Pan Graba/Część III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

W kilka tygodni po zaszłych wypadkach na wieczorze pani szambelanowej, Celina Klońska siedziała w błękitnym swym saloniku sama jedna i bardzo zamyślona.
W ręku trzymała list napisany staroświeckim charakterem i zawierający następne słowa:
Wieńczyn roku 1860., dnia 30. grudnia, godzina 4. po południu, minuta 43., sekunda 15.
„Miła sercu mojemu córko!
„Biorę pióro do ręki, aby cię uwiadomić o niefortunnem wydarzeniu, które wielce zasmuciło moje ojcowskie serce. Nazajutrz po powrocie moim do M., bo w dniu 15. b. m., o godzinie 1. z południa do majątku twego męża, Dobrejwoli, zjechali urzędnicy w celu opisania go z rozporządzenia rządowego i wystawienia na publiczną sprzedaż za długi zaciągnięte przez pana Stanisława, a które ojciec jego w wielkiej dobroci swego serca i nieograniczonem a ślepem przywiązaniu do syna, opatrzył swemi podpisami. Powiadają jednak ludzie wiarygodni, że nie wszyscy jeszcze kredytorowie są wyświeceni, i że niektórzy z nich tylko dali hasło i powód do tej ostatecznej ruiny, a są jeszcze i inni pokątni lichwiarze i niegodziwi spekulanci, o których nie wie jeszcze ojciec twego męża. Najgorszym z nich ma być pewien starozakonny imieniem Wigder, mieszkający w M. i posiadający tam dom własny na Nadrzecznej ulicy. Słyszałem, ale nie chcę jeszcze w to wierzyć i proszę Boga, aby to było nieprawdą, że u tegoż Wigdera pan Stanisław zastawił niektóre twoje klejnoty.
„Łzy mi się sączą z oczów, gdy to do ciebie piszę córko moja! A jednak, jeżeli pan Stanisław, u którego od dzieciństwa zdawało mi się spostrzegać dobre wrodzone i inklinacje, i zdolność do szlachetnych uczuć, doszedł do tak grzesznego zapomnienia się, że wydarł schronienie swemu staremu ojcu i twojej nadużył własności, cóż to się musi dziać z innymi? Nie żyję tam w waszem świecie i mało znam młode pokolenie, ale widzi mi się, że nie idzie ono ku dobremu. Zamiast płakać nad nieszczęściem, na które Bóg sprawiedliwy patrzyć nam kazał i jąć się z całych sił do poczciwej pracy, aby choć trochę podreperować rzecz publiczną, bezrozumni szaleńcy tracą czas, zdrowie i spokój domowy na ustawiczne i szkodliwe igraszki, a majątki swoje, któremiby tyle dobrego uczynić mogli i dla prywaty i pro bono publico, oddają w ręce lichwiarzy lub szulerów. Jeżeli mnie staremu, który inne widziałem czasy i innych znałem ludzi, łzy płyną z oczu, gdy myślę o tym upadku młodzieży naszej, jakąż być musi opresja mojego serca, kiedy mi zeznać przychodzi, że zięć mój, człowiek, który w ręku swem trzyma losy mojej jedynaczki, takiemi zgubnemi poszedł drogami!
„Nie czas jednak próżne rozwodzić żale, ale należy rozmyślać, jakby złe uczynione choć nieco podreperować i wyratować co można z upadku fortuny pana Stanisława. Otóż nie waham się przemówić o tem do ciebie moja córko, bo w czasie ostatniej, acz krótkiej w domu twym bytności, miałem możność przekonać się, że przestałaś już być dzieckiem, a jesteś dzielną niewiastą, o jakiej to mówi Pismo Święte: „iż jest koroną swego męża.“ Ty bądź mu podporą w ciężkiej imprezie, która go lubo zasłużenie spotkała. Ponieważ jesteście już na wieki połączeni z sobą Sakramentem małżeństwa, a do związku tego przybył jeden jeszcze węzeł, którym jest dziecko twoje, a moje ukochane wnuczątko, winnaś więc mężowi twemu przebaczenie win jego, jakkolwiek ciężkich i podania pomocy. Może też za sprawą Ducha Świętego upamięta się i wróci do cnoty. Wątpić o tem nie należy, toć jeszcze młody jest, a w naturze ludzkiej bywają rzeczy niezbadane, które jak na złą drogę rzucają i dobrego czasem człowieka, tak i ze złej na dobrą przerzucić go mogą.
„Wychowałem cię w miłości bliźniego, łagodności serca i skłonności do chrześcjańskiego miłosierdzia, ufam więc, że zrozumiesz moją intencję.
„Oto chcę, a raczej proponuję ci, abyś sumą 50.000 rubli, jaką posiadasz w spadku po matce twojej, spłaciła długi Dobrowolskie, a tym sposobem obroniła majątek ten od dostania się w ręce wierzycieli i publicznej sprzedaży. Ażeby zaś suma twoja nie podlegała żadnemu niebezpieczeństwu, a przed panem Stanisławem zamknęły się drogi do dalszego marnotrawienia i zaciągania długów, najlepiej będzie, jeżeli spłacając wierzycieli, nabędziesz Dobrąwolę prawem zakupna tak, aby odtąd do ciebie urzędownie należała. W ten sposób stanie się według gminnego przysłowia: „wilk syty i koza cała;“ bo ojciec twego męża, stary Kloński, którego mi żal z duszy, boć to towarzysz i przyjaciel całego mego życia, będzie mógł spokojnie dokonać żywota we własnej zagrodzie i pan Stanisław wzruszony twą wspaniałomyślnością, może przez miłość dla ciebie wyrzecze się złych nałogów, co wreszcie, jak uważałem będąc u was, jest rzeczą prawie dokonaną, zresztą należy jeszcze pamiętać i o tem, że jesteś jedyną dziedziczką Wieńczyna, więc oprócz wymienionej sumy, posiadasz fortunę, z którą można żyć dostatnio i wiele rzeczy zdziałać na świecie.
„Otóż i cały mój plan, kochana córko; jeżeli się nań zgadzasz, — co zostawiam zupełnie sądowi rozumu twego i popędowi serca — poszlij bez najmniejszej zwłoki po pana Kędzierskiego prawnika, a mego upełnomocnionego do spraw różnych i poleć mu spełnienie osnutego projektu. Radzę ci tylko, abyś czyniła wszystko w sekrecie przed twoim mężem dla oszczędzenia delikatności jego uczuć. Gdy wszystko już będzie gotowe, natenczas wyznaj mu śmiało, a przedewszystkiem uważnie i łagodnie, coś uczyniła, a wdzięczny ci będzie i cnota twoja pobudzi serce jego do cnoty.
„Przyciskam cię do serca mego najukochańsza córko i Panu Bogu polecam.

Wieńczyński.“

Takiej treści był list, po przeczytaniu którego Celina siedziała zamyślona. Ale w tem zamyśleniu jej nie było najmniejszej oznaki smutku ani żalu, przeciwnie z oczu jej błądzących po ścianach pokoju, strzelała co chwila radość, a po ustach przebiegał pełen spokoju i nadziei uśmiech.
Wstała i wszedłszy do swego gabinetu, usiadła przy biurku i napisała do ojca następującą odpowiedź:
„Najdroższy mój ojczenieczku!
„Po przeczytaniu listu twego, pierwszym popędem moim było wznieść oczy do nieba i podziękować Bogu, że mi tak dobrego, rozumnego i zacnego jakim ty jesteś dał ojca. Następnie spieszę uspokoić cię i pocieszyć.
„Tak, ojcze drogi, zamiast smucić się, ciesz się, bo szczęście jedynaczki twej jest zupełne i upewnione, bo mój ukochany Stanisław nie jest już takim, jakim był przed kilką laty i przed rokiem jeszcze, ale odmienił się: wrócił moralnie i umysłowo i jestem pewna, że wkrótce wszedłszy na drogę pracy i czynów, stanie się człowiekiem, którego ze szczęściem i chlubą będziesz mógł nazwać synem swoim.
„Jakim sposobem dokonało się to przeobrażenie jego, długoby opisywać, był to szereg smutnych wypadków i zajść, które wstrząsnęły umysłem Stanisława i obudziły w nim dobre strony jego natury. Wiele, bardzo wiele dopomagało ku temu życie rodzinne, widok dziecka i miłość dla mnie, której nie zagubił wśród szałów swych i uniesień.
„Ojcze drogi, wierz mi, że jest to jedno z najszlachetniejszych serc, jeden z najzdolniejszych umysłów jakie być mogą. Grzeszył i błądził, to prawda, ale jestże na ziemi człowiek bez grzechu, a winy Stanisława czyż nie pochodziły po największej części ztąd, że zaniedbywano w dzieciństwie jego kształcenie umysłowe i gdy dorósł, nie wzwyczajono go do pracy, nie wzbudzono w nim żadnej miłości i idei, ale puszczono w świat, między złe i niebezpieczne towarzystwo, z piersią wrzącą pragnieniem uciech, dłońmi pełnemi złota, służącego do ich utrzymania.
„Jak mi to wyznał w jednej z tych cichych, serdecznych spowiedzi, które są możebne tylko między ludźmi bardzo i ściśle połączonymi myślą i miłością, od paru lat toczyła się w nim walka dobrego i złego. Dobre zwyciężyłoby może daleko prędzej, gdyby nie spotkał był tego niezmiernie niebezpiecznego człowieka, człowieka bez czci i sumienia, tego gracza nazwiskiem Graba, który szatańską leżącą w nim siłą pociągając, wiódł go jeszcze na czas jakiś w życie, do jakiego się był zaprawił od młodu. Teraz z dumą i szczęściem nieopisanem patrzę na wspaniałe czoło jego, na które niby promień Boży codzień zda się silniejsza i bardziej jasna spływa powaga i myśl dojrzała. W oczach jego spostrzegam coraz częściej to zamyślenie i te błyski energji, które obiecują czyny, a nigdy już oddawna nie ujrzałam na twarzy jego owego znudzenia tak fatalnego dla młodych mężczyzn, bo wiodącego ich ku rozrywkom zgubnym najczęściej, bo nadużytym.
„Dnie przechodzą nam spokojnie i miło wśród zajęcia się książkami i tysiącem rojeń o przyszłości naszego dziecięcia. Wzrok Stanisława często zatrzymuje się na drobniuchnej twarzyczce naszego syna, a wtedy czytam w myśli jego i wiem, że marzy, że chce i postanawia uczynić zeń człowieka. W chwili pamiętnej mi, bo bardzo bolesnej, pewna rozumna a nieszczęśliwa kobieta powiedziała mi: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a zbawionym będzie.“ — Owóż ojcze mój, dzieło zbawienia dokonane. Stanisław zapragnął tworzyć, to jest zapragnął czynu, a czynem tym będzie wychowanie syna na dzielnego i użytecznego męża i praca nad powierzonym mu przez Opatrzność kawałkiem ziemi rodzinnej i zamieszkującymi ją ludźmi. Spostrzegam od pewnego czasu, że zaczyna tęsknić do wsi, z wielkiem zajęciem czyta dzieła o rolnictwie i rozprawia ze mną niekiedy o gospodarstwie wiejskiem. O wyjeździe jednak na wieś nie mówiliśmy dotąd nigdy, bo ile razy wspomniałam o tem, Stanisław zachmurzał się, unikał odpowiedzi i długo potem zostawał smutny i zniepokojony. Teraz rozumiem już powody tego smutku, bo jeśli wiedział, co naturalnie być musiało, o niebezpieczeństwie grożącem Dobrejwoli, nie sposób było myśleć o zamieszkaniu na wsi. Zanadto jest dumny, aby chciał mieszkać w moim majątku i żyć tylko z mego funduszu. Smutek ten jego przechodzi nawet niekiedy w tak gwałtowne cierpienie, które znowu mimo widocznych wysileń jakie czynił, tak wybitnie malowało się na jego twarzy, żem musiała używać wszelkich sposobów natchnionych miłością ku niemu, aby go pocieszyć i uspokoić. Najskuteczniejszym środkiem bywała mi w podobnych razach muzyka. Nie uwierzysz kochany ojcze, jak ją Stanisław umiłował i pojął, bo też grając dla niego, wlewam w melodję całą duszę moją, wszystkie uszucia, nadzieje i obawy moje, a on musi rozumieć to przemawianie do niego za pomocą tonów, bo gdy po godzinie lub więcej grania wstaję od fortepianu, bierze mnie w objęcia i tak słodko pieści, tak szlachetnie i rozumnie do mnie mówi, że cała dusza moja rozpływa się we wdzięczności ku dobrem Bogu, który sercu i dłoniom kobiecym daje taką siłę skłaniania ku sobie serc ukochanych. Takie chwile bywają najsłodsze, wśród nich czuję całą rozkosz życia poświęconego szczęściu jedynego człowieka i tryumfowi poczciwej myśli.
„Z tego wsystkiego łatwo wnieść mój ojcze, że projektowi twemu odzyskania Dobrejwoli, przez spłacenie jej długów moim kapitałem, nie tylko sprzeciwić się nie mogę, ale że nawet gdybyś nie powziął był tej myśli, samabym ci ją nasunęła z błaganiem, abyś mi ją dopełnić pozwolił. Jedna tylko różnica zajść musi między twoim planem drogi ojcze, a moim. Nabyć Dobrąwolę tak, aby ona do mnie urzędowo należała, nie chcę i nie mogę, bo w obec świata całego należeć powinna do Stanisława. Inaczej męska duma jego upokorzoną by była i słusznie, boby go zranił brak zaufania z mej strony. Spłacę więc długi, a potem mu serdecznie i otwarcie powiem: — „Przyjm odemnie tę ofiarę, która nawet ofiarą nazwać się nie może, bo sprawia mi szczęście najwyższe, i jedźmy razem na wieś, aby rozpocząć nowe życie dla zadowolenia własnego, pociechy naszych ojców, i przyszłego dobra naszego dziecka!“
„Tak więc ojcze kochany, bądź zupełnie o mnie spokojny i kochaj Stanisława. On wart twej miłości i twego szacunku. Błędy jego i winy były mu tylko próbą ogniową, z której wyszedł czysty i szlachetny, z zacnem sercem i myślą rozbudzoną dla wszystkiego co dobre.
„Z całem przywiązaniem kochającej córki, całuje twe ręce drogi ojcze

Celina.“

Po napisaniu i zapieczętowaniu listu, Celina zawołała Komorowskę.
— Kochana Komorosiu, — rzekła do swej zaufanej sługi gdy ta weszła, — wybierz się zaraz do miasta.
— Chryste Panie! — zawołała stara służąca, — nie może też pani kogo innego na miasto posłać? Cóż będzie z suknią pani, którą mam dziś przerobić, jeżeli ja puszczę się na spacery po mieście?
— Mniejsza o suknię, — odpowiedziała Celina kładąc dłoń na jej ramieniu. — Idzie tu moja dobra Komorosiu o rzecz tysiąc razy ważniejszą niż wszystkie suknie na świecie, a którą tylko ty spełnić możesz. Oto trzeba, abyś natychmiast poszła do pana Kędzierskiego, plenipotenta papy i poprosiła go, żeby przyszedł do mnie. Ale nie dosyć na tem, musisz go tak przyprowadzić moja złota Komorosiu, aby go Staś nie widział.
Komorowska zamyśliła się i pokręciła głową.
— Chryste Panie! — rzekła po chwili tonem niezadowolenia, — alboż to pięknie mieć takie sekrety przed mężem?
Celina zaśmiała się głośno i przeciągle właściwym sobie serdecznym śmiechem.
— Ot widzisz! — zawołała wśród śmiechu, — zakochałam się w panu Kędzierskim i daję mu romansowe rendez-vous!
— To nie, — rzekła z powagą Komorowska, pełnym czułości jednak wzrokiem spoglądając na swą śliczną panię, — najprzód pan Kędzierski ma już lat sześćdziesiąt, boć pamiętam go jak był już porządnie niemłody, kiedym ja dopiero wychodziła za mego nieboszczyka, a potem kto ma takiego męża jak pani, ten żadnych randewu nikomu nie daje, ale...
— Aha! — zawołała wesoło Celina, — to już pogodziłaś się ze Stasiem, poczciwa Komorosiu?
Komorowska uśmiechnęła się i powiodła grubym palcem po swoim czarnym wąsiku, co było u niej oznaką bardzo dobrego humoru.
— Chryste Panie! — odrzekła, — a ktoby się z nim teraz nie pogodził? chyba byłby, za pozwoleniem pani, głupiec! A ja choć jestem sługą, mam oczy i zdrowy rozsądek. Toć z pana zrobił się teraz taki porządny człowiek, aż miło. Domu pilnuje, w żadne hulanki nie wdaje się, a jak pogląda na panią albo na dziecko, to mu tak poczciwie z oczu patrzy, że mam czasem ochotę pójść i w ręce go ucałować za to, że panią tak kocha. Jak widzę go, kiedy siedzi z książką w ręku i czyta, albo nad kołyską Bolesia z panią rozmawia, to myślę sobie, że to zupełnie inny człowiek jak ten, co tu przed rokiem takie hece z kolegami wyprawiał, i dziękuję Panu Bogu i Matce Boskiej Ostrobramskiej, że się już wszystkie nasze biedy pokończyły.
Celina słuchała słów starej sługi otaczając jej szyję ramionami i łza rozrzewnienia błyszczała w jej oku.
— Otóż widzisz Komorosiu, — rzekła, — że sprowadzam tu pana Kędzierskiego w sekrecie przed Stasiem, dla jego tylko i swego dobra. Idź więc i zrób o co cię proszę. Zarazem oddaj list do papy na pocztę.
— Idę, idę, — odparła Komorowska całkiem uspokojona i udobruchana, i wziąwszy list z rąk Celiny, wyszła.
Przez kilka dni następnych, prawnik Kędzierski, człowiek o siwych włosach, rozumnych oczach i poczciwej twarzy, po parę razy dziennie wchodził i wychodził z pokoju Celiny, wyprostowany zawsze i wyprowadzany przez Komorowskę bocznemi drzwiami i wschodami, kędyś przez garderobę, gdzie go nie tylko pan domu, ale nawet żaden z domowników widzieć nie mógł.
Pewnego dnia poczciwa sługa znalazła się w wielkim kłopocie, bo zaledwie przeprowadziła prawnika przez dziedziniec i zamknęła za nim boczną furtkę podwórza, przez główną bramę wszedł wracający z miasta Stanisław.
— Kogo tam pani Komorowska tak tajemniczo wypuszcza z dziedzińca przez boczną furtkę? — zapytał wesoło wstępując na wschody.
Komorowska zatuliła całą twarz wielką chustką, którą miała na głowie i odpowiedziała niedbale:
— A to proszę pana pewien przyjaciel mego nieboszczyka przychodził mnie odwiedzić.
— A, — zaśmiał się Stanisław, — przyjaciel nieboszczyka! to podejrzana sprawa! Czy pani wiesz o tem, że najniebezpieczniejszymi dla serc kobiecych są przyjaciele żywych i umarłych mężów? Może wkrótce zaprosisz nas na wesele?...
Komorowska z łoskotem nos otarła i odpowiedziała:
— Wolne żarty panu.
Poczem żywo zemknęła bocznemi drzwiami do garderoby.
Stanisław wszedł śmiejąc się do pokoju żony.
— Czy wiesz Cesiu, — rzekł siadając przy niej, — że twoja Komorosia miewa jakichś tajemniczych gości, których wypuszcza przez boczną furtkę. Żartowałem z niej i powiedziała mi, że jakiś przyjaciel jej nieboszczyka przychodził do niej. Pytałem jej czy nie wyprawi nam wesele.
Celina zalała się żywym rumieńcem.
— A tyż się czego rumienisz? — zawołał ze śmiechem Stanisław, całując jej rękę. — Wszak pewnie nie przypuszczasz, abym ze złą myślą żartował z twej poczciwej sługi?
— Nie Stasiu, — odpowiedziała Celina, — ale... ale...
— Ale wolałabyś może, abym z niej wcale nie żartował, — dokończył Stanisław, — może masz słuszność i przepraszam cię, jeśli ci przez to wyrządziłem przykrość. Był to widzisz wyskok dobrego humoru, w którym jestem teraz ciągle prawie...
— Dla czego prawie? — zapytała Celina z czułością, patrząc mu w twarz.
Kloński spuścił oczy..
— Dla czego? dla czego? — rzekł powoli. — O, droga moja, przeszłość jest niezmazalną, dla mnie szczególniej... fatalne skutki jej odzywają się wciąż i nigdy nie dadzą się naprawić...
— Nigdy? — zawołała Celina, — Stasiu! nie mów tego wyrazu! Wszystko złe w życiu naszem naprawić się i zastąpić dobrem może!
Stanisław spojrzał na nią badawczo.
— Czyżby wiedziała o wszystkiem? — pomyślał, a w głos dodał: — Mylisz się Cesiu, są rzeczy, które naprawić się już nie dadzą... dowiesz się o tem kiedyś... Wkrótce może...
Chmura smutku i zamyślenia zasępiła jego czoło, ale po ustach Celiny przebiegł figlarny uśmieszek.
— A jeśli ja wiem już o wszystkiem? — rzekła po cichu, otaczając szyję jego ramionami.
Stanisław drgnął i podniósł na nią oczy.
— O czem? — zawołał.
— Ha! więc powiem ci już wszystko! — zawołała Celina zrywając się z siedzenia, — im prędzej tem lepiej!
Żywo pobiegła do biurka, otworzyła je, wydobyła spory zwój papierów różnych kształtów i podała mężowi, patrząc na niego przez łzy i z uśmiechem.
— Co to jest? — zawołał Kloński drżącemi rękami przerzucając papiery, — to są moje obligi wydane kredytorom! wszystkie! ależ wszystkie! nawet żyda Wigdera! Cesiu, zkąd to wszystko znalazło się u ciebie?
I zarumieniony ze wstydu i cierpienia, patrzył na papiery nie śmiejąc wzroku podnieść na żonę.
Celina uklękła przed nim na kobiercu, objęła go obą ramionami i podnosząc ku jego twarzy swą złotowłosą głowę, a wzrok topiąc w jego spuszczonym wzroku, szepnęła:
— Stasiu! przyjm to odemnie jako słaby dowód miłości mej dla ciebie! Dowiedziałam się o tem, że masz długi, że ci Dobrąwolę na publiczną sprzedaż wystawić mają, i spłaciłam kredytorów kapitałem moim, odebrałam twoje obligi i oddaję ci je. Daj mi w zamian uścisk serdeczny i wracajmy co prędzej do Dobrejwoli i Wieńczyna, do ojców naszych.
Stanisław milczał, rumieniec zalał mu czoło i na twarzy odmalowała się walka wewnętrzna.
— Cesiu, — rzekł po chwili, — ja nie mogę przyjąć od ciebie tej ofiary... ja nie mogę żyć wyłącznie z twego funduszu. Od dwóch miesięcy robię już starania o urząd, do którego czuję się zdolnym, będzie to położenie bardzo niskie, bardzo podrzędne, ale na którem zostając, będę pracował z całej siły, aby sobie samemu byt zawdzięczać. Dawno już miałem ci o tem powiedzieć, ale brakowało mi zawsze mocy do wykazania ci w całem jej ciemnem świetle mojej przeszłości. Dziś gdy wiesz już o wszystkiem, pragnę i wymagam, abyś przez miłość dla mnie zgodziła się z mojem postanowieniem. Majątek twój nienaruszalny zostanie dla naszego syna, a sami żyć będziemy z mej wyłącznie pracy.
— A ojciec twój? — zapytała cicho Celina.
Stanisław pochylił głowę.
— A ojciec twój! — powtórzyła. — Czy chcesz, aby na resztę życia wygnano go z domu odziedziczonego po praojcach? Chceszże, aby ojciec twój stojący już może nad grobem, zmuszony był patrzeć na to wszystko i tułać się na starość po obcych kątach i gorzkiemi łzami płakać nad tem, że zbyt ukochał i rozpieścił swego jedynaka? O, Stasiu, bądź dobrym synem! ulituj się nad ojcem swym, i jeśli nie kochasz mnie tyle, abyś przez miłość ku mnie wyrzekł się części swej dumy, uczyń to przez miłość dla niego i przez poszanowanie dla świętej pamiątki pradziadów.
W oczach Stanisława zakręciła się łza.
— O, biedny mój ojciec! — szepnął i potarł czoło dłonią.
— A mój ojciec? — mówiła Celina silniej ogarniając go ramionami, — wszak jam jedna została mu na pociechę i rozweselenie późnych dni jego... Chceszże go i ze mną rozłączyć na długo, może na zawsze? Bo gdzie ty będziesz, i ja będę... jeśli ty nie wrócisz w rodzinne strony, i ja nie wrócę, i biedny ojciec mój dokończy tylą smutkami sterany żywot samotnie, za całą rozrywkę mając swe na wpół już dziecinne upodobanie w kalendarzach i atmosferycznych zaciekaniach się, bez młodych głosów, któreby dom jego rozweselały, bez kochających starań, któreby rzuciły jasny promień na resztę dni jego! Stasiu, ulituj się nad biednym, zbyt już i tak opuszczonym przez nas ojcem moim!
Tu głos jej zadrżał i łza popłynęła po policzku.
— Ty płaczesz? — zawołał Stanisław, — ty, mój aniele, która i tak już tyle płakałaś przezemnie!
Pochwycił ją w ramiona i namiętnemi pocałunkami okrył jej oczy i usta.
— Tak! — zawołała Celina łagodnie wydobywając się z jego uścisku, — tak, mój Stasiu najdroższy, płaczę, bo mi żal ojca twego i mego, bo mi żal ciebie i siebie i naszego dziecka! Tak, żal mi ciebie, bo widzę, że przez zbytek dumy i źle pojętą delikatność uczuć, chcesz zmarnować swe męskie rozbudzone siły na jakąś drobiazgową, podrzędną pracę, użyteczną też może w swoim zakresie, ale na której spełnienie mnóstwo ludzi zdobędzie się bez ciebie, a porzucasz pole do czynu tak obszerne, tak mało u nas uprawiane, którem możem zawładnąć, na którem możem wzróść potężnie i innym ludziom dać możność bytu i wzrastania. Pomyśl tylko, pomyśl! przenieś się myślą na obszerne lasy Wieńczyna i Dobrejwoli, spojrzyj okiem ducha na te stare dwory, w których tyle pokoleń żyło pracowicie i użytecznie, na te wsie pełne ludzi ciemnych, zbliżonych do zwierząt, a których ty wpływem swoim oświecić i do godności człowieka podnieść możesz. Pomyśl! gospodarstwa tam, które energiczną i młodą prowadzone ręką tyleby wydały bogactw, takby rozkrzewiły przemysł i podniosły rolnictwo prowincji całej, marnięją pod nieudolnym kierunkiem dwóch starców. Nie jestże obowiązkiem twoim, ścisłą sprawiedliwością i pracą dawać dobry przykład ludowi otaczającemu oba nasze domy, rozumną dobrocią i dostarczaniem sposobów pracowania wzbudzać w nim miłość dla siebie, a przez to rozszerzać wśród nich szacunek dla wszystkich, którzy podobne tobie noszą imiona? A synże nasz, czy nie powinien od niemowlęcych lat sposobić się do zawodu dzielnego i rozumnego rolnika, skoro w dzieciństwie ma otrzymać to, cośmy sami otrzymali po ojcach? czy nie powinien on wzrastać w miłości dla kawałka ziemi swojej, aby na niej urządzić sobie potem żywot pracy i uczciwego szczęścia? czy nie powinien zżyć się z tą ziemią i z tym starym domem, aby potem nad swoje nie przeniósł obczyzny i nie pobiegł szukać zadowolenia za góry i po manowcach? Stasiu! pomyśl o tem wszystkiem! Chcesz zaprządz się do ciężkiej, monotonnej pracy, kiedy masz ją przed sobą szeroką, rozległą, szczytną! chcesz stać się najemną maszyną, kiedy można być twórcą! Chcesz smutkiem i tęsknotą okryć ostatnie lata naszych ojców, a synowi swemu zamiast dziedzictwa bogactw i szczytnych czynów, oddać zrujnowane dobro przodków i walące się ściany ich domu! A to wszystko chcesz uczynić przez miłość własną, przez źle pojętą dumę, odrzucasz z pogardą to, co ci podaje kobieta kochająca cię nad życie, a nie masz względu na to, że ranisz śmiertelnie jej serce! O, Stasiu! to nie dobrze z twej strony! bardzo nie dobrze!
Kończąc te słowa, Celina powstała i patrzyła na męża z łagodnym, pół dziecięcym wyrzutem. Policzki jej płonęły od wzruszenia i zapału, oczy błyszczały gorącem uczuciem i migotały łzą.
Stanisław także z zarumienioną twarzą i z wilgotnemi oczami, patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia i żalu.
— Cesiu! — ozwał się drżącym głosem po krótkiej chwili milczenia, — ty bohaterską masz duszę! powiedz! zkąd u ciebie wzięła się wymowa taka? Kto cię w ten sposób myśleć i mówić nauczył?
Celina uśmiechnęła się pół smętnym, pół rozkosznym uśmiechem, położyła rękę na sercu i odrzekła cicho:
— Miłość i cierpienie!
Stanisław porwał ją w objęcia.
— Prawda! — zawołał, — tyś wiele cierpiała, anielska twarzą i duszą kobieto! a cierpiałaś przezemnie! Niechże ja teraz uczynię w zamian ofiarę z dumy mojej, niech się stanie jak ty chcesz!
Celina wydała okrzyk radości i zawisła na ustach męża.
Była chwila głębokiego, uroczystego milczenia, wśród którego możnaby słyszeć silne uderzenie dwojga serc.
— Celino, — wyrzekł w końcu z powagą Stanisław, powstając i ściskając rękę żony, — całem życiem miłości poświęcenia nie wypłacę tobie zaciągniętego długu. Nie za pieniężną pomoc wdzięcznym ci tylko, ale najbardziej i stokrotnie za pomoc moralną, jaką podałaś mi w stanowczej chwili życia, kiedy duch mój znalazł się między zbawieniem i zgubą. Bez ciebie byłbym zapewne zgubionym; słodyczą twą i niezłomną miłością, rozumem twym i wdziękami, które dla mnie jednego mieć pragnęłaś, tyś mnie zbawiła; rozbudziłaś mój umysł, poruszyłaś we mnie dobre uspione strony mej natury, wprowadziłaś mnie na drogę myśli poważnej, z której wyradza się czyn. Dług mój względem ciebie ogromny, i ani serca, ani życia ludzkiego nie staje, aby go spłacić. Ale w części zdołam ci go spłacić...
Zbliżył się do kolebki, w której spało dziecię i wskazując je, rzekł:
— Oto syna twego uczynię człowiekiem!
To rzekłszy, spiesznie wyszedł z pokoju, jakby wstydząc się okazać zbyt silne wzruszenie, które zapierało mu głos w piersi i twarz pokrywało bladością.
Celina długo stała na środku pokoju ze założonemi rękami i niebem na twarzy. Po chwili oczy jej rozjaśniły się dawną świeżą i dziecinną wesołością, po ustach przebiegał swobodny od wszelkich trosk uśmiech.
W drzwiach pokoju stanęła Komorowska.
Celina podbiegła do niej, objęła jej szyję i całując ją, wołała:
— Komorosiu! ciesz się, ciesz się, już teraz nic do szczęścia mego nie brakuje! już prędko pojedziemy do Dobrejwoli i Wieńczyna!
I w przystępie wesołości właściwej jej naturze, a która całkiem już do niej wróciła, porwała zdziwioną i oszołomioną Komorowskę i przyśpiewując walca, poczęła kręcić się z nią po pokoju.
— Chryste Panie! — zawołała zdyszana służąca, — co też to pani dokazuje!... Panie odpuść!... obudzisz pani dziecko!...
Celina śmiejąc się głośno i przeciągle, stanęła i zawołała:
— Ach, moja Komorosiu, jestem tak szczęśliwa, żebym w tej chwili cały świat zaprosiła do tańca!
Stało się co przepowiedziała Komorowska, dziecina się obudziła i z głębi kolebki ozwała się słabiuchnym dziecięcym śmieszkiem, jakby chcąc przedrzeźniać radosny śmiech matki.
Celina poskoczyła, wzięła dziecko na ręce i stanęła z niem na środku pokoju. Wpatrywała się w nie długo, długo, aż oczy jej zwilgotniały, pochyliła się i strumień łez — słodkich łez radości spłynął na główkę dziecięcia, które ze śmiechem i wykrzykami bawiło się złocistemi lokami matki.
Komorowska patrząc na to wszystko z boku, gładziła swój czarny wąsik i z radości z straszliwym łoskotem nos ocierała.
Stanisław niewidziany przez żonę, stał w progu ogarniając ją i dziecię wzrokiem niewypowiedzianej miłości.
Widmo nieszczęścia, które dotąd siedziało jeszcze w kątku mieszkania, uciekało coprędzej za góry i lasy, aby już więcej nigdy nie powrócić tam, kędy zwyciężonem zostało pełną przebaczenia i rozumu miłością kobiety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.