Pan Graba/Część III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Pewnego zimowego wieczoru, dość liczne towarzystwo bawiło się u pani szambelanowej. Była to jedna z tych zabaw konwencjonalnych, monotonnych, owianych atmosferą nudy, w których kilkanaście osób na podobieństwo marjonetek rusza się w tańcu bez ożywienia i wesela, jakby tylko z obowiązku, a reszta towarzystwa otacza salon wieńcem znudzonych twarzy i ust poziewających albo szepcących obmowy i ploteczki. Do martwoty i nieokreślonego jakiegoś niezadowolenia tchnącego w całem towarzystwie, przyczynił się znacznie fakt, że koło tancerzy złożone było przeważnie z młodych ludzi, nie posiadających odpowiedniego do położeń swych tancerek towarzyskiego położenia, zaproszonych tylko dzięki nogom do tańca zdolnym, mogących być objętymi charakterystyczną nazwą: „froterów.“ Jakież miasto nie zna i nie posiada tych balowych froterów, o których nikt nie pyta, czy umieją czytać, a tylko czy umieją tańczyć, którzy mogli przybyć na bal bez głowy i niktby tego nie spostrzegł, byleby nogi dostatecznie funkcjonowały.
Najczęściej sama gospodyni domu nie wie jak się oni nazywają, a o gościach to już nie ma co i mówić! Nazajutrz po zabawie panny zwykły się wyrażać, mówiąc o nich: ten, który tak doskonale tańczył walca, albo ten, który tak zabawne pas robił w mazurze. Ale nigdy nie powiadają: ten co tak przyjemnie rozmawia, albo: ten z tak pięknemi oczami, bo frotery nigdy nic nie mówią, a żadnej pannie i na myśl nie przyjdzie spojrzeć czasem nawet na kolor ich oczu. Oderwani od ciężkiej, biurowej najcięższej pracy, zaproszeniem uczynionem w celu zapełnienia jakiej dziury w towarzystwie, w ciasnej, często zimnej izdebce ubierają się we frak i białe krwawo zapracowane rękawiczki, wchodzą do salonów ludzi, którzy w imię wyższego majątku i urodzenia roszczą sobie prawo patrzenia na nich z góry, piją herbatę i limoniadę, jedzą lody i kotlety, kręcą się w tańcu aż do spocenia z istotami obcemi im obyczajami i pojęciami, żyjącemi w całkiem obcej im sferze i tańczącemi z nimi tak, jakby tańczyły ze sprzętami, gdyby sprzęty tańczyć mogły. Wchodzą z odurzoną głową, rozdrażnionem zbyt często sercem, aby nazajutrz wrócić znowu do mozolnego i nudnego zajęcia, z akordami orkiestry brzmiącemi w uszach i z kobiecemi zwieńczonemi sztucznem kwieciem główkami, migającemi przed ich oczami. I biedacy nie czują nawet, jak upokarzającą odgrywali rolę, jak sprofanowali wysoką godność pracującego na swój chleb człowieka, jak błyskotliwym widokiem rozdrażnili i osłabili swoje siły tak im na twarde życie potrzebne.
Takich froterów posiadało znaczną liczbę i miasto M., a cały ich zastęp tańczył ile sił stało na wieczorze u pani szambelanowej. Gdzież była jednak młodzież tak zwana porządna, elegancka, bogata, wysoko urodzona, młodzież mogąca stanowić przyzwoite partje dla dziewic w krepowych sukniach różnych kolorów, w konwaljowych, różanych, fiałkowych wieńcach? Gdzież była ta młodzież, która rozmową pełną salonowej ogłady, śmiałością obejścia się, możebną tylko ludziom czującym się w sferze właściwej sobie, mogłaby wlać werwę, ożywienie, interes w półsennie tańczące lub rozmawiające, rozstrzelone po obszernych salonach i znudzone grupy? Młodzieży takiej była w M. dość znaczna liczba i wszyscy jej przedstawiciele zaproszeni przez panią szambelanowę, znajdowali się na jej wieczorze, ale po większej części nie tańczyli i nie wdawali się w rozmowy z paniami, ale w pokojach Tozia umieszczonych na końcu mieszkania obsiedli zielone stoły, albo z cygarami w ustach rozłożyli się po kozetkach, prowadząc wesołą kawalerską pogadankę. Nie pomogły usilne nalegania gospodyni domu, aby połączyli się z tańczącem i bawiącem się w salonach towarzystwem. Ten i ów wezwany przez nią po nazwisku, przez grzeczność opuszczał męskie zebranie, wchodził do salonów, przetańczył kilka razy polkę lub jednego kadryla i znikał coprędzej pociągany ku pokojom Tozia urokiem dam pikowych, cygar, swobodnych śmiechów towarzyskich i przekąsek rozstawionych po stolikach z dodatkiem butelek, z któremi w męskiem gronie można było bez ceremonji się obchodzić.
Martwą jednak i nudzącą się większą część gości pani Słabeckiej, ożywiło cokolwiek jedno od początku wieczoru zadawane ze wszech stron pytanie: — Gdzie był pan Jodek? W istocie, pana Jodka nie było, ani między poziewającem i plotkującem gronem, ani między froterami, ani między huczną w pokojach Tozia bawiącą się młodzieżą. A publiczność tak była przyzwyczajoną do jego wszechbytności, był on takim warunkiem sine qua non każdego zebrania, każdej zabawy, że obecność jego, mianowicie w domu pani szambelanowej, której był ulubieńcem i gościem codziennym, stanęła przed wszystkimi w postaci niewytłumaczonego, dziwnego, wysoce zaciekawiającego faktu. Gdzie jest Jodek? pytanie ogólne. Byłżeby chorym? aleć wiedziano powszechnie, że nigdy nie chorował. Czy gdzie wyjechał? aleć wiedziano też powszechnie, że nigdzie z M. nie wyjeżdżał. I ciężki, dotkliwy, nieopisany dał się uczuć brak codziennego kurjera. Pokazało się, że bez niego nikt dokładnie nie wiedział o niczem, co przez parę ostatnich dni zaszło w mieście, a udzielającym sobie wzajem najświeższych nowin i jak bywa najczęściej poróżnionym w sposobie ich opowiadania zabrakło arbitra, który sporne kwestje z zupełnym autorytatem miał prawo rozstrzygnąć. Zdziwienie doszło do najwyższego stopnia, gdy sama gospodyni domu zawołała z rodzajem zniecierpliwienia:
— Ale gdzież jest cet excellent M. Jodek? dla czego nie przychodzi?
Ktoś złośliwy odezwał się zcicha, że pani szambelanowa między innemi rzeczami zgubiła dziś i Jodka.
Już tylko jednej godziny brakowało do północy, gdy wypadek całkiem niespodziewany zelektryzował na chwilę i ożywił towarzystwo. Nie było nim wprawdzie tyle wyglądanie przybycia pana Jodka, ale daleko więcej, bo do salonu wszedł prowadząc żonę pod rękę pan Kalikst Graba. Spóźnieni goście zwrócili na siebie powszechną uwagę, szepty, uśmiechy, spojrzenia poczęły się krzyżować we wszystkich stronach, a było w nich daleko więcej ironji, niechęci, pogardy nawet, niż życzliwości. Wyraźnie minęły złote czasy Graby. On jednak nie zdawał się spostrzegać tego. Wytwornie ubrany, woniejący perfumami, z właściwym sobie szyderczo-serdecznym uśmiechem na ustach i wielką swobodą postaci powitał gospodynię, która go spotkała z wykrzyknikami zadowolenia, a następnie począł kłaniać się na wsze strony rzucając komplementa, powitania i uściśnienia ręki.
Kamila weszła ze spuszczonemi oczami, w grubej żałobie i zaprowadzona przez panią szambelanowę do kanapy, usiadła milcząc, jak osoba bardzo zmięszana i całkiem obca wszystkiemu, co się około niej działo.
Gdy powtarzane przez wiele ust nazwisko pana Graby rozeszło się po salonie, wstał na uboczu dotąd siedzący nie młody o białych włosach i myślącej twarzy mężczyzna i gniewnym wzrokiem z pod zsuniętych siwych brwi, zaczął przypatrywać się Grabie.
Tymczasem dama o wspaniałym czepcu ze strusiemi piórami zaatakowała pana Grabę.
— Nie wiesz pan gdzie się podział pan Jodek?
— Owszem pani, — odpowiedział Graba z galanterją, — jestem uszczęśliwiony, że mogę zaspokoić ciekawość pani, a przez to sprawić jej przyjemność. Pana Jodka spotkałem przed dwiema godzinami na ulicy z depeszą telegraficzną w ręku, z odblaskiem niebiańskiej radości na twarzy. Tak był pogrążony w rozkosznych znać myślach, że zrazu nie spostrzegł mnie, ale gdym się do niego odezwał, spojrzał na mnie i zawołał głosem porywanego w niebo człowieka: — Ciotka moja umarła! dziedziczę!... — Pochwyciłem go w objęcia. — Ileż? ileż? — pytałem. — Czterdzieści tysięcy rubli srebrem, — odpowiedział i wyrwawszy się z mojego uścisku, zapomniawszy mi nawet powiedzieć, do widzenia, lotem strzały pobiegł ku pocztowemu gmachowi, zapewne aby natychmiast puścić się w podróż po złote runo.
Opowiadania tego słuchało kilkanaście osób, gdy pan Graba umilkł zdziwienie było tak powszechne, że przez parę minut nikt nie przerwał milczenia. Potem za to nagle nastapił wybuch wykrzykników: Jodek bogaty, a zatem posiadający własny objad i własne śniadanie, była to prawie taka anomalja, jak Jodek gdziekolwiek nieobecny, albo o czemkolwiek nie wiedzący. W mgnieniu oka wieść o sukcesji i wzbogaceniu się Jodka rozbiegła się po całym salonie, i tak zajęła wszystkie umysły, iż nikt nie spostrzegł jak pan Graba wymknął się z salonu, a za nim w ślad poszedł nie młody mężczyzna, o którym wiedziano, że był ojcem nieobecnej w towarzystwie pani Celiny Klońskiej.
Mąż Kamili z kapeluszem w ręku i lekkim, pewnym siebie krokiem przeszedł obszerną jadalną salę, mały gabinecik oświetlony z góry kolorową lampą i wszedł do pokojów Tozia.
Były to trzy nie zbyt duże pokoje, urządzone z kawalerskim komfortem, połączone z mieszkaniem szambelanowej owym małym gabinecikiem i posiadające osobne wejście ze wschodów. Pierwszy z tych pokojów i ostatni będący sypialnią młodego Słabeckiego, słabo były oświetlone i puste, za to w środkowym sześć świec płonęło na trzech kartowych stolikach, a w koło nich z cygarami w ustach stało i siedziało z dziesięciu mężczyzn.
Graba stanął na progu tego pokoju i zawołał wesoło:
— Dobry wieczór panom! Jestem pewny, że niczego tak niecierpliwie nie czekacie, jak mojego przybycia! nie prawdaż? Otóż jestem do usług waszych!
Na głos Graby z za jednego ze stolików, pomiędzy gęstemi kłębami dymu powstał Tozio. Twarz miał wychudłą i żółtą, a tylko na policzkach wyciśnięte gorączkowe rumieńce. Wyciągnął do przybywającego chudą rękę i rzekł ochrypłym głosem:
Ma foi, cher Graba, nigdy nie byłeś mi tak pożądany, bo djabelnie dziś szczęścia nie mam. Czy chcesz być ze mną w motyi? może fortuna tak łaskawa zwykle na ciebie i do mnie się uśmiechnie!
— A jakże! a jakże! służę ci! — zawołał Graba i zamieniwszy kilka powitań, usiadł obok Tozia i wziął karty do rąk.
Pan Wieńczyński wszedł za Grabą niepostrzeżony prawie przez nikogo i stanął za jego krzesłem przypatrując się tej grze i szybko rzucanym kartom.
Gra zawrzała ze zdwojoną siłą, ale fortuna nie uśmiechała się do Tozia, ani do Graby. Przegrywali ciągle, coraz większe stawiając sumy na kartę, ale Graba czynił to z zimną krwią i jakby rozwagą, nie unosił się i nie zapalał, za każdą przegraną rzucał razem z pieniądzmi jakiś żart lub sarkazm, a w krótkich przerwach gry, nucił sobie zcicha jakąś arjetkę. Tozio więcej niż kiedy był wzburzony, ręce mu drżały, oczy błyszczały gorączkowo, wyglądał jak człowiek cały ogarnięty namiętnością, niepamiętający wśród uniesienia swego o niczem. Blade i zaciśnięte usta jego otwierały się tylko dla wymawiania niezbędnych wyrazów, gdyż co chwila suchy, silny kaszel pierś mu rozdzierał.
Tak trwało z pół godziny, gdy jeden z partnerów zawołał:
— Bastuję!
— Wstydź się! — zawołali inni, — bastować na takiej drobnostce!
— Idę tańczyć! — odrzekł partner, — nie mogę już dłużej żyć w tym dymie!
— My poniterujemy dalej! — ozwało się kilka innych głosów.
Graba otworzył pugilares i wydobył dwieście rubli.
— Wygrana pańska! — rzekł do ponitera, który bastował i podał mu asygnaty. — Grałem w motyi z panem Słabeckim, drugą połowę on przegrał.
Tozio pochwycił swój leżący przed nim na stole i otwarty pugilares, a zajrzawszy doń, zbladł i zarumienił się na przemian. Powstał żywo i rzekł do mężczyzny, któremu przegrał:
— Przepraszam pana! wnet przyniosę jego pieniądze!
To rzekłszy, szybko przebiegł swoje pokoje dążąc ku mieszkaniu matki i siostry.
W gabineciku pogrążonym w bladawem świetle niebieskiej u sufitu wiszącej lampy, na małej kozetce siedziały obok siebie Ryta i Kamila.
Opuściły znać przed chwilą gwarne salony, i znalazłszy samotny kątek, rozmawiały z sobą półgłosem.
Tozio bardzo blady, drżący i ze zmienioną twarzą zbliżył się do siostry i pochwycił gwałtownie jej ręce.
— Ryto! — szepnął ochrypłym głosem, — pójdź! mam ci coś powiedzieć!
Ryta przerażona zmienioną twarzą brata, porwała się z miejsca i oboje odeszli w głąb pokoju.
— Ryto! — szepnął Tozio ściskając obie ręce siostry w swoich rozpalonych dłoniach, — Ryto! ratuj mnie od hańby! przegrałem więcej pieniędzy niż ich miałem przy sobie! zapomniałem się! uniosłem! sądziłem, żem miał w pugilaresie jeszcze paręset rubli, tymczasem już nic nie było! Muszę natychmiast oddać dwieście rubli, których nie mam... Nie zapłacić długu kartowego, to okropność! skonałbym ze wstydu!...
Ryta załamała ręce.
— Nie mam pieniędzy! — jęknęła, — marszałek B. nie oddał mi jeszcze procentu od mojej sumy, a wczoraj ostatnie sto rubli oddałam jednemu z wierzycieli mamy, który byłby zgubiony, gdyby tych pieniędzy nie odebrał!
Tozio zachwiał się i oparł o ścianę.
— A mama? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem, czy ma teraz pieniądze?
— Nie ma, — odrzekła Ryta, — ostatnie wydała na ten wieczór!
Tozio jęknął i szybkiem spojrzeniem orzucił ubranie siostry. Ryta miała na sobie suknię z błękitnej materji spiętą pod szyją dużą złotą broszą. Takaż bransoleta błyszcząca kilku wielkiemi rubinami zdobiła jej białą prześlicznie utoczoną rękę. Oczy Tozia zatrzymały się na tej bransoletce.
Ryta odgadła myśl brata, szybkim ruchem zdjęła z ręki kosztowny klejnot i kładąc dłoń na jego ramieniu, podała mu bransoletę.
— Weź to, sprzedaj lub zastaw, — rzekła.
Oczy Tozia błysnęły radością, wyciągnął rękę aby wziąć podany sobie przedmiot, ale nagle jakby odtrącony niewidzialną jakąś siłą, cofnął się i zakrywając oczy ręką, szepnął:
— Nie, nie wezmę!
— Dla czego? — zapytała Ryta cicho i spiesznie, — jeśli cię fatalna namiętność tak daleko uniosła, czy sądzisz, że nie pragnę tą drobną ofiarą uchronić cię od wstydu?
W sposobie, jakim wymówiła te wyrazy była taka wielka dobroć i miłość, że Tozio pochylił głowę, a na twarz jego z wyrazem niezmiernego żalu wypłynął rumieniec upokorzenia i wstydu. Pochwycił rękę siostry drżącem ujęciem, ale tak, aby nawet końcami palców nie dotknąć bransolety, którą trzymała.
— Nie Ryto, nie, — szepnął gorączkowo, — ty dla mnie świętością jesteś, jedyną świętością jaką znam na ziemi, zdaje mi się, że gdybym tknął czegokolwiek co do ciebie należy i jakąkolwiek rzecz twoją rzucił w błoto utworzone szałem moim, zdeptałbym relikwję... Nie Ryto, ja tej bransolety nie wezmę...
Ryta chciała coś mówić, ale Tozio wysunął z mocą rękę swoją z jej dłoni i wybiegł.
Wybiegł do przedpokoju, pochwycił pierwszy lepszy kapelusz i bez futra znalazł się na ulicy.
Tuż pod bramą stało kilka pustych dorożek, wskoczył do jednej z nich i wymienił dorożkarzowi ulicę i nazwisko domu, w którym mieszkały panny Jedlińskie.
Ryta stojąc na progu gabineciku, ścigała oczami brata aż do przedpokoju, potem wróciła zwolna i usiadła obok Kamili smutna, zamyślona.
Drzwi od pokojów Tozia szeroko otwarte przez niego przy wejściu do gabinetu, ukazywały oczom dwóch kobiet widok stolików kartowych otoczonych blademi lub rozgorączkowanemi twarzami graczy i pogrążonych w gęstych kłębach tytoniowego dymu.
Przy jednym z tych stolików, naprzeciw Kamili i Ryty, ujęty w oprawę dwojga otwartych drzwi, siedział pan Graba, a za krzesłem jego uwydatniała się wysoka i barczysta postać pana Wieńczyńskiego, który stał za nim z pół gniewną, pół szyderczą twarzą i nie spuszczał wzroku z rąk jego szybko przerzucających karty.
Ryta z Kamilą zamieniały z sobą ciche wyrazy, gdy nagle uwagę ich zwrócił donośny głos Graby; wstał on z krzesła, rzucił od niechcenia na stół trzymane w ręku karty i zawołał:
— Panowie! na honor, zbyt monotonnie się bawimy! Co do mnie, jestem zwolennikiem rozmaitości i najprzyjemniejsza zabawa znudzi mnie, gdy się za długo przeciąga. Sztos i sztos ciągle, to za wiele, proponuję zmianę gry!
— Cóż naprzykład? — zapytano.
— Choćby starożytnego faraona, — odpowiedział pan Graba, — staroświecka to gra, ale choćby dla rozmaitości warto ją spróbować.
— Niech będzie i faraon! grajmy faraona! — zawołało kilka głosów.
Na twarzy stojącego za Grabą ojca Celiny wyraźniejsze jeszcze niż przed tem ukazało się szyderstwo. Uśmiechnął się i odezwał po raz pierwszy odkąd tam był, nie zmieniając jednak swej pozycji:
— I ja gram faraona.
— Hej! kart świeżych! — zawołano na lokaja roznoszącego przekąski.
W parę sekund Graba siedział znowu na swem miejscu i ciągnął faraona, szczęście sprzyjało mu niesłychanie, wielki zwój wygranych asygnat leżał już przed nim.
Pan Wieńczyński nie postawił jeszcze ani jednej karty, tylko patrzył wciąż na ręce Graby z tak wytężoną uwagą, że cały zdawał się istnieć we wzroku.
Nagle uśmiechnął się z nieopisaną ironją, z którą łączył się też pewien tryumf, wyciągnął rękę z królem pikowym i zawołał:
— Król! sto rubli!
Graba obejrzał się i wszyscy zwrócili oczy na nowego partnera.
— Śmiało pan stawiasz! — zawołało parę głosów.
— Jak na pierwszą stawkę, to kusz co się nazywa na honor, — rzekł Graba.
— Nic to, ciągnij pan, — odrzekł obywatel nie spuszczając oka z rąk trzymającego karty.
Graba odwrócił talję i na samym jej wierzchu ukazał się król.
— Wygrałem! — zawołał.
Ale zaledwie mógł skończyć wyraz, gdyż pań Wieńczyński pochwycił go za rękę i rzekł z pełnym szyderstwa uśmiechem:
— Nie zupełnie, bo zrobiłeś pan woltę!
Graba zbladł strasznie, oko, usta i ręce mu zadrżały, szybko jednak przyszedł do przytomności i zwracając się ku swemu oskarżycielowi, rzekł z nieopisaną zimną krwią i ironją:
— Uważam, żeś pan praktyk i znasz rzeczy po innemu, na ten raz jednak omyliłeś się, bo co do mnie, nie wiem wcale jak odbywa się drażliwa operacja, którą przed chwilą wymieniłeś!
Mimo obojętności i żartobliwego tonu z jakim to mówił, znać było w głosie jego lekkie drżenie.
Obecni odstąpili parę kroków od stolika, i z rozmaitemi wyrazami twarzy patrzyli na oskarżyciela i oskarżonego.
Nie młody obywatel zaśmiał się głośno i zwrócony do całego towarzystwa rzekł:
— Panowie! schwytałem tego pana na gorącym uczynku, dostrzegłem jak zrobił woltę panu Karolowi X., ale nie będąc jeszcze pewnym faktu, postawiłem sam kusz znaczny, aby go do drugiej zachęcić. Widziałem dobrze, iż na spodzie talji nie było króla, który nagle tam się znalazł wyświęcony ze środka z zadziwiającą w istocie zręcznością. Trzeba było tak pilną zwracać uwagę na wprawne ręce tego pana, jaką ja zwracałem, aby to dojrzeć. Znacie mnie panowie oddawna, bo z wami i z ojcami waszymi sąsiaduję od lat kilkudziesięciu, wiecie więc, że nigdy nie splamiłem się żadnem kłamstwem, ani potwarzą. To zaś co mówię, stwierdzam słowem honoru, który nigdy żadnej skazy na sobie nie poniósł, a temu panu jeśli śmie mi zaprzeczyć, gotów jestem dać wszelką satysfakcję, jakiej żąda.
Wszystkie oczy pełne ciekawości połączonej ze wstrętem zwróciły się na Grabę. Stał on niezmiernie blady z twarzą co chwila nerwowo drgającą.
Przez kilka sekund było powszechne milczenie.
— Jak pan śmiesz!... — zawołał wreszcie Graba, ale wewnętrzne wzburzenie zaparło mu głos w gardle, a ciągłe drganie ust mówić dalej nie pozwalało.
— O mój panie! — wyrzekł Wieńczyński z nieopisaną ironją i wzgardą, — nie dziwię się wcale, żeś to zrobił, bo to twoje rzemiosło. Żyjesz kosztem niewiniątek, którzy w ręce twoje wpadają, musisz więc używać wszelkich sztuk dla poparcia twych interesów gdy idą źle. Przed chwilą szczęście nie służyło ci w sztosie, zaproponowałeś więc faraona, bo to gra wygodniejsza, w której łatwiej jedną lub drugą kartę położyć na pożądanem dla siebie miejscu. Urządzić podobną sztuczkę w sztosie mając przed sobą dość umiejętnych graczy jest rzeczą zbyt trudną, w faraonie można to uczynić w obec najbieglejszego oka, jeśli tylko nie ściga ono rąk szulera z powziętem z góry podejrzeniem i baczną uwagą. Powiedz mi mój łaskawco, ile urządziłeś podobnych sztuczek grając przez parę lat z zięciem moim, Stanisławem Klońskim?
Umilkł i zaśmiał się z goryczą.
Wszyscy milczeli i patrzyli na Grabę, który stał osłupiały i drżący.
Zdawało się, że niewidzialna jakaś siła mowę mu odbierała, oddychał tylko z trudnością i wpijał w twarz swego oskarżyciela wzrok pełen niewypowiedzianej złości.
— Na honor! nie pojmuję czego pan chcesz odemnie! — zawołał w końcu głosem, który z ciężkością wydobywał mu się z gardła.
— Czego chcę? — powtórzył z oburzeniem obywatel. — Chcę otworzyć oczy tym panom, którzy sądzą, że przyjaźniąc się z panem zawierają stosunek z człowiekiem swobodnych wprawdzie zasad i hulaszczych usposobień, ale który nie zdolny jest jednak popełnić żadnej podłości i rozminąć się z najbardziej elementarnemi prawami pozoru. Chcę ochronić innych od losu, któryby spotkał mego zięcia, jeśliby dłużej z panem przystawał. Chcę pomścić na panu tę wielką boleść, jakiej doznałem, gdym nad brzegiem moralnej przepaści ujrzał człowieka, któremu powierzyłem los jedynego dziecka!...
Głos mówiącego przy ostatnich wyrazach zadrżał wzruszeniem, umilkł i otarł łzę, która zjawiła się w szarem, rozumnem jego oku. W postaci jego i słowach, w głosie i wyrazie twarzy tyle było prawdy, szlachetnej szczerości i głębokiego oburzenia, że nikt z obecnych ani na chwilę nie zwątpił, iż to co wyrzekł, było okropną prawdą.
Wszyscy patrzyli na Grabę z nietajoną wzgardą.
— Czemuż się pan nie tłumaczysz? — rzekł po chwili jeden z mężczyzn do Graby.
— Nie zniżam się do tłumaczenia z podobnych zarzutów, — odpowiedział Graba podnosząc twarz, której chciał nadać wyraz szlachetnej śmiałości, ale na której odbiła się tylko wstrętna bezczelność.
— Jeżeli więc pan zaprzeczasz słowom swego oskarżyciela, powinieneś żądać od niego honorowej satysfakcji! — zawołało parę głosów.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba z nieporównaną bezczelnością, — nie mam pretensji do naśladownictwa średniowiecznych rycerzy i wszelkie pojedynki uważam za zbyt wielkie głupstwo dla tak zdrowo patrzącego na rzeczy jak ja człowieka.
— W takim razie ja uważam obecność pana w moim domu jako ubliżenie dla siebie, — ozwał się głos Tozia stojącego od początku sceny w drzwiach prowadzących ze wschodów do mieszkania.
— My także nie życzymy sobie mieć do czynienia z człowiekiem zostającym pod ciężarem podobnych oskarżeń i nie pragnącym zmyć ich z siebie choćby krwią własną! — zawołało parę głosów.
I całe towarzystwo jakby poruszone jakąś elektryczną siłą, cofnęło się w głąb pokoju, odstępując co najdalej od Graby i zostawiając go osamotnionego zupełnie.
Graba zgrzytnął zębami, cisnął na stół talję kart, którą trzymał dotąd w ręku i wybiegłszy z pokoju, wpadł do gabineciku, w którym siedziały Kamila i Ryta.
Obie kobiety przez dwoje otwartych drzwi przypatrywały się całej scenie i ohydnej roli jaką w niej Graba odegrał, każde słowo dochodziło do nich z przerażającą dokładnością. Kamila w obu dłoniach ściskała rękę Ryty, a do twarzy jej napływała fala krwi, oblewając ją palącym rumieńcem wstydu.
— I ja to jestem jego żoną, i ja to noszę jego nazwisko! — szeptała co chwila, a w oczach jej gorzał straszny blask wzniecony burzą wszystkich kobiecych i człowieczych uczuć.
Graba gwałtownym krokiem zbliżył się do żony i wziął jej rękę. Kamila nie broniła jej, bo zdawało się, że siły ją opuściły.
— Jedziemy, najdroższa, — rzekł nachylając się ku niej.
Kamila powstała z ciężkością, Ryta objęła ją i szepnęła jej na ucho zapewne kilka słów pociechy. Ale Kamila nie miała czasu odpowiedzieć jej uściskiem lub słowami, bo Graba pociągnął ją za sobą, a spotkawszy w sali jadalnej kilka osób, które się tam przechadzały, rzekł do niej tak, aby go wszyscy słyszeli:
— Chociaż mi bardzo mile czas przechodził, wyjedziemy jeżeli tego sobie życzysz i czujesz się zmęczoną, wiesz przecie ile cię kocham i jak szanuję twe zdrowie!
Tak oboje państwo Grabowie zniknęli z wieczoru pani szambelanowej, a w kilka minut po ich odejściu po salonach gruchnęła wieść o scenie zaszłej przed chwilą w pokojach Tozia. Wieść ta powtarzana przez ust kilkadziesiąt tuż zaraz na miejscu, nabrała żywszych jeszcze niż była barw i otrzymała mnóstwo dodatków, i kiedy w dwie godziny potem towarzystwo się rozjeżdżało, we wszystkich ustach brzmiała obok imienia Graby nazwa szuler. Fakt, którego się dotąd domyślano tylko powszechnie, o którym kilka zaledwie osób niewątpliwie wiedziało, stanął przed całą publicznością nago i jawnie. Odtąd wszyscy wiedzieli i z tysiącem odmian powtarzali sobie, że pan Graba nie tylko był graczem, ale i nieuczciwym graczem, że nie tylko ogrywał młodzież, ale jeszcze ją i oszukiwał, używając w grze podstępów wzbronionych pojęciami o honorze i delikatności. Mówiono też o żonie szulera z przekąsem i odcieniem wzgardy, która spłynęła na nią z hańby jej męża. Bardzo nie wiele osób okazywało dla niej współczucie i politowanie przypuszczając, iż jest całkiem obcą niegodziwemu postępowaniu Graby, ogólnie zaś domyślano się a nawet dowodzono, że wie o wszystkiem, jest z nim w zmowie, może mu i pomaga, aby potem módz żyć zbytkownie, stroić się i jeździć powozami kupionemi za nikczemnie nabyte pieniądze. Kobiety, szczególniej te, które oddawna nie miały do niej sympatji za piękność jej lub chłodne z niemi obejście się, obejmowały ją wzgardą, która spadła na jej męża, dawały nawet do zrozumienia, że ona to bardziej winna wszystkiemu niż on, bo zapewne jest mu bodźcem do występnego życia, bo on kochając ją szalenie, dopuszcza się zbrodni, aby zadość uczynić jej fantazjom i zbytkownym wymaganiom. Zresztą mówili niektórzy: wszakże jest młodą, piękną i zajmującą, on kocha ją widocznie do szaleństwa, namiętnie, czemu więc nie powstrzyma go, nie wywrze na niego zbawiennego wpływu? a inni dodawali: czemu z nim żyje? czemu się z nim nie rozwiedzie, albo przynajmniej nie rozstanie, ale spokojnie i z zadowoleniem używa tak brudnych bogactw?
Bądź co bądź wieczór ten z powodu wieści o sukcesji Jodka i awantury zaszłej z Grabą, wielkiemi literami zapisał się w kronice codziennej miasta M., bo publiczność ujrzała między sobą jednego więcej człowieka ozłoconego bogactwem i dwoje ludzi poczerniałych od hańby.
W parę godzin po północy salony pani szambelanowej i pokoje Tozia puste były i ciche, Ryta siedziała sama jedna w swoim pokoju. Zdjęła z siebie klejnoty i balową suknię, a ubrana białem wieczornem ubraniem siedziała z pochyloną na ręku głową. Bolesne, ciężkie myśli musiały ją zajmować, bo blada była bardzo i dwie duże łzy płynęły zwolna po jej policzkach. Nagle zastukano do drzwi. Podniosła żywo głowę i szybko łzy otarła.
— Ryto, czy nie spisz jeszcze? — ozwał się za drzwiami głos Tozia.
Ryta poskoczyła i otworzyła drzwi, ale zaledwie spojrzała na brata, cofnęła się i krzyknęła. Tozio strasznie wyglądał, na twarzy miał rumieniec wywołany gorączką i gwałtownem wzburzeniem, w oczach ponury jakiś, rozpaczny wyraz. Wszedł do pokoju siostry chwiejnym krokiem, upadł raczej niż usiadł na najbliższej kozetce i obą rękami twarz zakrył.
Ryta patrzyła na brata przez kilka sekund, westchnienie wydarło się z jej piersi, zamknęła drzwi szczelnie i usiadła obok niego.
— Toziu, — rzekła po cichu mięko dotykając jego ramienia, — Toziu, — powtórzyła najsłodszym głosem, jaki mógł wypłynąć z kobiecej i kochającej piersi, — co ci jest?
Tozio podniósł twarz i zawołał z wybuchem rozpaczy:
— Ryto, Ryto, ja jestem zbrodniarzem, jestem nikczemnikiem nie godnym dotknąć twej ręki... nie nazywaj mnie bratem swoim, ty czysta i święta kobieto, bom ja tak splamiony, że nawet śmierć oczyścić mnie nie może...
Nie dokończył, bo gwałtowny kaszel piersi mu rozdarł, podniósł chustkę do ust, a na niej ukazało się kilka wielkich plam krwi. Ryta zerwała się i podała mu szklankę osłodzonej wody. Tozio napił się trochę, kaszlał jeszcze długo, potem uspokojony nieco położył głowę na poduszce kozetki. Ryta otoczyła ramieniem jego szyję, pocałowała go w czoło i kilka minut milczeli oboje. W końcu Ryta ozwała się cichym, łagodnym szeptem:
— Toziu, teraz gdy się uspokoiłeś trochę, powiedz mi wszystko, opowiedz mi wszystkie żale twego serca i grzechy twojej duszy. Powiedziałam ci kiedyś, że w największym choćby występku twoim, zostanę ci zawsze kochającą siostrą i wierną przyjaciółką. Choćby cię gdzieindziej potępienie i hańba spotkać miała, u mnie znajdziesz zawsze przebaczenie i pomoc.
Tozio podniósł na nią wzrok błyszczący gorączką fizycznych i moralnych cierpień.
— Powiedz, powiedz! — szepnęła raz jeszcze Ryta schylona prawie nad jego twarzą.
Tozio milczał długo jeszcze, nagle pochwycił jej rękę i nie odwracając oczu od ziemi, zawołał stłumionym głosem:
— Ryto! ja okradłem!
Na twarzy Ryty nie ukazało się zdziwienie, tylko wielka boleść. Pochyliła się jeszcze niżej nad bratem, tak nisko, że grube opadające jej warkocze utworzyły zasłonę między dwiema ich twarzami i szepnęła z jednostajną słodyczą:
— Gdzie? kogo? mów wszystko!
Tozio ze wzrokiem utkwionym ciągle w ziemię, wyszeptał głosem stłumionym od chrypki i przerywanym częstym kaszlem:
— Mówiłem ci, że przegrałem dziś więcej niż miałem, uczyniłem to bezwiednie... sądząc, że posiadam jeszcze tyle pieniędzy, ile stawiłem na kartę, byłem w uniesieniu, wśród którego utraciłem pamięć... Groza mnie ogarnęła gdy pomyślałem, że przyjdzie mi wyznać przed towarzyszami, że nie jestem w stanie zapłacić natychmiast kartowego długu, który między nami za najbardziej honorowy dług się uważa.. tyś nie miała też pieniędzy... pojechałem do kuzynek Jedlińskich, sądząc, że one mi pożyczą paręset rubli jak już wiele razy pożyczały... nie znalazłem ich w domu... służąca, która mi drzwi przedpokoju otworzyła powiedziała, że są u pani Klońskiej i tam noc przepędzić mają. W czasie jej opowiadania stałem zrozpaczony, osłupiały, ostatnia deska zbawienia usuwała się z pod stóp moich, przez głowę myśl mi przebiegła o tem, jak wrócę do domu, do towarzyszy, nie przynosząc z sobą przegranych pieniędzy... przez chwilę miałem popęd udać się ztamtąd nad brzeg rzeki i wskoczyć do wody... myślałem, że i tak długo już żyć nie będę... wszystko więc jedno, prędzej czy później, skończę tę nędzną, bezcelną, grzeszną egzystencję moją...
Ryta głucho jęknęła.
— Co tobie Ryto? — mówił dalej Tozio nie podnosząc jednak na nią oczu, — przeraża cię myśl samobójstwa, którą na chwilę powziąłem, a jednak byłoby lepiej, abym spełnił tę zbrodnię niż inną, której się dopuściłem... Boże! jak ci to powiem...
Znowu zaniósł się kaszlem i krople krwi zwilżyły mu spalone usta. Ryta pociągnęła głowę jego na swe ramię i rzekła cicho:
— Dokończ Toziu, nie patrz na mnie gdy będziesz mówił, tylko myśl o mojem sercu, które cię kocha, a wyznanie lżejszem ci będzie.
Po chwili milczenia Tozio znowu mówić zaczął:
— Już miałem wychodzić z mieszkania kuzynek, gdy nagle spostrzegłem na ścianie wiszące futra ich, wiesz te piękne futra sobolowe pokryte aksamitem, sporządzone im przez ojca za dobrych jeszcze czasów. Okropna myśl przemknęła mi przez głowę, nie miałem czasu na wahanie się, walka była krótka. Rzekłem do służącej, że ty mnie przysłałaś, abym wziął futra panienek na model potrzebny dla krawca, który ci nowe futro sporządza. Dziewczyna znając mnie od dawna i wiedząc o stosunkach przyjaznych i pokrewnych, jakie łączyły mnie z jej paniami, bez najmniejszego podejrzenia oddała mi kosztowne ubranie naszych kuzynek... a ja Ryto... pojechałem z niemi... paliły mi one ręce... sto razy chciałem wrócić i oddać je mówiąc, że już nie potrzebne... jednak nie wróciłem i zastawiłem je za dwieście rubli u żyda, u którego zastawiłem już ich brylanty... potem wróciłem do domu, oddałem przegrane pieniądze, ale zdało mi się, że na czole mojem wyryty został na wieki wyraz: złodziej... poznałem, że jestem nikczemny, nie godny dotknięcia ręki uczciwego człowieka, a to poczucie tak mi napełniło i rozdarło pierś, że chybabym dzisiejszej nocy jeszcze skonał, jeślibym przed tobą nie wyznał wszystkiego... Ryto, ty mnie nie odepchniesz od siebie... ty mną nie pogardzisz... nieprawdaż?
Ryta zamiast odpowiedzi, silniej uścisnęła jego rękę, ale milczała. Na czole jej między brwiami zarysowała się surowa i dumna zmarszczka, ale około ust krążył wyraz takiej dobroci i litości, z jaką tylko czyste istoty umieją patrzeć na grzechy i szały innych ludzi. Powoli dobroć ta i litość roztaczała się po całej twarzy i spędziła z niej całkiem dumę i surowość. Położyła dłoń na gorącej głowie brata opartej na jej ramieniu i cicho się ozwała:
— To co się stało, bracie mój, nie dziwi mnie bynajmniej, tylko napełnia wielką boleścią. Nie dziwi mnie to, bo na drodze takiej jaką ty szedłeś, nic nie ma dziwnego. Wszystko co się z tobą działo i dzieje, fatalnie logicznem jest i nieubłaganie konsekwentnem. Nie uczono cię pracować, więc próżnowałeś, więc musiałeś sobie szukać zabaw, rozrywek i wrażeń, któreby pochłaniały twój czas i służyły ci za pokarm codzienny. Zabawy te i wrażenia wpoiły w ciebie nałogi, wzbudziły w tobie namiętności, wprowadziły cię słowem na drogę, na której gdy kto raz stanie, już nie wie sam dokąd zajdzie. Gdy człowiek puści raz wodze samemu sobie, już nie może powiedzieć, kędy będzie meta jego. Ten, który przegrywa lub na inne jakie szały traci swój majątek, nie może być pewny, że gdy mu go zabraknie, nie przegra lub nie straci cudzej własności, a gdy ją nie będzie mógł zdobyć w bardziej spokojny i sprytny sposób, że nie zabije wśród drogi przechodnia i nie obedrze go, aby łupem zdobytym przez morderstwo, zaspokoić swoje rozszalałe pragnienia. Tak, mój nieszczęśliwy bracie! to co się stało, to coś popełnił, jest wynikłością całego twego życia rzuconego na pastwę próżniactwa i grzesznych namiętności, nierozświetlonego żadnem zamiłowaniem, nie wzmocnionego żadną uczciwą i użyteczną pracą. Los twój jest losem mnóstwa zbłąkanych ludzi, którzy przez błędne wychowanie, przez skrzywiony kierunek młodości, gubią po drodze życia aż do ostatniej, wszystkie iskry człowieczeństwa, którzy urodzeni z mnóstwem dobrych skłonności, urodzeni w położeniu, w którem powinniby zostać zacnymi mężami, umierają z hańbą na czole, z nazwiskiem złoczyńców i łotrów...
Umilkła na chwilę, uczucie wstydu, żalu, obrażonej dumy i zranionej miłości siostry widzącej straszny upadek brata, przechodziły po jej twarzy. Po chwili jednak słodycz kobieca i smutek rzewny rozpędził z jej czoła te chmury posępnych i gorzkich uczuć, przesunęła pieszczącą dłoń po rozpalonem, a jednak zimnym potem zroszonem czole brata i znowu zcicha i łagodnie mówić zaczęła:
— Nie jestem sędzią twoim, Toziu, ale tylko siostrą i przyjaciółką twoją. Nie przebaczam ci, bo nawet obrażoną być nie miałam prawa, pojmując całą logikę wypadków, przyczyn i skutków, które zarządziły życiem twojem. Tylko żal mi cię serdeczny, żal mi twoich zdolności, twego dobrego serca, twego umysłu, któreby na tyle pięknych i dobrych rzeczy zdobyć się mogły, gdybyś był inną poszedł drogą. Sama to rozpacz twa w tej chwili, samo to szczere wyznanie twe przedemną, dowodzą ile skarbów zawierała natura twoja. Inny przebywszy taką drogę, drogę zepsucia, śmiałby się już tylko z występku swego, a nie bolałby nad nim aż do rozpaczy. Szkoda cię mój bracie, a szkoda wielka dla świata... dla kraju...
Łza zamgliła jej oczy i łkanie głos zastanowiło. Uspokoiła się jednak siłą woli i mówiła dalej z przejęciem się, z uniesieniem:
— O, Toziu, Toziu! gdybyś wiedział ile nadziei pokładałam na tobie, ile marzeń roiłam o twej przyszłości, póki nie wiedziałam jaką poszedłeś drogę! Myślałam, że będziesz jednym z dzielnych i wytrwałych pracowników, myślałam, że osiadłszy na kawałku własnej gleby, zostaniesz wzorowym obywatelem szerzącym około siebie oświatę i dostatek, wzbudzającym cześć dla imienia, które uczcisz. Marzyłam, że w pięknych zamiarach twych, w pracy trudnej lecz płodnej pomagać ci będę i z dumą wymawiać nazwisko mego brata... Marzyłam, że sam dopomożesz mi urość moralnie i umysłowo, i że oboje spełnimy godnie trudne lecz szczytne obowiązki przywiązane do położenia, w którem przyszliśmy na świat...
— Ryto, Ryto! — zawołał Tozio podnosząc głowę, — przestań! nie mów tak do mnie, bo skonam z żalu i zgryzoty sumienia...
Ryta otoczyła go obu ramionami i przycisnęła do piersi.
— Bracie mój, — rzekła wśród łez, które cicho po jej twarzy płynęły, — wszak nie wszystko jeszcze stracone, może to coś przebył i przebywasz jest tylko próbą zesłaną na oczyszczenie twe i ukazanie ci, kędy jest prawda i dobro. Gdy odzyskasz zdrowie i wrócisz do sił, to się odmienisz i wyrzeczesz nabranych nałogów i będziesz jeszcze takim jakim cię widzieć pragnęłam... nieprawdaż?
I z za łez patrzyła w twarz brata.
Tozio zakrył twarz rękami i po chwili wyrzekł z rozpaczą:
— Wszystko stracone siostro, bom już przeżył siebie, bo życie moje krótkie, umrę...
Nastała chwila zupełnego, uroczystego milczenia. Brat i siostra siedzieli obok siebie połączeni silnym uściskiem, oboje łzawemi oczami patrząc w przestrzeń. Przed wzrokiem ich blade i z okrutnem obliczem musiało stać widmo nieubłaganej śmierci, śmierci przychodzącej, aby porwać człowieka, który przez lat kilka wciągał w pierś swoją tyle wiedz i wrażeń, że porwały w nim one wszystkie nici życiowe.
— Umrę, — wyrzekł Tozio bardzo cicho i uroczyście nieledwie, — czuję to i wiem o tem. Umrę nędznie, zabity kartami, trunkiem i niskiem użyciem rozkoszy, które są źródłem życia dla rozumnych i uczciwych, a źródłem śmierci dla takich jak ja pasożytów i szaleńców. Umrę z poczuciem i rozumieniem, żem się zmarnował, żem nie dosięgnął szlachetnych celów ludzkiego żywota, umrę ze zgryzotą sumienia i goryczą serca, ciebie jedną Ryto kochając, ciebie jedną błogosławiąc. Przed kilką godzinami nie chciałem przyjąć od ciebie ofiary klejnotu, któryby mnie zbawił od ostatniego, a najnikczemniejszego występku mego życia, jeszczem był nie doszedł do zupełnego poznania mych błędów, jeszcze stary człowiek zanadto żył we mnie. Teraz Ryto w twojem objęciu i przy dźwięku słów twych odrodziłem się zupełnie duchowo, niestety, dla tego tylko, aby za dni kilka lub kilka tygodni umrzeć fizycznie. Posłuchaj więc prośby brata niegodnego ciebie, ale z którym krótko już na tej ziemi będziesz. Oddaj kuzynkom naszym, tym dobrym i ufnym istotom to co ja odebrałem nikczemnie. Niech krzywda ich nie cięży na mej pamięci. Wykup klejnoty ich i futra od żyda Wigdera mieszkającego na ulicy Nadrzecznej i zwróć im trzy tysiące rubli gotówką, które w różnych porach wziąłem od nich jako pożyczkę. Jeżeli zostaną po mnie jakie resztki funduszu, obróć je na spłatę tego długu, jeśli już nic nie posiadam, poświęć na to część własnego majątku. Wiem, że uczynisz to bez żalu, a znając cię, śmiem o to prosić ciebie. Dla Laury bądź dobrą przyjaciółką, dobra i naiwna dziewczyna kochała mnie więcej niż krewnego, sama może nie wiedząc o tem... widziałem to i nadużywałem jej słabości dla mnie krzywdząc ją majątkowo... O, siostro, siostro! jak straszno, jak boleśnie jest widzieć koniec swój mając za sobą takie życie jakiem moje było...
Łkanie ciche i głębokie przerwało mu mowę.
Ryta pochyliła się i ujrzała twarz jego łzami zalaną.
— Płaczesz? — rzekła cicho i zwolna, — o, te łzy Bóg ci policzy! Twój anioł stróż, który cię odbiegł, gdyś tonął w grzechach i błędach, wraca w tej chwili do ciebie i zbiera łzy te z twych oczu, aby je zanieść przed oblicze Tego, który cię sądzić będzie! Bądź spokojny bracie, wszystko czego żądasz odemnie, uczynię, żadna krzywda ludzka nie zacięży na twej pamięci, bo choćbym miała oddać wszystko co posiadam, choćby mi przyszło przez całe życie krwawo pracować, naprawię to coś komukolwiek złego wyrządził, uchronię imię twe od ludzkich łez i wyrzekań...
Umilkła, a Tozio zsunął się na kolana, pochylił głowę i całował ze czcią jej rękę. Po chwili chciał powstać, ale siły go opuściły, był tak osłabiony, znękany, że zaledwie z pomocą Ryty podniósł się i wsparty na jej ramieniu udał się do swego pokoju.
Pierwszy brzask świtu przedzierał się przez okna mieszkania, gdy brat i siostra przechodzili salony pełne jeszcze śladów niedawnej zabawy. Rozstawione we wszystkich kierunkach sprzęty, zdawały się wieść z sobą niemą rozmowę na wzór osób, które przed kilką godzinami na nich siedziały, rozrzucone kwiaty sztuczne i prawdziwe leżały tam i ówdzie na posadzce, odpadłe od wieńców i bukietów zdobiących piersi i głowy strojnych pań, woń odurzająca, balowa, rozlewała się jeszcze w około, wielki żyrandol z pogaszonemi świecami kołysał się lekko u sufitu brzęcząc kryształami.
Ryta zaprowadziła brata do jego sypialni, ułożyła go do snu, a szepnąwszy mu jeszcze kilka słów pociechy i uspokojenia, pocałowała go w czoło i odeszła.
Wróciła do swego pokoju, ale się nie rozbierała i nie układała do spoczynku. Przeciwnie, włożyła ciemną wełnianą suknię, grube okrycie i kapelusz z gęstą zasłoną, potem otworzywszy szufladę jednej z komod, wydobyła zeń broszę i bransoletę, które wieczorem miała na sobie, kilka pierścionków, zegarek, sznur wielkich pereł, zgarnęła wszystko to do batystowej chusteczki i spiesznie wyszedłszy bocznemi drzwiami, po chwili znalazła się na ulicy.
Na mieście cicho było jeszcze i pusto, dzień zaledwie się zaczynał. Ranek był mroźny lecz pogodny, obłoki szarzały bladym błękitem, chodniki pokryte były błyszczącym i trzeszczącym pod nogami szronem.
Ryta szła prędko i spotkawszy zaledwie dwóch czy trzech ludzi drżących od rannego chłodu i spieszących do pracy, a nie zwracających na nią żadnej uwagi, po kwadransie znalazła się w ogródku starego Wigdera i zastukała do drzwi zamkniętych. Cisza zupełna panowała w koło i wnętrzu domu, żaden odgłos nie odpowiedział stukaniu Ryty. Stopy odziane w cienkie buciki, tonęły w pół zmarzniętym śniegu, otulała się okryciem i drżała od zimna. Po chwili zastukała silniej, znowu to same nastąpiło milczenie, postała jeszcze parę minut ogladając się wciąż, czy nie jest widzianą. Kot chodzący z szelestem, zsunął się z dachu po ścianie domu i pomknął między drzewa ogródka, na ten szmer Ryta zadrżała, ale ujrzawszy zwierzę, które w mgnieniu oka wdrapało się na drzewo i z wierzchołka jego patrzyło na nią żółtemi oczami, uśmiechnęła się ze swej trwogi i zastukała raz jeszcze, tym razem już kołatana niepokojem, ale silna jej ręka z całej mocy poruszyła ciężką żelazną klamkę drzwi, i jeszcze było milczenie. Ryta zziębniętą stopą uderzała o pokrytą śniegiem ziemię i pocierała skostniałe ręce. Spojrzała w górę, po nad nią blado-błękitne obłoki pokrywały się mgłą smętnych, bladawych chmurek, obejrzała się w koło siebie: drzewa bezlistne stały sztywne, wyprostowane, nieporuszone wśród ciszy poranku, gdzieniegdzie szron błyszczał na ich gałęziach niby srebro przecudnie rznięte, a na jednym z wierzchołków siedział ciągle wielki szary kot i wpijał w nią wzrok błyszczących jak opal oczu. Smutek i nieopisana trwoga odmalowała się na twarzy Ryty. Pomyślała zapewne, jak się też ona, ona panna wysokiego rodu i położenia znaleźć mogła w tem pustem i nagiem miejscu, sama jedna, o świcie, przed zamkniętemi drzwiami lichwiarza? Zdawało się, że odejdzie, ale nie uczyniła tego, westchnęła tylko i wzrok jej przebiegł przestrzeń, minął gołe drzewa i obrudzony domek, a zatrzymał się może na łożu chorego brata, dla miłości którego tu przyszła. Złożyła obie dłonie i z całej mocy potrząsła niemi żelazną klamkę. Tym razem zdawało się jej, że usłyszała wewnątrz domu stąpanie. Nie omyliła się, bo wnet zaskrzypiały zasuwy, drzwi otworzyły się trochę i przez wąski otwór wychyliła się na zewnątrz brzydka głowa starej żydówki z pomarszczoną, żółtą twarzą i wysokim zawojem z brudnej chusty nad czołem.
— Ny! a kto tam? — wymówiła ochrypłym od snu głosem Chaita.
Ryta odrzuciła z twarzy zasłonę.
— Czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytała.
— Tu, a czego tak rano?
— Powiedz mu pani, że mam do niego ważny interes i muszę widzieć go natychmiast, — odparła Ryta grzecznie, ale stanowczo.
Znać było, że wyniosła postać i biała, dumna choć łagodna twarz panny Słabeckiej czyniły na Chaicie wrażenie. Wpatrzyła się w nią swemi bezmyślnemi, wybladłemi oczami i powtórzyła parę razy zwykłe swoje gardłowo-nosowe: Hę? na które żadnej nie otrzymując odpowiedzi, otworzyła w końcu drzwi zupełnie i rzekła:
— Ny, proszę wejść. Obudzę Wigdera.
Ryta weszła do izby żyda mroźnej, zimnej, napełnionej niezdrową i niemiłą atmosferą wilgoci połączonej z kuchennemi wyziewami, nigdy znać ztamtąd nie wychodzącemi na zewnątrz. Tuż za nią wślizgnął się kot z ogrodu i natychmiast z piskiem pogonił szczury, które załopotały w zapiecku. Chaita zastukała do drzwi sypialni Wigdera, zawołała do niego kilka słów po żydowsku i wyszła. Ryta spojrzała za nią przez drzwi półotwarte i ujrzała żydówkę siadającą na progu niby na straży, a po chwili z łokciem wspartym na kolanie i twarzą na złożonej pięści kiwającą się i mruczącą pod nosem jakiś pacierz wyjęty z Talmudu.
Po chwili skrzypnęły drzwi i w izbie ukazał się Wigder. Gładził swoją siwą, długą brodę i patrzył na twarz przybyłej ciekawem spojrzeniem swych przenikliwych i rozumnych oczu.
— Kogo mam przyjemność widzieć? — ozwał się z lekkim odcieniem szyderstwa w głosie.
— Jestem Ryta Słabecka, — odparła siostra Tozia podnosząc głowę z mimowolnym może gestem dumy i godności.
Żyd uchylił jarmułkę i wskazał krzesło.
Ale Ryta nie usiadła.
— Brat mój, — zaczęła wprost przystępując do rzeczy, — brat mój zastawił wczoraj u pana dwa futra sobolowe, przyszłam je wykupić.
— A, — rzekł żyd, — czy gotowemi pieniądzmi?
I znowu ironicznie uśmiech przebiegł wąskie jego usta. Ryta zarumieniła się lekko, ale wyżej jeszcze i dumniej głowę podniosła i patrzyła na żyda tak śmiałym wzrokiem, że spuścił oczy.
— Nie, — odrzekła po chwili, — pieniędzy nie mam, ale przyniosłam panu moje klejnoty.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy Wigdera.
— Hm! — mruknął i spojrzał na młodą pannę badawczo.
— Przepraszam panią, — rzekł, — ale ja stać nie mogę i usiądę.
— Nie usiądziesz pan, — rzekła Ryta stanowczo.
Żyd zaśmiał się ironicznie, półgłosem.
— Dla czego? — zapytał.
— Bo ja nie usiądę.
— A dla czego pani nie usiądzie?
— Bo albo ułożymy się z panem w parę minut, albo nie ułożymy się i odejdę.
— Hm! — mruknął znowu Wigder, pogładził brodę i wydawał się bardzo zdziwiony, ale nie usiadł.
— Niech pani pokaże swoje klejnoty, — rzekł.
— Nie pokażę ich panu, — odparła Ryta, — pokaż mi pan naprzód dowody zastawu wydane panu przez mego brata, nie tylko na dwa futra, o których mówiłam, ale jeszcze na brylantową broszę, zegarek i pierścionki jego, które znajdują się u pana.
— To jest, broszę, zegarek i pierścionki panien Jedlińskich, — rzekł żyd złośliwie.
Ryta oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Zamilcz pan o tem, o co się jego nie pytam, a pokaż to, co chcę widzieć, — rzekła z dumnym i energicznym gestem.
Wigder z wielkiem już zadziwieniem spojrzał na nią, ale z twarzy jego począł znikać sarkazm i ukazywało się na niej uszanowanie. Wydobył z wielkiego pugilaresu kilka kartek z podpisami Tozia i rozłożył je na stole.
Ryta uważnie przebiegła okiem cyfry i rzekła:
— Brat mój winien jest panu 1.800 rubli.
— Przepraszam panią, z procentami 2.800 rubli.
Ryta raz jeszcze przejrzała kartki i z uwagą porachowała procenta.
— Tak, — rzekła, — teraz zobacz pan moje klejnoty. Czy wystarczą na spłatę tego długu?
Wszystko to czyniła z taką stanowczością i zimną krwią, znać w niej było taki umysł praktyczny, że Wigder całkiem już był zdziwiony, patrzył na nią uważnie i długoby nie oderwał od jej twarzy spojrzenia, gdyby nie błysnęły przed nim złoto i perły wydobyte z chusteczki Ryty, którą ciągle trzymała w ręku.
Kilka minut trwało milczenie. Żyd pod oknem przeglądał klejnoty, ważył je w ręku, uderzał niemi o stół dla wypróbowania dźwięku, w końcu ozwał się:
— To wszystko warte 1.500 rubli.
Tym razem ironiczny uśmiech przebiegł usta Ryty.
— Nie, — odrzekła stanowczo, — to warte 2.500 rubli.
— Zkąd pani wiesz o tem? — zapytał Wigder.
— Przywykłam wiedzieć dokładnie, co posiadam i przedmioty te cenione w Dreznie na sumę, którą przed chwilą wymówiłam, a jednak pan dobrze wiedzieć musisz, że tam tego rodzaju rzeczy tańsze niż u nas.
Wigder raz jeszcze przejrzał klejnoty.
— Hm, — rzekł, — widzę, że pani znasz się na interesach, może to i warte tyle coś pani powiedziała, ale przepraszam panią, że powiem... kiedy panna Słabecka — wymawiając to nazwisko, uchylił jarmułkę — kiedy panna Słabecka przychodzi do biednego żyda o świcie... tak, że on jeszcze spi....
— W domu mojej matki, — przerwała Ryta, — bawiono się dziś do świtu i wolałam tu przyjść o tej porze, niż potem. Wszakże, ponieważ postanowiłam odebrać od pana rzeczy mojego brata, ustępuję panu 500 rubli na realnej wartości moich klejnotów, ale w zamian musisz mi je pan dziś oddać wszystkie, a na pozostałe 800 rubli poczekać dwa tygodnie, póki ich nie wezmę od marszałka B., u którego ulokowany jest mój posagowy kapitał.
Oczy Wigdera błysnęły; zysk był ogromny. Zamyślił się jednak i nie spuszczał wzroku z Ryty, która dumna, wyprostowana, bez najmniejszej oznaki wzruszenia, stała przed nim z dłonią pochyloną na stole, tak spokojnie i zimno, jakby się nic a nic nie czuła w obcej sferze.
— Dobrze, — ozwał się po chwili, — zgadzam się na to, ale z warunkiem, że pani poręczysz mi własnym funduszem zwrot gotówki należnej mi od jej brata.
— Ile? — krótko zapytała Ryta.
— Około 3.000 rubli.
— Gdy pan okażesz mi na nie dowody, pieniądze te zwrócone mu będą przezemnie.
— Z pewnością? — zapytał żyd.
— Daję panu słowo honoru, — odparła Ryta z właściwym sobie gestem męskiej energji.
— Dziękuję pani i wierzę na słowo, będę tylko wiedzieć, żeś mi pani winna około 3.800 rubli.
— Które otrzymasz pan od dziś za dwa tygodnie.
— Wierzę, — powtórzył żyd i dodał: — bo poznałem od razu z kim mam do czynienia.
Po chwili Ryta zawijała w chusteczkę klejnoty kuzynek i odbierała od żyda futra owinięte płótnem.
— Przepraszam panią, że powiem co myślę, — rzekł Wigder otwierając przed nią drzwi z uszanowaniem, — myślę, że pani powinnaś się była urodzić panem Słabeckim, a pan Teodor panną Słabecką. Pani znasz się na interesach i u pani na czole napisano: honor.
— Za dwa tygodnie przychodź pan do mnie z dokumentami mego brata po swoje pieniądze, — odpowiedziała Ryta i wyszła.
Wszyscy jeszcze spali, gdy Ryta wróciła do domu, ale ona nie udała się jeszcze na spoczynek. Usiadła przy swem biurku i napisała do panien Jedlińskich list następującej treści:
„Kochane kuzynki!
„Odsyłam wam futra, które przez Tozia brałam wczoraj na model; był to ze strony mojej kaprys tak gwałtowny, że aż wyprawiłam go biedaka w nocy i z zabawy, aby mi je przywiózł. Trzeba być tak dobrym bratem jak Tozio, aby się za taką pustą fantazję nie rozgniewać. Bardziej jednak niż tą fantazją, której doprawdy wstydzę się teraz, zgrzeszyłam niedarowanem roztargnieniem. Przed dwoma już tygodniami Tozio oddał mi waszą broszę, zegarek i pierścionki z prośbą, abym je wam odwiozła lub odesłała, bo sam był tak chory, że pójść do was nie mógł. Nie wiem wprawdzie jakim sposobem przedmioty te znalazły się u niego, ale wy pewno musicie o tem wiedzieć. Domyślam się tylko, że musiałyście, poczciwe i najlepsze, ratować niemi Tozia w jakichś finansowych kłopotach, za co serdeczne niech wam będą dzięki. Bądź co bądź, rzeczy te przeleżały w mojej szufladzie dwa tygodnie i zapomniałam o nich, winą tego było po części ciągłe zamięszanie, które dom nasz napełnia. Właśnie i tej nocy mieliśmy u siebie tańcującą zabawę; bawiłam się wcale nie źle, ale Tozio zmęczony i słaby. Razem więc z futrami i klejnotami waszemi przesyłam wam serdeczny pocałunek i prośbę, abyście odwiedziły chorego kuzyna i kochającą was kuzynkę

Rytę.“

Kiedy o pierwszej godzinie po południu Tozio oczy ze snu otworzył, ujrzał stojącą nad sobą Rytę z uśmiechem na ustach i papierem jakimś w ręku. Uścisnęła mu rękę na dzień dobry, podjęła firankę u okna i podała mu papier.
Był to list od Laury Jedlińskiej, a w nim następne słowa:
„Droga Ryto!
„Bardzo nam miło, że futra nasze mogły ci posłużyć na model. Szkoda tylko, żeś się tak spieszyła z ich odesłaniem, bo były nam one niepotrzebne, wszakże mamy inne. Co do klejnotów wcale się nie gniewam, że przeleżały one czas jakiś u ciebie, nie ubieramy się w nie teraz nigdy i cieszy nas, że były w swoim czasie użyteczne Toziowi. Przed chwilą wróciłyśmy od Cesi Klońskiej, a dziś wieczorem przyjedziemy do was na herbatę. Do widzenia.

Laura.“

Tozio przeczytał i długo patrzył na siostrę.
— Więc i klejnoty są już im zwrócone? — z cicha zapytał.
— Tak, — odpowiedziała Ryta.
— Jakże zrobiłaś? wszak nie miałaś pieniędzy?
— Co ci do tego, braciszku? — rzekła Ryta żartobliwie uderzając go końcem palców po twarzy. — Proszę być spokojnym, ufać mi i zdać się na mój kobiecy rozumek, a wszystko będzie dobrze.
— Ryto! — zawołał Tozio, — ty oddałaś żydowi swoje kosztowności!
Ryta wzruszyła ramionami.
— A chociażby? — odparła wesoło, — alboż przywiązuję jaką wagę do takich rzeczy? Wszak gdybym cały sklep jubilerski na siebie wzięła, nie doda mi on ani szczęścia, ani piękności.
Mówiąc to, zaczęła krzątać się po pokoju, podnosząc story, ustawiając krzesła pod oknem i cacka na konsoli.
Tozio ścigał ją wzrokiem.
— Ryto, pójdź do mnie, — ozwał się po chwili.
Gdy stanęła przy nim, wziął jej rękę i rzekł:
— Pragnę żyć, aby się tobie wywdzięczyć.
Po krótkim przestanku dodał:
— Poszlij po doktora.
W godzinę później z pokojów Tozia wychodził doktor. Ryta spotkała go w sali jadalnej.
— Panie, — rzekła stając przed nim i patrząc mu badawczo w twarz, — co się stanie z bratem moim?
Lekarz spuścił oczy.
— W Bogu nadzieja, — odpowiedział zcicha.
— A w nauce lekarskiej, czy jej już nie ma? — zapytała Ryta, której czoło powlekło się wielką bladością.
Doktor zdawał się pomięszany.
— Powiedz mi pan otwarcie, — mówiła Ryta, — niech wiem o wszystkiem, niech przynajmniej mam czas przygotować swe siły do... do nieszczęścia.
— Pani, — rzekł doktor z wysileniem, — nieszczęście jest możebne, bardzo możebne.
To rzekłszy, spiesznie się oddalił. Kroki jego nie przebrzmiały jeszcze w przedpokoju, gdy w drzwiach przyległego salonu dał się słyszeć szelest sukni i pani szambelanowa wbiegła do jadalnej sali w rannym szlafroczku z kwiecistej Termolamy, w koronkowym negliżyku na głowie. Ujrzawszy córkę stojącą z obwisłemi rękami i pochyloną na piersi głową, zawołała:
Figures-toi, Ryta, co to za nieznośna dziewczyna ta Zosia! jeszcze mi dotąd nie przerobiła czarnej atłasowej sukni, której potrzebuję dziś na wizyty!
Ryta podniosła głowę na głos matki, jak ze snu zbudzona. Zbliżyła się do niej i rzekła pełnym boleści głosem:
— Mamo... Tozio bardzo słaby... doktor R. mało robi nadziei...
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy oczy pani szambelanowej napełniły się łzami.
— Czy podobna? — zawołała. — Mało robi nadziei!
I podniosłszy chusteczkę batystową do oczu, upadła na kanapę i głośno szlochać zaczęła.
— Mamo! — zawołała Ryta stłumionym głosom, — nie płacz tak głośno, bo on może usłyszeć!
— Idę, idę do niego! — zawołała wyrywając się matka Tozia i biegła ku jego pokojom.
— Mamo! — na miłość Boga! — rzekła Ryta zastępując jej drogę, — nie idź do niego z zapłakanemi oczami, on się wszystkiego domyśli!
— Masz słuszność, moje dziecko, — rzekła zatrzymując się pani szambelanowa, — pójdź sama do niego, ja przyjdę później. Muszę dziś tylko oddać parę wizyt. Ach! te obowiązki towarzyskie! to konieczne, widzisz moje dziecko! Mais ou est donc mon mouchoir de poche, Ryta, ma chère ou est mon mouchoir de poche?
Ryta podjęła z ziemi upuszczoną batystową chusteczkę i podała ją matce.
Oh, malheureuse mére que je suis! — jęknęła pani szambelanowa i z chusteczką przy oczach poszła w głąb mieszkania.
Po chwili Ryta z książką i robótką wchodziła do pokoju brata.
Tozio siedział na łóżku z łokciem opartym na poduszki i czołem spuszczonem na dłoni. Zatopiony był w ciężkich myślach, na twarzy jego z fizycznem cierpieniem łączył się wyraz wielkiego smutku.
Przy wejściu siostry podniósł głowę i na ustach jego ukazał się łagodny i rzewny uśmiech.
— Dobrze, żeś przyszła, Ryto, — rzekł, — pójdź i usiądź przy mnie.
Ryta usiadła na fotelu przy łóżku i zaczęła haftować.
Po kilku minutach dał się słyszeć w bramie domu turkot powozu.
— To zapewne mama wyjeżdża na wizyty, — ozwał się Tozio z gorzkim uśmiechem.
— Być może, — odparła Ryta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.