkiemu ze złośliwo-zadowolonym uśmiechem i mówił do siebie:
— Zobaczymy! zobaczymy czy wszystko to nie osiągnie pożądanego skutku!
Nakoniec goście zaczęli schodzić się i zjeżdżać, ale bardzo nieliczni. Do północy gospodarz wyglądał spodziewanego towarzystwa, ale zaledwie trzecia część zaproszonych przybyła i gdy ozwała się szumna muzyka orkiestry, kilka par tylko stanęło do tańca, przy wieczerzy zaś ze zbytkiem zastawionej, trzy części miejsc było niezajętych.
Graba przygryzł usta, oko drgało mu ciągle nerwowo, starał się jednak nie stracić rezonu i bawił gości ze zwykłem sobie ożywieniem. W dowcipach swych był tylko bardziej zjadliwy niż zwykle i pocichu oglądając się czy nie jest słyszanym, dokuczał żonie i sługom. Zabawa była martwa, tańce nie szły, wszyscy z rodzajem zakłopotania spoglądali na gospodynię domu ubraną w żałobę, z wyraźnemi znakami tajonego cierpienia na twarzy.
W parę godzin po północy salony całkiem się opróżniły, goście zatrzymywani wprawdzie przez gospodarza, ale nie zatrzymywani przez gospodynię, rozeszli się, jedni z ironicznym uśmiechem na ustach, inni z niezadowoleniem, inni jeszcze z oznakami grzeczności, ale w duchu z wyrzutami czynionemi sobie, że tu przybyli.
Po opustoszałych salonach, Graba przechadzał się długo zły i chmurny, łajał lokajów gaszących światło, kazał wypędzić muzykantów, którzy się o zapłatę dopominali.
Coraz widoczniej spostrzegał, że gwiazda jego przygasać poczynała, nie mógł nawet rozpalić na nowo jej blasku świetnością wieczoru, na który tyle liczył.
Znaną powszechnie jest zmienność opinji ludzkiej. Człowiek dziś wyniesiony przez nią do ideału, jutro w błoto może być wtrąconym, a pojutrze wspomożony szczęśliwą jaką okolicznością, znowu powstaje świetniejszym niż był kiedy. Jeżeli zaś tak chwiejne i niestałe bywają sądy narodów, o ileż więcej są one takiemi u garstki prowincjonalnej ludności, powodującej się bardziej wrażeniami niż rozumowaniem, bardziej drobiazgowością zewnętrznych objawów, niż samą istotą rzeczy. Tam gdzie piękne mieszkanie i zbytkowny powóz, nowość postaci, zręczność obejścia się i jeden głos podniesiony z pełną zapału pochwałą, mogą uczynić człowieka ulubieńcem publiczności, tam także oswojenie się z temi oznakami bogactwa, jedna śmieszność lub niezręczność, jedno wyrzeczone słówko potępienia, zdolne są do obalenia całej tej sztucznej, parafialnej popularności, opartej na próżności i chciwej blasku wyobraźni.
Tak było i z panem Grabą. Olśniony zrazu jego dowcipem i oznakami jego bogactwa, rozsądek publiczności M. zaczął się budzić i mnóstwo znaków zapytania stawiał obok jego osoby spadłej do M. jak z nieba, i pełnej cech dość tajemniczych.
Naprzód tedy zaczęto pytać: po co pan Graba zamieszkał w M., kiedy nie miał tam ani krewnych, ani żadnych widocznych interesów? Dla czego żył bez żadnego zajęcia, cały czas obracając na zabawy? Dla czego nie nabył sobie majątku za pieniądze, które tak hojnie na wszystkie rozsypywał strony?
To ostatnie pytanie sprowadziło inne ważniejsze i groźniejsze w swych skutkach, a mianowicie: jaki był fundusz tego tak wystawnie żyjącego człowieka? Czy był on w istocie tak bogaty, jakim okazać się pragnął?
Na to ostatnie pytanie znalazło się mnóstwo niekorzystnych dla pana Graby odpowiedzi. Tak naprzykład: kupcy z bławatnych i korzennych sklepów zaczynali uskarżać się na nieakuratność pana Graby w opłacaniu im należytości; właściciel handlu win wyraźnie mówił każdemu, kto chciał go słuchać, że pan Graba winien mu dość znaczną sumę, że daje mu tylko nieznaczne przedpłaty, a zwrot całości odwleka pod różnemi pozorami; nakoniec odprawiony kamerdyner Józef i odprawiona panna służąca opowiadali wielce dziwne, dziwne rzeczy: że niby wiedzieli z pewnością, jako u pana Graby bywały dnie i tygodnie, w których nic a nic nie miał pieniędzy, a miał je wtedy tylko, gdy ograł jakiego panicza. Jako w domu państwa Grabów działy się wielce smutne rzeczy, bo pani pana znieść nie mogła, a on się z nią źle obchodził, jako matka samej pani odzyskawszy mowę na chwilę przed skonem, wołała do Boga, aby wyratował córkę jej z rąk nikczemnika i t. d. Opowiadania te z przedpokojów, garderób i lóż odźwiernych dochodziły do salonów i wywoływały tam wykrzykniki pełne podziwu i oburzenia. Czy być może? pan Graba źle obchodzi się z żoną? Matka jej nazwala go przed skonem nikczemnikiem! pan Graba nie rzetelny! nie płaci długów!
I najgłośniejszy, najszkodliwszy dla pana Graby rozległ się wykrzyknik: więc nie jest bogatym! jakto? a te salony, powozy, służba, objady, bale, ciągła gra w karty? Mógłżeby tak zbytkownie żyć, gdyby nie był bogatym? ale znowu jeśli nim jest, dla czego skarżą się nań kupcy i odbierają mu swój kredyt? dla czego według wiarygodnych opowiadań sługusów znanych ze swej życzliwości ku panom, którym wprzódy służyli, bywają dni i tygodnie, w których nie posiada on grosza w kieszeni? więc nie jest bogatym? ale w takim razie jakże mu wystarcza na tak zbytkowne życie?
Pan Graba z ulubieńca publiczności, stał się dla niej zagadką — zagadką, z której wypływały mętne i posępne cienie.
Ktoś nie dawno do M. przybyły, jakiś nie młody i ogólnie poważany człowiek, słysząc raz te wszystkie kwestje roztrząsane w poważnem towarzystwie, ozwał się pół żartem:
— Czy wiecie państwo co znaczy właściwie wyraz francuski chevalier d’industrie?
— Wiemy, — odrzekli obecni, — i cóż ztąd?
— Zdaje mi się, — dokończył nie młody człowiek, — że wyraz ten można zastosować do tego pana, o którym słyszę.
Wszyscy umilkli, nikt jeszcze nie ośmielił się stanowczo nazwać w ten sposób człowieka, który niedawno posiadał tak ogólną wziętość i sympatję.
Nie mniej jednak straszny ten wyraz, ten wyraz, który nawet nie istnieje w języku naszym, bo rzecz sama przez długi ciąg wieków obcą była obyczajom narodowym, ten wyraz równający się nazwom najszkaradniejszych zbrodni, wyciskający piętno hańby na czole odzianego nim człowieka, wyobrażający najbrudniejsze męty społeczeństwa, najostateczniejsze zepsucie ducha człowieczego, wyraz ten, którego przepolszczyć niepodobna, tak jest napływowy u nas i mało znany, wyrył ognistemi zgłoskami obok nazwiska pana Graby w myślach tych wszystkich, którzy go usłyszeli.
— Chevalier d’industrie! — myślały kobiety, — a więc człowiek, który nie ma nigdzie stałego siedliska, który byt zdobywa niegodziwemi środkami i nie zdolny jest do żadnych szlachetnych uczuć! to okropne! a myśmy go tak lubiły!
— Chevalier d’industrie! — myśleli mężczyźni, — a więc człowiek, który wyzuł się z najelementarniejszych pojęć o honorze, który jeździ po świecie, aby spekulować na cudze kieszenie i zaprasza nas na bale i objady wyprawiane za wyłowione od nas pieniądze! To okropne! a myśmy się z nim przyjaźnili tak ściśle!
Bądź co bądź, najciemniejsze strony tych przypuszczeń pozostawały jeszcze nierozjaśnionemi tylko przypuszczeniami, ale rzeczą niemal stanowczo stwierdzoną było to, że pan Graba nie był tak bogatym, jakim okazywać się pragnął. Przeświadczenie to o tyle mu zaszkodziło w umyśle ogółu, o ile przekonanie przeciwne, wiara w jego bogactwo była mu wraz po przybyciu do M. pierwszą dźwignią do zbudowania jego popularności.
To powątpiewanie o istocie jego bogactwa nie było już tylko śrubą wiercącą dziury w opinji pana Graby, ale bombą o potężnej sile, kulą roztrzaskującą, od uderzenia której zatrzęsły się fundamenta i prysnęły ściany jego towarzyskiej pozycji.
Bogaczowi można było wybaczyć wiele rzeczy, które są do niewybaczenia biedakowi udającemu bogacza. Gdy zaś do tej zabijającej wątpliwości dołączyła się wątpliwość o czystości źródeł, z których pan Graba czerpał środki na swe wystawne życie, gdy obok tej tajemniczości, na której dnie prawdopodobnie leżała hańba, przypomniały się umysłom mnogie fakta i fakciki dotąd usprawiedliwiane i barwione, ale dziś zciemniałe i mętami okryte, nic dziwnego, że wiele osób, wiele rodzin zaczęło się namyślać, czy nie należało zerwać, albo przynajmniej zobojętnić stosunek z człowiekiem, który swej dwuznaczności nie mógł ozłocić ani jednym miljonem, i nic dziwnego, że w skutek tych umysłów na pierwszy wieczór wydany przez pana Grabę w nowo rozpoczynającej się porze zabaw, przybyła zaledwie trzecia część zaproszonych gości.
Pani szambelanowa Słabecka nie połączyła się z tymi, którzy cicho lub głośno, otwarcie lub bojaźliwie zaczęli potępiać pana Grabę. Była ona nim dotąd zachwycona, bo on nie przestał jej powtarzać, że wygląda zaledwie na lat trzydzieści, że posiada niezrównanie piękną płeć i zgrabną figurę, a na wieczorze swoim tak usilnie zapraszał ją do tańca, że prośbom jego nie mogła się oprzeć, puszczała się z nim w wir taneczny zasłaniający przed nią szyderskie uśmiechy widzów i gorzki wyraz twarzy własnego jej syna.
Tozio rzadziej niż wprzódy bywał u Graby i nie wiele grywał w karty.
Przesiadywał on najczęściej w domu osłabiony i znękany szybko rozwijającą się chorobą. Doktorowie znajdowali w nim zastraszające wycieńczenie sił, tem straszniejsze, że połączone z wielkiem rozdrażnieniem moralnem. Nie ukryło się przed oczami tych ludzi nauki, że nieszczęśliwy młody człowiek w całej rozciągłości pojmował swe nieszczęście, to jest: zmarnowaną młodość i tak wcześnie grożącą śmierć. Zapóźne żale, wyrzuty sobie samemu czynione, gorycz poczuwana dla tych, którzy błędnem skierowaniem jego młodości byli pierwotną przyczyną jego fizycznego i moralnego upadku, wszystkie te bezowocne targania się duchowe pogorszały chorobę i przyspieszały jej postępy. Zalecono mu wyjechać na zimę do Włoch, Ryta błagała go o to, ale on o tej podróży i słuchać nie chciał. Ogarnęła go bezsilność i apatja, nic go nie zajmowało, a zwiedzenie obcych krajów, potrzeba przenoszenia się z miejsca na miejsce, zastraszały go nieledwie.
Raz rzekł do Ryty:
— Zresztą, gdybym i chciał jechać do Włoch, zkąd wezmę potrzebne na podróż pieniądze? ty wiesz Ryto, że wszystko co można było wydobyć w tym roku z majątków, mama wzięła na swoje zimowe potrzeby.
— Zapominasz Toziu, — mówiła Ryta, — że ja mam własny fundusz, posag mój, który dotąd jest nietknięty. Powiedz tylko, że pojedziesz, a natychmiast wezmę od marszałka B. potrzebną sumę i pożyczę ci ją.
— Ryto, mówisz przez delikatność pożyczę, a myślisz daruję, bo wiesz przecie, że z mego osobistego funduszu nic nie pozostało prócz długów.
— A więc czyż nie jesteś moim bratem i bratem, którego kocham więcej jak wszystkich i wszystko na świecie? — mówiła Ryta.
— Wiem i wierzę ci, — odpowiedział Tozio, biorąc rękę siostry, — ale podróż ta na nic mi się nie przyda... czuję, że już jest zapóźno... zresztą, nie chcę cię daremnie ogołacać...
Przechodziły niekiedy dnie całe, w czasie których Tozio siedział nieruchomie w swoim pokoju, wpół leżąc na wygodnym fotelu, paląc cygaro mimo zakazu lekarzy. W tych długich godzinach samotności i próżnowania znać było, że myślał, a myślał boleśnie, bo oczy miał w jeden punkt utkwione, niekiedy zaszłe łzą, która wysychała prędko na policzku rozognionym gorączką.
I Bóg tylko jeden mógł odgadnąć i zliczyć gorzkie, pełne zapóźnego żalu myśli tego młodzieńca, który przez lat kilka całe życie przeżył, tego dziecka nieledwie, które stało nad mogiłą i widziało, że nad nią stoi.
Raz ocknąwszy się z takiego zamyślenia, zobaczył obok siebie Rytę, pochwycił obie jej ręce i zawołał:
— O, czemuż z doświadczeniem jakie mam dzisiaj, nie mogę wrócić do moich lat szesnastu! O, Ryto, nie umarłbym tak wcześnie!
Innym razem rzekł:
— Ryto, czemu natura nie urządziła tak, aby ludzie odradzali się po śmierci ze świadomością przeszłego istnienia? ręczę ci, że drugi raz żyjąc, mądrzejbym sobie postąpił.
Pewnego dnia zawołał ze śmiechem pełnym goryczy:
— Ot głupstwo świat i wszystko co na nim! To nasze co użyjem, a ja choć krótko żyłem, ale żyłem!
Po tym wykrzykniku ubrał się i poszedł do Borela. Tam znalazł Grabę i innych kolegów, grał w bilard póki sił starczyło, pił wiele, a więcej jeszcze mówił i śmiał się, wrócił do domu nad samym ranem, a nazajutrz nie mógł wcale wstać z łóżka. Dwaj doktorzy wezwani przez Rytę, odchodzili ze smutnemi twarzami, a zstępując ze wschodów, wiedli między sobą następną złowróżbną rozmowę:
— Źle kolego!
— Bardzo źle!
Nad wieczorem dnia tego obudził się z długiego, gorączkowego snu, otarł pot, który kroplami sączył się z czoła i obejrzawszy się jakby ze zdziwieniem, zawołał:
— No proszę! wszak ja jeszcze żyję!
Pani szambelanowa rzadko wchodziła do mieszkania chorego syna, bo i zajęta była ciągłymi gośćmi lub wizytami i Tozio bywał w obecności jej tak milczący i posępny, że musiała obecność tę uznać za niepotrzebną. Bolała nad chorobą syna jak mogła i umiała. Niekiedy nawet przykładała do oczu batystową chusteczkę i szlochając, wołała:
— Oh, malheureuse mère que je suis!
Ale w godzinę po tych szlochach jechała na wieczór lub z wizytami, a wracając do domu, pytała Ryty:
— Jakże tam Tozio?
Jeżeli otrzymała niepocieszającą wiadomość, wzdychała i zadzwoniwszy na pannę służącą, dawała jej długie rozporądzenia tyczące się sukien, okryć, kapeluszów i t. p. Najczęstszym i ustawicznym prawie gościem pani szambelanowej stał się pan Jodek. Przynosił on jej codziennie wszystkie możebne i niemożebne nowiny brukowe, służył za kurjera posyłanego po sprawunki i z najróżniejszemi poleceniami, a obok tego spoglądał na nią coraz czulej — tak czule, że w końcu rozniosła się po mieście wieść, że Jodek śmiertelnie zakochał się w pani Słabeckiej. Wieść ta wzbudziła homeryczne ogólne śmiechy, ale nie podzielała ich pani szambelanowa, bo na czułe spojrzenia i westchnienia Jodka, odpowiadała uderzeniem go po ręku nieodstępnym wachlarzem, a niekiedy wpadała w sentymentalne zamyślenia.
Ktoś złośliwy zrobił uwagę, że pani szambelanowa tak bardzo lubiąca ploteczki i nowinki, kto wie? czy nie zapragnie zdobyć sobie na własność kurjera codziennego miasta M.
Kto inny odpowiedział na tę uwagę, pytaniem:
— A ile kurjer ten posiada wkładowego kapitału?
— Żadnego.
— No, to nic z tego nie będzie. Magazyn mód i nowości musi przecie mieć z czego się utrzymać!