<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

Na parę godzin przed północą, stary Wigder siedział w swej bawialnej izbie pogrążony w myślach, przed nim leżała wielka księga rachunków, którą znać zamknął przed chwilą, na stole żółtem światełkiem płonęła łojówka, pod piecem spał wielki kot w kłąb zwinięty, w sieni spała Chaita.
Wśród głębokiej ciszy pod ścianą domu ozwało się powolne męskie stąpanie.
Zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Wigder.
— Otwórz pan, przychodzę za interesem, — wymówił głos za drzwiami.
— A, poznaję głos! — rzekł żyd i zwolna powstawszy, drzwi otworzył.
Na progu izby stanął pan Graba.
Miał na sobie obcisły, spięty pod samą szyję paletot, a ubranie to uwydatniało chudość i wyniszczenie jego postaci, które w ostatnich miesiącach doszło do ostatecznych granic możebności; przed wyjściem z domu nie miał snać dość czasu lub swobodnej myśli, aby czarną barwą pokryć swe włosy, bo opadały mu one gęsto i silnie bielejące na niezmiernie blade i pomarszczone czoło, zaniedbał też włożenie rękawiczek i kapelusz trzymał w ręku, która zwracała uwagę wielką bladością, a zarazem wychudzeniem i ciągłem drganiem nerwowem.
Pan Graba wyglądał okropnie. Było to widmo pięknego niegdyś mężczyzny.
Wigder zatrzymał na twarzy wchodzącego długie, badawcze spojrzenie i zapytał:
— Czemu przypisać mam honor odwiedzin dawnego mego lokatora?
Graba usiadł na stołku i odpowiedział:
— W istocie, mieszkałem kiedyś u pana kilka miesięcy. Lepsze podówczas były czasy! nieprawdaż?
Przy tych wyrazach spróbował uśmiechnąć się, ale wydobył z gardła tylko chrapliwy odgłos.
— Hm, dla kogo lepsze, a dla kogo nie, — odpowiedział zwolna Wigder siadając, — dla nas biednych żydów zawsze jednostajne czasy.
— A dla nas przeciwnie, — rzekł Graba, — mamy nawet przysłowie: fortuna kołem się toczy, i na honor! przysłowie prawdę mówi.
— A do pana musiała teraz fortuna obrócić się złą stroną swego koła? — zagadał żyd ciągle badawczo patrząc na pana Grabę.
Tym razem pan Graba zdobył się na coś naśladującego śmiech.
— Masz słuszność, Wigderze! ale ja chcę ją znowu zwrócić ku sobie i w tym celu...
— Nie dokażesz pan tego, — przerwał żyd tonem spokojnym i stanowczym.
Graba umilkł nagle i wpatrywał się w niego ze zdziwieniem, które łączyło się z pewną przesądną obawą.
— Wdajesz się w proroctwa, mój drogi, — rzekł po chwili, — zapominasz o tem, że minął już wiek Izajaszów.
— Jestem stary, — odpowiedział Wigder z zupełnym spokojem, — widziałem wiele rzeczy i mogę przepowiedzieć na mocy doświadczenia.
— Miło mi będzie zadać fałsz twym przypowiedniom, — wymówił Graba z przymuszoną swobodą, — postanowiłem bowiem, jak już miałem zaszczyt ci powiedzieć, nawrócić ku sobie niestałą fortunę i w tym celu przyszedłem wezwać twej pomocy.
— A... — wymówił Wigder przeciągle, — chcesz pan, abym mu pożyczył pieniędzy...
— A pan chcesz powiedzieć, że nic z tego nie będzie! zapewne, posiadam jeszcze dość przytomności umysłu, abym mógł to przewidzieć, to też nie przyszedłem bynajmniej z tak naiwną propozycją. Oto po prostu przyniosłem pewien przedmiot dla oddania go w zastaw.
— A to co innego, pokaż go pan.
Graba wydobył z kieszeni paletota spory medaljon złoty, pięknie emaliowany i ozdobiony kilką niewielkiemi brylantami.
Żyd wziął go w rękę, otworzył i po ustach jego przebiegł dziwny, jemu właściwy uśmiech.
— To portret ojca żony pańskiej, — wymówił.
— Zkąd wiesz o tem?
— Widziałem ten medaljon u pani G. w porze, gdy sąsiadowała ona ze mną. Dla czego pan przyniosłeś to do mnie? Biorąc w zastaw, bardzo nie wiele będę mógł dać panu pieniędzy, bo rzecz sama przez się mało jest kosztowna. Dla czego pan raczej nie sprzedałeś go któremu ze złotników? Wziąłbyś więcej...
Pan Graba zawahał się z odpowiedzią i wzrok spuścił ku ziemi.
— Ot widzisz bo, — rzekł, — zdarzają się czasem niewytłumaczone słabości. Ja co przez całe życie nie grzeszyłem skrupułami, nie mogę zdobyć się na zupełne zaprzedanie przedmiotu, który jest drogą dla żony mojej pamiątką... przyjdzie zapewne chwila, w której zapragnę oddać jej to, a wtedy byłbym w rozpaczy, gdybym nie mógł... Cóż chcesz? wszyscy mamy pewne słabości...
Dziwną miał fizjognomję Graba, gdy to mówił. Na bladej i chudej jego twarzy widoczne były wysilenia, aby słowa swoje przyoblec w znaczenie ironji, ale głęboka gorycz, żal jakiś krwawy buchał mu przez oczy i zcinał drżące usta, które siliły się na uśmiech.
Wigder coraz uważniej nań patrzył.
— To prawda, — wyrzekł po chwili milczącego wpatrywania się, — że z pańskiem usposobieniem słabość podobna jest bardzo dziwną, ale ja ją rozumiem... Z sercem człowieka to czasem tak bywa, że pusto w niem i czarno jak o północy, a w jeden jego kącik wśrubuje się coś, co będzie świecić i palić i boleć, że człowiek aż chciałby wyrzucić to z siebie, a nie może. Otoż tem czemś u pana jest uczucie, jakie masz dla swej żony...
— Dziwny z ciebie człowiek, Wigderze! — zawołał pan Graba.
— A uczucie to, — mówił żyd nie zważając na przerwę Graby, — zrobiło się takiem, jakiem jest, dla tego, że ta kobieta była blada, gdyś pan był czarny, że jedna na świecie oparła się i pana miłości i pana kuszeniu...
Graba wydawał się przelękniony prawie.
— Na honor! — zawołał, — osobliwszy żyd z ciebie! Czyś przechodził kursa filozofji i uczył się psychologji?
Wigder uśmiechnął się.
— Wróćmy do interesu, — rzekł, — pan chcesz zastawić ten medaljon dla tego, że nie masz ani szeląga i umyśliłeś wyjechać z M. ukradkiem przed kredytorami, którzy mają jutro zabrać ostatki pańskich sprzętów, a pana samego zasadzić do więzienia za długi...
Graba osłupiał z razu ze zdziwienia, ale po chwili głowa opadła mu na piersi i wymówił zcicha:
— Tak jest w istocie...
— Ha, — rzekł żyd, — w takim razie daremnie pan to czynisz... pan nie wyjedzie z M.
Ostatnie słowa wymówił bardzo stanowczym głosem, a zarazem oczy jego przeszywająco wpijały się w twarz Graby, która bladła i drgała pod tem spojrzeniem.
— Dla czego nie wyjadę? — wyszeptał Graba.
Znać było, że instynktowy przestrach głos mu zapierał w piersi.
Żyd długo nie odpowiadał, a w końcu uśmiechnął się i nie spuszczając oka z Graby, wymówił zwolna:
— W pokoju pana, w szufladzie pańskiego biurka leży w pięknie wybitem pudełku kosztowny pistolet. Dla czego zamiast zastawiać medaljon, do którego pan przywiązujesz pewną wagę, nie sprzedałeś pan tej broni? Oto dla tego, że żona, którą możesz ująć dla siebie oddaniem jej tego medaljonu, bliską jest twemu sercu, ale śmierć, którą możesz zdobyć za pomocą pistoletu, jeszcze bliższą...
Graba zerwał się ze stołka i zawołał:
— Człowieku! jakim ty sposobem tak w serca ludzkie zaglądasz? zkąd ty wiesz, że w mojem biurku leży w istocie broń nabita, i że za nic w świecie rozstać się z nią nie mogę?...
— Od roku broń ta jak magnes pociąga pana ku sobie, — mówił dalej żyd z zupełnym spokojem, — od kilku miesięcy co rana, co wieczór, gdy jesteś sam, wydobywasz ją pan z szuflady i patrzysz na nią i pieścisz się z nią jak z kochanką, której jednak pocałować dotąd nie mogłeś... ale nie daleka już chwila, w której usta jej do swoich ust przyłożysz...
Graba zadrżał cały. Osłabiony i rozdrażniony system jego nerwowy do reszty rozprzągł się pod wpływem przeszywającego spojrzenia i dziwnych słów żyda.
— Tyś chyba czarownik, żydzie! — krzyknął, zaciśnięte pięści niosąc do skroni.
Wigder zwolna podniósł się na siedzeniu.
— Czarownik? — wyrzekł, — nie, nie jestem czarownikiem. Jestem tylko człowiekiem, który przeżył prawie całe stulecie i patrzył na wiele rzeczy, a patrzeć chciał i umiał, bo mu to do jego celów potrzebnem było. Widziałem ludzi panu podobnych i wiem, jak oni kończą. Badałem i pana od samego początku przybycia jego tutaj, widziałem wszystkie szczegóły życia pańskiego i przed rokiem powiedziałem sobie: — Ten człowiek jeżeli nie zwarjuje, to się zastrzeli, a zastrzeli się wtedy, gdy będzie miał twarz tak bladą jak papier, oczy tak płonące ciągle jak żużle, ręce tak drżące jak listki osiny... — Otóż dziś gdy spojrzałem na pana, pomyślałem sobie: — Jutro się zastrzeli!...
Graba oparł się plecami o ścianę. Osłupiały z przerażenia i nieruchomy, wyglądał w istocie na człowieka bliskiego śmierci. Drganie tylko rąk i twarzy, a także gorączkowy połysk oczu zdradzały w nim życie.
Wigder długo patrzył na niego ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, po ustach przebiegały mu dziwne uśmiechy.
Zbliżył się i położył rękę na ramieniu Graby.
— Słuchaj pan, przypatrywałem się losom wielu ludzi, ale tak zajmującej historji jak pańska, mało spotkałem. Utracjuszów, próżniaków, hulaków roi się mnóstwo po świecie, ale są to zawsze prawie tuzinkowi ludzie, nie zdający sobie sprawy z tego, co czynią, nie wiodący innych do zguby. Nigdy prawie nie posiadają ani rozumu, ani żadnych zdolności wyższych, nic z tego, coby mogło urobić ich na ludzi. Pan zaś miałeś rozum niepospolity, spryt ogromny, dar pociągania ku sobie serc i umysłów ludzkich niedorównany, wymowa twoja płynęła ci z ust miodem i ogniem, twarz nawet i postać, natura dała ci piękną i niepospolitą. Miałeś więc wszystko po temu, aby zostać bohaterem... a zostałeś łotrem... oto co szczególniej zwróciło uwagę moją na pana, co sprawuje, że i dziś tak długą z panem chcę toczyć rozmowę...
Graba podniósł głowę, a w oczach błysnął mu srogi wyzywający wyraz
— A więc tak! — zawołał z goryczą, — masz słuszność, po tysiąc razy masz słuszność! Mogłem był innemi pójść drogami, bo wszystko służyło mi po temu: urodzenie, majątek, rozum, dla czegóż zostałem tem, czem jestem? Dla czego tak nisko upadłem, że stoję w tej chwili tu przed tobą i pozwalam twoim przenikliwym oczom rozcinać i rozpatrywać moje wnętrze, jak rozpatruje trupa skalpel uczonego? nie jest-że to ślepy a okrutny traf losu? nie jest-że to bezmiłosierne zrządzenie tego Boga, którego ludzie zwą dobrym i sprawiedliwym?
— Nie, — odparł żyd, — ślepych trafów nie ma na ziemi, a Bóg dobrym jest i sprawiedliwym, choć mu bluźnią usta grzeszników. Stałeś się pan tem, czem jesteś, bo nie miałeś nigdy w sercu żadnej miłości i żadnej wiary.
Tym razem oczy Graby wpiły się w twarz żyda, pełnem nieopisanego szyderstwa spojrzeniem.
— A tyś? — wyrzekł, — ty który mi to mówisz, jaką miałeś w życiu twem miłość i jaką wiarę? A jednak, jak sam powiadasz, przeżyłeś całe stulecie prawie, twarz masz czerstwą i ciało zdrowe, zadowolony jesteś i dość spokojny, aby przenikać dusze innych i urągać ich wypadkowi! cóżeś kochał? te pieniądze, które niemiłosiernie wydzierałeś twym ofiarom, w cóżeś wierzył? w Tałmud i świętość szabasów?
Zaśmiał się przeciągle, szyderczo.
Wigdera policzki zapałały.
— Co kochałem? w co wierzyłem? — wyrzekł powoli i podniósł w górę twarz oblaną dziwną jakąś promienistą myślą. Po chwili jednak spuścił znowu wzrok na twarz Graby i rzekł:
— Jesteś pan dość rozumny, abyś mnie zdołał pojąć, a zanadto bliski śmierci, abyś mi mógł nie dochować tajemnicy... otworzę więc panu wnętrze moje... pokażę panu zagadkę życia mego... będzie to dla mnie rozkoszą nieporównaną, bo nikt ich dotąd nie widział, a pan gdy je ujrzysz, umrzesz z pewnością prędzej, niż miałeś umrzeć... Zaczekaj pan!
To rzekłszy, z gorączkowym pospiechem przebiegł sieni i bez hałasu zasunął żelazne rygle drzwi od ogrodu, potem przesunął się szybko przez izbę i zniknął za drzwiami swej sypialni.
Zupełna cisza zaległa izbę. Graba stał oparty plecami o ścianę. Twarz jego miała ponury wyraz, rękę przycisnął do piersi, głowę pochylił nisko. Zapominając znać o tem, gdzie się znajdował, zapadł w jedną z tych czarnych dum, które mu często zapełniały długie bezsenne nocy.
Minęło pół godziny.
Nagle rozwarły się szeroko drzwi sypialni Wigdera i Graba dłonią oczy zakrył, tak silny blask wzrok mu uderzył. Jednocześnie usłyszał głos żyda mówiący:
— Pójdź pan! zbliż się!
Postąpił kilkanaście kroków jak człowiek, który nie wie sam, co się z nim dzieje.
Widok, który miał przed sobą był w istocie taki, że mógł wprawić w zdumienie nawet człowieka o przytomniejszej i zdrowszej myśli, niż była jego w tej chwili.
Było to wśród ciemnego i brudnego mieszkania lichwiarza świetne zjawisko, niby czarodziejską wywołane mocą.
W sypialni Wigdera od sufitu spuszczał się wieloramienny pająk błyszczący mnóstwem zapalonych świec jarzących; spływające od świeczników długie kryształowe smugi łamały w sobie światło splatając się niby w wielki dyamentowy wieniec. Naprzeciw drzwi na stole, zasłanym bogatym jaskrawym kobiercem, stała tablica Dziesięciu Przykazań pomiędzy dwoma uświęconemi lichtarzami z kunsztownie urabianego srebra, a nad nią objęty ramą złocistą wisiał na ścianie portret Mojżesza. Światło z pająka rzucało się prosto w twarz wielkiego zakonodawcy, uwydatniając poważną głowę o groźnych i wspaniałych rysach. Dalej, dalej już wzrok przesuwać się mógł powoli tylko i z trudnością, bo zaćmiewały go co chwila snopy świateł i barw. W koło były tam szafy obejmujące ściany od sufitu do podłogi, zamykane znać zwykle na ciężkie zasuwy i rygle, ale teraz otwarte na ościęż i ziejące niezmiernem bogactwem. Oko patrzącego długo nie mogło oswoić się z tą rozmaitością przedmiotów jednostajnych przepychem, i zwolna dopiero występowały one z powodu światła, układając się w czarodziejskiej symetrji obrazy.
Tak w jednej stronie widziałeś tam kwadrat obejmujący wszerz i wzdłuż kilka łokci, a zapełniony zegarkami różnej wielkości, wiszącemi na różnej grubości łańcuchach. Zegarki te milczące były, bo dawno znać niczyja ręka nie pobudziła do ruchu ich mechanizmu, a jednak nieme ich twarze mówiły, mówiły głucho, opowiadając historje różne. Oto naprzykład wzrok twój zatrzymał się na dużym kieszonkowym cylindrze o surowej powierzchowności, która zdawała się gardzić wszelkiemi ozdobami, poznawałeś od razu, że kiedyś spoczywać na nim musiało oko uczonego. Znużony długim mozołem pracownik jakiś liczył na nim godziny swych trudów, a potem przygnieciony biedą będącą częstym udziałem myślicieli, rozstał się z wiernym przyjacielem, jedynym powiernikiem jego bezsennie nad książkami spędzonych nocy. Tam znowu spostrzegłeś maluchny zegareczek, istne cacko dziecięce, niby kroplami rosy osypany brylantami i błękitną niezabudką pośrodku, i zdawało ci się, że owiewa cię woń buduaru wytwornej damy, że widzisz piękną kibić okrytą jedwabiem i wielkie smętne oczy kobiece zwrócone na wskazówki, które zbyt wolno się posuwają, aby dobiedz chwili — przybycia kochanka. A obok zegarka o wymownej niezabudce, na grubym misternie ze złota urobionym łańcuchu, wisi inny, wytworny, kunsztowną rzeźbą okryty, jakiś bogaty pan przywiózł go znać z obcych krajów i spoglądał nań w czasie uczt długich i częstych, zanim uczty te pana i zegarek powiodły w progi lichwiarza.
Smutne to były historje, które opowiadały zegarki owe, zgromadzone razem na podobieństwo ludzi, którzy często sami nie wiedzą, jakim sposobem znajdują się obok siebie. Odwracałeś się i wzrok twój spotykał niby obraz, nowy kwadrat, a na nim wśród miękiego tła z pąsowej materji pouczepiane złote koła, obręcze błyszczące dyamentami, wiążące się z sobą w ogniwa, niby łańcuchy. Były to bransolety pozdejmowane z białych, cudownie pewno utoczonych rąk kobiecych. Gdyś patrzył na nie, słyszałeś szelest sukien jedwabnych, migotały ci przed oczami koronki przeróżne i wysuwające się z pośród nich śnieżne nagie ramiona kobiece przyozdobione w te klejnoty, które dziś martwe i zimne a zmięszane z sobą, jaśniały w szafie lichwiarza. Na jednej z bransolet tych, wyraźnie zdjętej z delikatnego o wytwornych kształtach ramienia, był w perły oprawny portret młodego pięknego mężczyzny. Był-że to mąż, brat czy kochanek tej, która klejnot swój rzuciła tu między inne? i jakaż rozpacz, jaka nędza zmusiła tę kobietę do zaprzedania twarzy ukochanej?...
Tam w wysuniętej szufladzie jaskrawo błyszczały złote monety, których było tak wiele, że możnaby je jako piasek przesypywać garściami; tam w innej srebro urobione w różne kształty bladawe obok złota rzucało połyski, a nad niem mięko zwieszały się naszyjniki z mlecznych pereł i spinki kosztowne tkwiły mocno przytwierdzone do tła z białego atłasu, niby gwiazdy o różnych barwach.
Migocący odblask kryształów łączył się w powietrzu z żółtemi blaskami złota, szmaragdy splatały zieloną swą barwę z purpurą rubinów, liljowe topazy różowiły bladość pereł, które obok tęczowych brylantów wyglądały jak urocze dziewice w obec bogiń olśniewających pięknością.
A nad tem wszystkiem unosił się sufit szary, brudny, pyłem i pajęczyną okryty, a u spodu była podłoga z nierównych desek sklecona, zasłana warstwą kurzu zbieranego tu od tak dawna jak złoto i brylanty.
Zdawało się, że ręka czarnoksiężnika zgarnęła te wszystkie bogactwa i ze śmiechem szyderstwa rzuciła je w obrudzoną izbę żyda.
A żyd ten stał teraz pośrodku tego przybytku Baala z twarzą promienną dziwnemi blaskami szczęścia i dumy, z czoła jego poznikały zmarszczki, usta i policzki nabiegły różową barwą i gdyby nie siwe włosy, co mu z głowy i z brody spływały, wziąłbyś go za młodzieńca w chwili tryumfu i radości.
Kilka minut było zupełne milczenie, Graba stał nieruchomy wodząc w koło siebie oczami jak człowiek, któremu się zdaje, że śni na jawie. W końcu zatrzymał wzrok na podniesionej twarzy Wigdera i pierwszy przemówił:
— Więc te to bogactwa były przedmiotem miłości twojej, którą mi ukazać miałeś? A więc kochaliśmy jednakowo; tylko, że ja złoto rzucać lubiałem, a ty zbierać. Niczego nie nauczyłeś mnie żydzie!
W głosie jego było szyderstwo i wzgarda.
Wigder milczał jeszcze kilka sekund, usta jego zagięły się w dziwny tajemniczy wyraz. Aż zaczął mówić powoli, uroczystym nieledwie głosem:
— Mam lat dziewięćdziesiąt, dwie trzecie części życia mego, to jest więcej jak przez pół stulecia zbierałem te skarby, które dziś są ogromne; wyłożyłem na ich zebranie mnóstwo trudów, boleści i walk, a gardzę niemi i same przez się nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Przez lat kilkadziesiąt nie użyłem ani odrobiny bogactwa, które wzrastało wciąż obok mnie, jak woda przybywającego morza. Żyłem i żyję jak nędzarz, jem chleb czarny, piję wodę z glinianego dzbana, sypiam na gołych deskach podłogi, służy mi stara idjotka. Bywam nie raz głodny, a odmawiam sobie pokarmu, na siłach upadam, a nie biorę do ust kropli wzmacniającego trunku, odzienie, które widzisz pan na mnie, ma już lat dwadzieścia, zimno mi w niem, ale ja nie chcę innego. A wszystko to czynię dla tego, aby co najwięcej złota zebrać, a jednak nie to złoto jest moją miłością...
Uśmiech niedowierzania przebiegł usta Graby.
— Więc cóż kochasz? — zapytał.
— Kocham naród mój, — mówił dalej, — i dla niego to te wszystkie zbieram skarby. Gdy umierać będę, bogactwa moje oddam w ręce rabinów, a oni zbudują za nie dwie izraelickie świątynie, w których chwalony będzie Bóg Abrahamów, i założą dwie szkoły, w których dzieci Izraela czerpać będą światło na ciemne drogi swoje i wesprą tysiące ubogich izraelickich rodzin, aby stały się bogate i sławę Izraela i imię jego bogactwem ozłocone roznosiły po świecie.
Graba stał nieruchomy w co raz większe wtrącany zdumienie.
Zdumienie to ujrzał Wigder i uśmiechnął się z dumą niezmierną.
Graba był co raz bledszy, drżał cały. Nowa zgryzota budziła mu się w piersi, nowe widmo stawało przed oczami, nowy żal wjadał się w serce. Słowami starego żyda budzone odzywały się w nim jakieś głosy nieznane, a raczej kiedyś znane, a zapomniane dawno, coś jakby sen w kolebce wyśniony majaczył mu po głowie, chciał pochwycić go myślą, a nie mógł, czuł tylko, że sen to był potężny, że w śnie tym leżało życie. Biada mu! on boski sen ten zostawił w kolebce, a sam poszedł bez niego...
— Biada mi! — szepnął drżącemi ustami.
Wigder pogrążony był cały w błogich myślach, jakie w nim budziły własne jego słowa. Zdawało się, że doznawał niewysłowionej rozkoszy w głośnem chwaleniu tej miłości, która obok skarbów ogromnych, kazała mu żyć życiem nędzarza, a starczyła mu za pokarm, napój i odzież.
Po krótkiej chwili milczenia zaczął mówić znowu:
— Pytasz mnie jak przyszła do mnie miłość dla narodu mego? Oto jak tylko oczy pojęcia na świat otworzyłem, widziałem ubóstwo jego, niedolę, poniżenie, i litość mnie zdjęła ogromna. Z rozdartem sercem i głową gorejącą od myśli ognistych, puściłem się w podróż do Jerozolimy, chciałem widzieć krainę, w której królowa Sama kłaniała się królowi Salamonowi siedzącemu na tronie ze złota i dyamentów, w której Samson zwyciężył Filistynów, w której lud Izraela składał całopalenia przed Arką Przymierza. Przyszedłem tam i upadłem na ziemię znużony płaczem. Nie było tam już nic z dawnej Izraela chwały, tam gdzie wznosiły się mury wysadzane dyamentami Salamonowej świątyni, ruinę ujrzałem... smutny bluszcz piął się po gołych badylach roślin wschodnich, uschłych od palącego słońca tak, jak synowie Izraela uschli od wstydu i ubóstwa... na miejscu gdzie stała Arka Przymierza, pustkę zastałem tylko, wiatr gwizdał przeraźliwie między gałęziami dwóch wierzb płaczących, lasy palmowe podnosiły wysoko czoła swoje ku niebu i ocieniały źródła z gór tryskające, ale nie było już czarnookich dziewic izraelskich, które niegdyś czerpiąc tam wodę dla trzód swoich i wyglądając ulubieńców, nuciły smętnie miłosną pieśń nad pieśniami! Łzy ciekły mi z oczu, jako dwa potoki, zraszałem niemi ziemię, a gdym tak płakał z czołem opartem o palmę rodzinnego gaju, i dziesięć dni i dziesięć nocy nic nie jedząc i nic nie pijąc i nie spiąc, myślałem nad tem, co mam uczynić dla braci moich. Potem pieszo, nagiemi nogami, wróciłem do domu. Ojciec mi zmarł i matka, i zostawili mi mienie ubogie, żydowskie. Gdyby Izrael był tem czem dawniej, byłbym może został wodzem lub mistrzem, ale „Góra Syonu sterczy ruinami,“ dzieci jej w rozsypce, nie mogłem stać się niczem dla nich, w imię ich zostałem lichwiarzem. Dla tego, aby im co najwięcej złota uzbierać, zabiłem w duszy mej wszelką litość i dobroć, okryłem się ludzkiem przekleństwem, aby na nich błogosławieństwo sprowadzić, oblałem się ludzkiemi łzami, aby im módz łzy ocierać... Niech Pan mi przebaczy, jeślim nie poznał drogi Jego!... Kochałem!...
Zwrócił twarz ku tablicy świętych przykazań i usta jego poruszały się cichą modlitwą. Potem ocknął się z zadumy i mówił dalej:
— Nie pojąłem żony i nie miałem dzieci, zaparłem się braci i sióstr i żyłem sam jak zwierz w pustyni. Sługę nawet wziąłem pozbawioną rozumu, aby nie pojęła mego życia i milczała jak grób... Ciężko mi było... łzy płynęły z moich oczu, gdy widziałem młodzieńców prowadzących za ręce swe oblubienice, albo ojców całujących swe dzieci... Płakałem, ale płakałem z rozkoszą, bo miłość moja mi mówiła, że i naród mój cały płacze... byłbym najnieszczęśliwszym, gdybym był szczęśliwym... Im więcej widziałem braci ubogich, ciemnych i poniżonych, tem więcej kochałem ich.. nie wiem, czybym ich tak samo kochał, gdyby byli bogaci i pełni chwały; zdaje mi się, że nie; bo im więcej rozważałem ich cierpienia, tem więcej ich kochałem... Widziałem ich ciemnotę, ich wady i grzechy i za ciemnotę, za wady i grzechy kochałem ich, tylko że wtedy miłość moja stawała się bezbrzeżną litością. Uczyłem się, wczytywałem się w wasze księgi i wyuczyłem się wybornie waszego języka, bo wiedziałem, że im mędrszy będę, tem łatwiej celów mych dopnę... i zostałem potęgą, przed którą kłaniali się panowie, z prośbą składały drobne ręce panie, a ja potęgi tej opartej na złocie używałem na to, aby co raz więcej tego złota zebrać, bo przez nie miałem wzbogacić ubóstwo, rozświecić ciemnotę, osłonić niedolę ludu mojego... Dla mnie złoto... czem ono dla mnie samego?... pyłem... Nie potrzebuję go...
To mówiąc, energicznym gestem zerwał z zawiasy naszyjnik bogaty, a bujne perły rozsypały się pod jego dłonią, przeciekły pomiędzy jego palcami i z głuchym stukiem upadły na podłogę jak mleczne krople, zataczając się zwolna w szczeliny. Wigder patrzył na nie dziwnie uśmiechniony.
— Ile tych pereł spada na ziemię, — rzekł, — tyle łez ludzkich spadło na moją głowę... ale za to... tyle łez mniej lud mój wypłacze... oto dla czego żyłem!
I zwrócił się do Graby wyprostowany, dumny.
— A ty, dla czego żyłeś? powiedz! ty, co urodziłeś się nie tak jak ja w brudzie i w biedzie, ale tak, że łatwo poznać mogłeś przed sobą drogę Pańską i nie stać się potępieńcem dla tego, ażeby zbawić... ty mogłeś zbawić i być błogosławionym... nie pojąłeś tego... żałuj i umieraj!...
Graba drżącą rękę podniósł do czoła, które falą burzącej się krwi napłynęło.
Wigder mówił dalej:
— Urodziłeś się pod błogosławieństwem i w łasce Pana. Znałem ojca twego, i kogoż ja przez długie życie me w tym kraju nie znałem? był to człowiek mądry i wybraniec Pański. Zostawił ci imię czyste od wszelkiej plamy, coś z niem uczynił? Zostawił ci majątek ogromny, na coś go użył? Byłem kiedyś w domu ojca twego, i gdzież ja przez długie życie moje nie bywałem? Ściany jego domu były pełne uczciwości, pola obfity plon dawały, ludzie co tam roili się w koło, błogosławili imię ojca twojego, bo dawał im chleb i światło. I ty mogłeś żyć w ścianach pełnych uczciwości, między rodzinnemi łanami, których bogate kłosy co lato kłoniłyby się u stóp twoich, pomiędzy ludźmi, którzyby także kłonili się do stóp twoich za dobrodziejstwa twe... Byłbyś światłem przyświecającem w ciemnościach... byłbyś mężem pomiędzy narodem twym...
— Och! — jęknął Graba, — kto ty jesteś, człowieku! co tak urągasz nędzy mojej? co tak wiernie naśladujesz mowę sumienia mego?
Wigder wyprostował się całą postacią, włosy siwe opadły i opłynęły mu ramiona, wyciągnął groźnie rękę i zawołał:
— Jestem lichwiarz podły, a gardzę tobą, panem urodzonym wśród własnych łanów; jestem syn szynkarza i wnuk gałganiarza, a stawię stopę mą na tobie potomku wielkich ludzi. Bo mnie, gdy umrę, lud mój z błogosławieństwem wspominać będzie, a ciebie i tobie podobnych naród wasz przeklnie w dziesiątem pokoleniu, albowiem zgubę w miejsce ratunku nieśliście mu. Nad śmiercią twoją, szlachetnie i bogato urodzony panie, nikt nie zapłacze, a przed mogiłą twą nikt się nie pokłoni z modlitwą... wyrzucą ją z ziemi święconej i oplują grób człowieka, który nie poznał drogi Pańskiej i ludowi swemu przyniósł ohydę w miejsce cześci...
Odetchnął głęboko, wzruszenia pełen i dalej chciał jeszcze mówić, ale Graba jęknął strasznie, tak jakby mu pierś pękała i z dłońmi przyciśniętemi do skroni, wybiegł z mieszkania żyda.
W kwadrans potem cicho i mroczno było w mieszkaniu starego Wigdera, w sypialni jego tylko płonęła w najgłębszym umieszczona kątku mała lampka.
Przy ścianach szafy ciężko zamknięte stały milczące i ciemne, kryjąc w swych głębiach niezmierne bogatwa, a posiadacz tych bogactw leżał przed tablicami świętych przykazań z twarzą zwróconą ku ziemi i ciche łkania podnosiły pierś jego.
Modlił się, płacząc za tułaczy naród swój.
Z cichej modlitwy jego jak grom wybuchały niekiedy głośno i z boleścią wymawiane słowa proroka: „Góra Syonu sterczy ruinami.“


∗             ∗

Na jednym zegarze, jaki znajdował się jeszcze w mieszkaniu Graby, wybiła północ, do zrujnowanego salonu promienie księżyca wpływały falami przez okna odarte z firanek i migocącem światłem rozświecały smutną jego głębię.
Przy jednem z okien stała wysoka ciemna postać męska.
Był to Graba.
Patrzył przez szybę na noc widną, promienistą i drżał z gniewu, że nie była czarną jak piekielne czeluście, bo wnętrze jego było tak czarne, a blade światło księżyca wzrok mu raziło.
Przed nim, w osrebrzonej przestrzeni migotały wciąż jaskrawe blaszki złota, zielona barwa smaragdów splatała się z krwawym rubinów połyskiem, w górze i w dole, nad nim i w koło niego, w powietrzu wyrastały miliardy brylantów i wpijały mu się w oczy jak gadziny. Przymknął powieki, a wtedy w uszach zadźwięczał mu głuchy odgłos spadających na podłogę pereł i słyszał jak pierwsza z nich, dziesiąta, setna, miljonowa spadały jedna po drugiej i nieskończenie, nieskończenie spadały niby grad na kamienistą ziemię.
Dłońmi przycisnął uszy i wnet zamiast dźwięku rzęsiście spadających pereł, usłyszał tętent zegarków, wszystkich tych zegarków, jakie przed chwilą widział w izbie lichwiarza, a wszystkie razem stukały one jednostajnie, miarowo; stukanie to zmieniło się w gwar niewyraźny, a jakieś dziwne tajemnicze rozmowy i szepty, między któremi niby takt wybijały głuchym uderzeniem, wyraźne i z bezlitosną regularnością powtarzały się wciąż dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
W głowie mu się mięszało; czuł w mózgu jakieś koło ogniste, które się kręciło z szybkością skrzydeł młyńskich i widział wyraźnie, że pryskało ono zielonemi promieniami szmaragdów, i w szalonym wirze swym rozrzucało rzęsisty deszcz pereł, które rozsypywały się w koło niego i spadały na ziemię jedna po drugiej nieustannie, nieustannie jak grad powolny i cichy.
Odskoczył od okna i jął przebiegać salon szybkim krokiem. Odgłos jego nierównych stąpań głuchem echem rozlegał się między ścianami, echa te przeraźliwie zaczęły mu krzyczeć w uszach, wydawały z siebie jakieś piski, syczenia i wołania chrapliwe, a wśród tej wrzawy ciche i miarowe odzywały się tętna dwóch niewidzialnych zegarków, prowadzących z sobą tajemniczą rozmowę; jeden z nich mówił: — Żałuj! — drugi wnet dodawał: — Umieraj!
Upadł w fotel, a prosto w twarz rzuciła mu się szeroka smuga księżycowego światła; widział wyraźnie, że po srebrzystej wstędze tej, szalonym wirem przesuwały się, skakały, migotały brylanty, szmaragdy, rubiny i jaskrawe monety złote, różnobarwne a ostre jak sztylety promienie rzucając mu w oczy.
Przymknął znowu bolące powieki, lecz gdy tylko je przymknął, usłyszał znowu tętent kilkuset zegarków, szemrzących tajemnicze jakieś rozmowy i szepty, między któremi jednostajnie, miarowo, nieustannie powtarzały się dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
Porwał się z miejsca i w obie ręce pochwycił głowę.
W tej postawie stał długo.
Zegar posępnem uderzeniem wybił pierwszą godzinę po północy.
Uderzenie to przebrzmiało przeciągłem echem i zakończyło się długiem ostrem syknięciem.
Grabie zdawało się, że to syknięcie trwało wieki i że złożyło się nań tysiąc paszczy wężowych.
Podszedł do okna i błędny wzrok przesuwał po sklepieniu niebios. Czyste ono było, błękitne, osrebrzone białym księżycem, gdzieniegdzie płynęły po niem zwolna szmaty białych chmur o złotych rąbkach.
Graba podniósł rękę ku księżycowi z takim gestem, jakby chciał zgasić tę lampę niebieską, która tak pięknie przyświecała ziemi, wtedy, gdy w nim przyświecało ostatnie światło przytomnej myśli.
Pragnął ciemności.
Pragnął jej z całej siły, tak jak ociemniały pragnie światła.
Ale księżyc nie gasł na niebie, a przeciwnie z za lekkiego obłoku, którym był się oblekł na chwilę, wypłynął jaśniejszy jeszcze niż wprzódy i rzucił mu znowu w twarz pasmo jasnych promieni.
Ale tym razem Graba nie uczynił już żadnego poruszenia i osłupiałe oczy utkwił w oświetloną przestrzeń. Wśród niej, od księżyca, zsuwała się ku niemu postać kobieca, cień raczej świetlany, wiotki, owiany białą szatą, czarną przepasany wstęgą, z dwoma pasmami srebrnych włosów nad młodem czołem i blademi ustami szepcący: — Ja cię tak kochałam, a tyś mnie zabił...
Graba drżeć zaczął.
Ale w mgnieniu oka źrenice jego otworzyły się jeszcze szerzej i większa jeszcze bojaźń twarz mu wykrzywiła; bo przed nim, w smudze światła zniknął łagodny cień młodej o białych włosach kobiety, a od księżyca zsunęła się ku niemu straszna gniewem kobieca postać sędziwa, z siwemi rozpuszczonemi włosami, wpatrywała się w niego źrenicą krwią nabiegłą i uderzając w pierś odkrytą, mówiła z ochrypłym jękiem: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem!
Drżał całem ciałem i obu dłońmi zakrył oczy.
Zakrył oczy i nic już nie widział, ale za to słyszał okropne rzeczy. W koło niego ze wszystkich kątów pokoju, z za sufitu, z pod posadzki wydobywały się, rozlegały szmery, gwary, jęki. Były tam płacze i narzekania kobiet, szydercze, a zarazem bolesne śmiechy młodzieńców, przekleństwa ojców i złorzeczenia matek, a nad tem wszystkiem najgroźniejszy, najbardziej przeszywający głos starego lichwiarza, który wołał do niego: — Czy rozumiesz ty miłość dla bliźniego twego? nie. Czy nosiłeś ją w piersi? nie. Dla tego stałeś się tem, czem jesteś!
Graba odjął dłonie od oczu, przytomna myśl zaświeciła mu we wzroku i łamiąc ręce, zawołał:
— Biada mi! dla tego zostałem tem, czem jestem!
I dwa potoki łez palących popłynęły mu ze zbolałych oczu...
Graba płakał.
Płakał nad tem, że nie zabrał w świat z sobą tego snu czarownego, który śnił w kolebce... a w śnie tym leżało życie....
Płakał i przez łez zasłonę ujrzał dom swój rodzinny, obszerny, zdobny w starożytne ogrody, otoczony obszernemi lasami.
Zdawało mu się, że widzi raj, z którego wygnały go szatany...
Patrzył i patrzył, aż żal niezmierny węzbrał mu piersi i wybuchnął strasznem, rozdzierającem westchnieniem.
Zegar ogłosił drugą godzinę po północy.
Graba porwał się z miejsca gwałtownie, bo obok siebie posłyszał znowu głos starego lichwiarza, groźny, przeszywający: — Mogłeś być jednym z filarów, które podtrzymują to, co się ku upadkowi kłoni... imię twoje byłoby sławione...
O straszne zjawiska wyobraźni!
Jednocześnie gdy o słuch Graby odbiły się te słowa, przed oczami jego zaroił się tłum ludzi, znanych mu i nieznanych, z miljonem oczu wpatrzonych w niego, z miljonem rąk na niego wskazujących, z miljonem ust otwartych w wykrzyku. A wszystkie te oczy ciskały nań szyderstwem, te wszystkie ręce ukazywały go ze wzgardą, te wszystkie usta wymawiały: — Przeklęty!
Upadł na kanapę na wznak, z czołem oblanem potem kroplistym, z oczami szeroko rozwartemi.
Zegar ogłosił trzecią i czwartą godzinę.
Graba leżał nieruchomo; w mózgu jego kręciło się znowu koło ogniste, w wirze swym pryskało zielonemi szmaragdami i rozsypywało w koło niego perły, które spadając niby grad cichy a jednostajny, szemrały zwolna, miarowo, nieustannie: — Żałuj i umieraj!
Podniósł się zwolna, z ciężkością, automatycznie i z opadłą na piersi głową szeptał drżącemi ustami:
— Umieraj! umieraj! umieraj!
Z szeptem tym co raz cichszym i mniej wyraźnym postąpił kilka kroków i stanął u drzwi wiodących do pokoju Kamili.
Podniósł rękę ciężką jak ołów i położył ją na klamce.
Tak stał przez kilka minut.
Powoli ręka zsunęła się z klamki i kolana Graby poczęły zginać się niby niewidzialną dotykane mocą.
Ukląkł, pochylił się zwolna, ciężko, i ustami przylgnął do progu na chwilę.
Potem znowu podniósł się jak automat sztywny i martwy, z dwoma bruzdami skrzepłych łez na czole, oczyma, które z pod powiek drgających i nabrzękłych patrzyły szklanno i martwo przed siebie, migocąc tylko mglistym połyskiem bezprzytomnej myśli...
Tak szedł przez salon cichy jak widmo... sztywny jak trup, co z grobowego łoża powstaje. A za nim snuły się co raz blednące szmaty księżycowego światła, a przed nim z przeciwległych okien wnikał do ubocznych pokoi świt powstającego dnia...
Pomiędzy temi dwoma światłami przesunął się Graba ciemny, niemy i otworzył drzwi swego pokoju, które zamknęły się za nim powoli i cicho...


∗             ∗

Rano jeszcze było, gdy w mieszkaniu pana Graby rozległ się donośny głos dzwonka pociągniętego niecierpliwą ręką i wnet potem przedpokój napełnił się gwarem kilku głośno rozmawiających ludzi.
Byli to ludzie w urzędowych ubraniach i urzędowemi minami.
— Nie miłą dziś mamy robotę, — mówił jeden z nich do drugiego, — zabierać komuś resztę sprzętów, a może i do więzienia prowadzić za długi...
— To rzecz nie miła, — dodał inny.
— Ale konieczna i sprawiedliwa, — dokończył trzeci, najstarszy znać urzędem i zwrócił się do chłopaka w szarym surducie, który im drzwi otworzył.
— Gdzie jest pan Graba?
Niby w odpowiedź na to pytanie po całem mieszkaniu rozległ się nagły, głuchy huk pistoletowego wystrzału.
Przybysze oniemieli.
— To w pokoju pana! — krzyknął służący i rzucił się ku drzwiom.
Ale w kilkanaście sekund wrócił zbladły, drżący cały, z szeroko rozwartemi oczami.
— Cóż się stało? — zawołał doń jeden z urzędników.
— Pan... pan... — jąkał służący.
— Cóż, mów! — zawołali wszyscy.
— Pan Graba zastrzelił się! — wyjąkał chłopak.


∗             ∗

Blade słońce jesieni pogodnie świeciło nad domem, w którym mieszkała panna Ryta Słabecka i jej towarzyszki. Za jasnemi szybami migały twarze kobiece spokojne, uśmiechnione, w środkowym domu słychać było gwar dziecinnych głosów, w jednej z oficyn ktoś znać przy pracy nucił pół głosem piosenkę.
W bramie dziedzińca stanęły dwie kobiety.
Jedna łagodnie wzruszona z rozumem i dobrocią na twarzy.
Druga głęboko smutna, zmęczona.
Były to Ryta i Kamila.
Ryta wzrok niewysłowionej litości zwróciła na przyjaciółkę i wskazując jej dom swój, wyrzekła:
— Stanęłaś u portu, Kamilo. Wejdź tu ufna i z nadzieją. Tu serce twe długo kołatane burzami uspokoi się wśród pracy i przyjaźni naszej, rany twe zabliźnią się i zapomnisz o smutnej przeszłości...
To rzekłszy, ujęła rękę Kamili i zwolna powiodła ją przez dziedziniec, na który niby błogosławieństwo słane z nieba pracownicom, spływały z góry łagodne i spokojne słońca promienie.


∗             ∗

Zwłoki samobójcy wedle ustaw kościelnych nie przyjęto do poświęcanej ziemi.
Mogiła jego samotnie zieleni się pod niedalekim gajem, stare dęby co jesieni żółtemi ją osypują liśćmi, a w zimie strząsają na nią brylantowe cyple szronu.
W parę miesięcy po złożeniu w nią zwłok nieszczęśliwego, ktoś przechodzący drogą, ujrzał klęczącą nad samotnym grobem kobietę w czarnem ubraniu, o siwych całkiem włosach, z twarzą noszącą wyraz wielkiej boleści.
Ciekawy przechodzień zatrzymał się i po odejściu kobiety stanął nad ustronną mogiłą.
Zobaczył na niej świeżo położoną płytę grobową z wyrytemi wyrazami:
„Kto z was bez grzechu, niech tu rzuci kamień.“
Nic więcej na tym grobowcu nie było, ani imienia, ani daty żadnej, tylko pod napisem czerniło się kilka plam świeżej wilgoci. Deszcz nie padał i rosy nie było w tej porze, przechodzień domyślił się, że plamy wilgotne były to łzy starej kobiety, która kilka godzin modląc się i płacząc, nad grobowym kamieniem klęczała.
Tego samego dnia mówiono w mieście, że matka pana Kaliksta Graby przybyła do M., aby pomodlić się i zapłakać nad mogiłą swego nieszczęśliwego syna, a napis na kamieniu, była to rzewna prośba zaniesiona przez rozdarte serce matki do tych, którzy ze wzgardą i wstrętem mijać będą grób jej jedynaka.


Koniec części trzeciej i ostatniej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.