Pan Graba/Część III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

Minęła zima, wiosna i lato, nad ziemię jesień zeszła posępna, smutną z szarych chmur utkaną oponą rozpościerając w górę po nad domami miasta M.
Lecz ani ziemia jesiennym zwilżona deszczem, ani niebo dżdżystemi pokryte chmurami tak smutnem, posępnem nie było, jak wesołe i tak lśniące wprzódy mieszkanie pana Graby. Gdyby ktokolwiek z ludzi, którzy je widzieli przed rokiem, zajrzał doń, byłby nie mało zdziwiony. Owe niegdyś pełne smaku i bogactwa salony wyglądały teraz tak, że niepodobna było odgadnąć, czy mieszkańcy ich byli bogaci, czy ubodzy, a w każdym razie z pod bogactwa, czy z za ubóstwa wyglądały tam złowrogie jakieś cienie, każące domyślać się moralnej nędzy. Były tam jeszcze resztki kosztownych łachmanów i bawideł, ale obok nich niczem nie zapełnione przestrzenie wiały pustką biedy i pyłem zaniedbania. Piękne i gustowne niegdyś obicia na ścianach podarte były, poplamione, porysowane grubiańską widocznie ręką, która nieprzyzwyczajona snać do kosztownych przedmiotów obejść się z niemi nie umiała. U okien wisiały jeszcze aksamitne i adamaszkowe firanki, ale jedwabne frendzle, które je tak pięknie wprzódy zdobiły, porozrywane opadały szmatami na szyby okien, albo ciągnęły się po eleganckich kwadratach posadzki, pokrytych warstwami niezmiatanego kurzu i szczątkami mnóstwa niedopalonych cygar, podartych kart i innych przedmiotów walających się po kątach. Tam, gdzie były dawniej obrazy i wielkie o złoconych ramach zwierciadła, sterczały już tylko podtrzymujące je niegdyś goździe i haki, albo świeciły w ścianach pozostałe po nich dziury. Pełna harmonji i symetrji jednostajność mebli zniknęła, a sprzęty w salonach były zbieraniną nowych i starych, pięknych i brzydkich, całych i uszkodzonych przedmiotów. Obok pozostałej z dawna marmurowej konsoli, stał stół kartowy z poplamionem i podartem suknem, obok kanapy obitej aksamitem były krzesła właściwe tylko salom jadalnym, z których jedno miało nadłamany poręcz, inne uszkodzoną nogę, inne jeszcze wywrócone leżało na posadzce, świadcząc o jakiejś ręce, która w niepohamowanem grubiańskiem uniesieniu, rzuciła je w ten sposób. Lampy, kinkiety i kandelabry znikły, a zamiast nich stały na stole nieoczyszczone lichtarze z niedopalonemi kawałkami świec, dzienniki noszące przed kilku-miesięczną datę, albumy pięknie oprawne i książki, które niegdyś zdobiły stoliki, podarte i pomięte leżały na krzesłach i pod krzesłami, pod kanapą i pod stołem, a dwie wybite szyby zaklejone były francuską gazetą.
Buduar Kamili pusty był całkiem, zniknęły zeń wszystkie sprzęty, tylko nad oknami sterczały haki do podnoszenia firanek i w kącie stał jeden fotel z podartem pokryciem i z odłamaną jedną nogą leżącą w innym kącie, naprzeciw.
Kędyż z przedpokoju zniknęli galonowi lokaje, kamerdyner o poważnej fizjognomji i czarnym fraku i Michałek z roztropnemi oczami i angielskiej liberji?
Nie było ich, a w zamian na szlabanach, zastępujących dawne przedpokojowe kanapy, spało od rana do wieczora dwóch chłopców o wybladłych od bezsennych nocy twarzach, o minach ogłupiałych od wiecznego gwaru, w jakim żyli, w szarych surdutach z powydzieranemi dziurami na łokciach.
Nie było to mieszkanie, ale była to otchłań. Czułeś tam woń wszystkich złych nałogów, ściany zdawały się być napojone wstrętem. Ruina wstydząca się sama siebie, wyglądała z każdego kąta; każdy sprzęt mówił ci o graczu z rozpaloną twarzą i drżącą ręką; z pokoju do pokoju ślizgały się cienie nieokreślonej jakiejś śmierci drgającej jeszcze ostatkami pijanego życia. Pająki, które melancholijnie snuły swoje nici od sufitu do ścian, zdawały się z góry poglądać na tę nędzę, w porównaniu z nią mając się za szczęśliwców i bogaczów. Otchłań ta miała trzy gospodynie: nędzę, hańbę i rozpacz. Kto był w niej gospodarzem? występek!
Przyczyna tej złowrogiej zmiany, jaka zaszła w mieszkaniu pana Graby, najzupełniej była zrozumiałą dla każdego z ówczesnych mieszkańców miasta M.
Gwiazda Graby, która wprzódy już gasła zwolna i stopniowo, znikła całkiem od czasu nieszczęsnej katastrofy zaszłej na wieczorze szambelanowej, a miejsce jej zastąpiła gruba chmura niechęci publicznej. Najbliższym skutkiem tego było wykluczenie go z koła ludzi zwanego w M. „dobrem towarzystwem.“ Z najściślejszych przyjaciół jego, owych adeptów tworzących niegdyś niby szkołę, której on był mistrzem, nikt przy nim nie pozostał. Słabecki umarł, Kloński najpierwszy zerwał z nim stosunki, Ordynat wyjechał, Jodek dumny marjażem, który dał mu świetną koligację i sukcesją, która mu dostarczała własne objady, ani zaglądał do dawnego przyjaciela i amfitrjona, a gdy go wypadkiem spotkał na ulicy, kłaniał mu się zdaleka z miną, w której więcej było ironji, niż chęci zbliżenia się. Z takąż samą miną ironji i niejakiej dumy, kłaniali się z razu Grabie i inni jego znajomi. Jeśli jednak spotykali go na ulicy, zdaleka już schodzili na chodnik przeciwny temu, jakim on szedł, a jeśli spotkanie miało miejsce w cukierni, zatapiali się całkiem w czytaniu gazet, albo porywali kapelusze i wynosili się, lekkim zaledwie ukłonem pozdrowiwszy niedawnego współtowarzysza zabaw. Powoli jednak i te ostatnie oznaki dawnych stosunków znikać poczęły i lekkie nawet ukłony ustały, a znajomi Graby mijali go tak, jakby go pierwszy raz w życiu widzieli, co najwięcej, jeśli z nich który spuścił oczy, albo odwrócił głowę, udając, że go nie postrzega. Co do kobiet, te mściły się za sympatję, jaką wprzódy obdarzały Grabę i jakby chcąc zatrzeć ostatnie szczątki wspomnienia o niej, przesadzały się względem niego w objawach niechęci. Jedna z nich mijała go z dumnie podniesioną głową i przymrużonemi pogardliwie oczami, inna na widok jego ozdabiała swe usta w sarkastyczny pełen kolców uśmieszek, inna jeszcze mijając go na chodniku, zbierała i podnosiła fałdy swej sukni z wyrazem przestrachu, aby nie dotknąć niemi jego ubrania.
Tylko natura prowincjonalnego miasta wytłumaczyć może taką nagłą zmianę opinji o człowieku, tak przychylnie widzianym wprzódy, takie szerokie wykluczenie go z pomiędzy ludzi, będących niedawno jego przyjaciołmi i zwolennikami. Porywczość ogólnych sądów jak szybko i niebacznie go wyniosła, tak szybko i absolutnie strąciła go z wyżyn; wyobraźnia ludzkości łaknącej wrażeń i nadzwyczajnych zjawisk wśród monotonnego tła miasteczkowego życia, jak łatwo wyśniła w nim człowieka niepospolitych zalet, rodzaj tajemniczego, a pełnego uroku bohatera, tak łatwo potem przyodziała go w najciemniejsze barwy, rzuciła nań ciężar win istotnych i wyobrażonych, i tych, o których wiedziano, i tych, których się domyślano, tylko domysły uważając za pewniki.
Dawny Rudolf de Gerolstein, kazał się teraz domyśleć straconego Rinalda, z za pełnego powabnych tajemnic hrabiego Monte-Christo, wylazł obrzydliwy Rodin. Były w M. osoby, które dowodziły, że Graba należy do jakiejś potwornej bandy zbójców, inne mówiły, że był on tylko kieszonkowym złodziejem. Powszechnie nieuczciwą grę w karty uważano za najmniejszą z win jego, bo wyobraźnia publiczna przypisywała mu tyle zbrodni, ile mu dawniej cnót liczyła. Pokryto go taką grubą warstwą pleśni i brudu, jaka okrywa spruchniałą kłodę drzewa długie lata gnijącą w kałuży.
W ogóle jak wprzódy był on dla próżnujących ludzi i poszukiwaczów wrażeń a nowin środkiem do wylewania sympatji i sentymentów, które na cokolwiek wylać się potrzebowały, tak teraz stał się sposobem do wylewania przeciwnych uczuć. Wprzódy i teraz służył za zabawę ludziom, którzy czemkolwiek, miłością lub nienawiścią, wielbieniem lub gardzeniem, bawić się czuli potrzebę. Do tego zaś mała część ludzi, którzy pogardzali nim za jego istotne winy, dała hasło wzgardy ogólnej nagany. Ztąd wytworzył się dla pana Graby w wyższem towarzystwie miasta, rodzaj ostracyzmu, którego przełamać nie mógłby on żadnem usiłowaniem.
A nawet pan Graba wyglądał tak, jakby przełamywać go wcale sobie nie życzył. Jeżeli wprzódy nosił głowę wysoko, teraz podnosił ją jeszcze wyżej, jeżeli dawniej na ustach jego gościł często wyraz szyderstwa, to teraz pokrył mu on twarz całą w połączeniu z wyzywającem lekceważeniem. Mijając ludzi, którzy ukłonem nawet powitać go nie chcieli, patrzył im w oczy śmiało i bez zmrużenia powiek, przyczem uśmiechał się z wyrazem, który zdawał się wołać: — Głupcy!
Kiedy wchodząc do cukierni lub restauracji, znajdując tam dawnych znajomych, rzucał z fantazją kapelusz na stół, zasiadał przy stole i pewnym głosem wydawszy rozkazy garsonowi, zaczynał nucić jaką arjetkę, wodząc w koło oczami, jak człowiek znajdujący się w towarzystwie, które pierwszy raz widzi; obecni spoglądali na siebie i mawiali zcicha: — Bezczelny! — a on patrzył na nich oczami, które wyraźnie mówiły: — Nie dbam o was!
Ktoby jednak pilnie przyglądał się panu Grabie i z fizjognomji jego starał się ciągnąć wnioski psychologiczne, ten musiałby dojrzeć, że ta pewność siebie, ten dobry humor, to lekceważenie wszystkiego, jakie okazywał publicznie, było udaniem. Zmienił się on na twarzy niezmiernie. Czoło jego zarysowało się kilku surowemi i głębokiemi zmarzczkami, jakich wprzódy nie było, oczy, w których dawniej niekiedy tylko i tylko namiętnością jaką wzbudzony blask się zapalał, gorzały teraz ciągłym posępnym ogniem. W tym połysku oczu był gniew głuchy, ciągłe rozdrażnienie i cała otchłań ciemnych tajonych myśli, które tak mu znać krew burzyły, iż pokrywała ona chwilami policzki jego i czoło pąsową barwą nagłych rumieńców. Nerwowe drganie poruszające niegdyś usta jego i powiekę, udzieliło się teraz i rękom, mianowicie prawej tak, że pewnego razu w cukierni biorąc szklankę z napojem z rąk garsona, opuścił ją i stłukł na drobne kawałki. Przez chwilę ze zsuniętemi brwiami patrzył na szkło rozsypane na posadzce, ale spostrzegłszy oczy kilku osób zwrócone na siebie, zawołał swobodnie do garsona:
— Na honor! chłopcze! nie myślałem, abyś mógł być tak niezgrabnym!
Zaśmiał się wesoło i kazał sobie podać drugą szklankę limoniady, uważano tylko, że wziął ją już nie prawą, ale lewą ręką i dnia tego nie żartował jak zwykle z garsonów, nie śmiał się i na nikogo nie patrzył, ale wziął gazetę i niby ją czytał. Nie czytał jednak, bo oczy trzymał utkwione w jedną szpaltę, a usta do krwi sobie przygryzał. Gdy wychodził z cukierni miał tak dziwną minę, że starszy garson rzekł do Borela:
— Nie poszedłbym o zakład, że pan Graba nie zastrzeli się, albo nie powiesi, za jaki dobry tydzień!
— Niechby tylko wprzódy oddał mi pieniądze, które mi winien, — odpowiedział Borel.
W istocie pan Graba był mu wiele winien i nie tylko jemu, ale i innym kupcom, u których zrazu miał kredyt nieograniczony. Te to długi były jedną z przyczyn zmiany, jaka zaszła w jego mieszkaniu. W przeciągu niespełna roku kilka razy miał on meble i nie miał ich, miał powozy i konie i nie miał ich. Raz kupiec win zabrał mu za dług karetę i zwierciadła z salonu, inny zagrabił obrazy i konie. Po miesiącu pan Graba miał znowu karetę i konie, które kupił za pieniądze wygrane od jednego z owych grubo mówiących i niby z pod ziemi pojawiajacych się przyjaciół kapitana, ale po miesiącu konie były przegrane, a kareta zabrana przez jednego z kredytorów. Powtarzało się to nie raz i tak powszechnie było wiadomem, że kiedy pan Graba jechał powozem, przechodnie stawali na ulicy i mówili:
— Graba kogoś ograł, bo jedzie powozem.
A jeśli szedł pieszo ulicą, ludzie oglądali się za nim i mówili:
— Graba zgrał się, bo chodzi piechotą.
Pewnego razu wygrawszy znaczne pieniądze, pan Graba kazał do nowego kocza założyć cztery konie w lice, na koźle posadził lokaja i stangreta w uderzającej oczy liberji, a sprowadziwszy ze wschodów żonę automatycznie za nim postępującą, wsiadł z nią do kocza i kazał się obwozić po wszystkich ulicach miasta. Dzień był letni, pogodny, mnóstwo ludzi roiło się po ulicach. Kocz pana Graby głucho turkotał i brzęczał bronzami, konie stąpały z wdziękiem i brzęczały wytworną nowiuteńką uprzężą, promienie zachodzącego słońca błyskały na srebrnych guzach i galonach liberji. Liczni przechodnie oglądali się i patrzyli na pyszny ekwipaż. Pan Graba miał zrazu minę tryumfującą, z arystokratycznem zaniedbaniem rozparł się w powozie i z właściwym sobie uśmiechem rozglądał się w koło. Zdawało się, że wróciły mu chwile dawnej świetności.
Jeżeli jednak sądził, że tym błyskiem zbytku i elegancji olśni na nowo i pociągnie ku sobie umysły mieszkańców, złudzenie to krótko trwało. Przechodnie dobrego towarzystwa spoglądali na powóz i konie z ironicznym uśmiechem i wnet się odwracali, aby na siedzących w powozie nie spojrzeć. Ludzie niższej klasy i rzemieślnicy, służący, żydzi zatrzymywali się na chodnikach, śmiali się prawie głośno, zaglądali w powóz, jakby tam ujrzeć chcieli jakąś wielce ciekawą osobliwość. Kupcy i sklepowi zbliżali się do okien magazynów chcąc zobaczyć, kto jedzie z takim szykiem, a ujrzawszy Grabę, uśmiechali się lakonicznie i odwracali twarze od szyb, zdając się mówić przez to: — Nie ma na co patrzeć!
Tu i ówdzie ulicznicy, małe obdarte żydzięta i czeladź rzemieślnicza w białych fartuchach, stawali na rogach ulic i palcami pokazywali sobie wzajem powóz i konie, chichocząc i strojąc miny ulicznej gawiedzi właściwe. Żydówki robiąc pończochy przed drzwiami sklepików, opuszczały druty na kolana, a głowami wskazując ekwipaż, powtarzały głośno, z szyderskiem syczeniem:
Sieh! sieh! Graba!
Im dalej posuwał się powóz wśród tych oznak ogólnego pośmiewiska, tem czarniejsza chmura zasuwała twarz Graby. Głowę wprawdzie trzymał on wysoko i oczu nie spuszczał, ale w oczach tych pałał ogień niezwykłego wzburzenia, a co chwila czoło mu pokrywały krwiste rumieńce. Drgającemi palcami objął brzeg portjery i ścisnął go tak, że aż w kilku miejscach pękła nowa jasna rękawiczka.
Obok niego Kamila siedziała blada jak śmierć; ale także nie spuszczała wzroku. Na twarzy jej była najwyższa duma niewinności, połączona z żalem ze wszech stron poranionej duszy. Siedziała nieruchoma, tylko raz pochyliła się, zgarnęła fałdy jedwabnej sukni, które pokrywały portjerę i zsunęła je w głąb powozu, jakby chciała ukryć choć część tego bogactwa wytykanego palcami uliczników.
Sami nawet służący mieli na twarzach wyraz zakłopotania, spuszczali oczy i jak mogli najstaranniej chowali swoje ręce w białe odziane rękawiczki, jakby również ciężył im strój, ściągający na nich grad złośliwych uśmiechów i spojrzeń.
Nazajutrz po tej przejażdżce, kocz został oddany za dług właścicielowi domu, w którym mieszkał Graba, a konie wygrał jeden z przyjaciół kapitana.
I stało się tak, że Graba został rodzajem ilustracji miasta, ale podobnej do tych, które zdobią ostatnie stronice pism ilustrowanych, a wyobrażają jaką wadę lub ułomność społeczną ku śmiechowi i zbudowaniu zarazem. Powiadano ogólnie, że kto był w M., a Graby nie zobaczył, mógł się uważać za człowieka, który zwiedził Egipt, a nie widział piramid. Nabył on smutnej sławy, na którą składały się wzgarda, pośmiewisko i ta ubliżająca godności ludzkiej ciekawość tłumów, pobudzająca je do oglądania człowieka, jak jakieś osobliwe, a niewidziane dotąd zwierzę.
Przybywający do M. ludzie, mawiali swoim znajomym przy pierwszem wyjściu na ulicę:
— Pokażcie nam tego Grabę!
A jeśli go na mieście spotkać nie mogli, miejscowi ukazywali przybyłym przynajmniej okna jego mieszkania.
Jeżeli ktokolwiek z mieszkańców stojąc u okna swego pokoju zobaczył przechodzącego Grabę, wołał co prędzej do obecnych:
— Pójdźcie! zobaczcie! Graba idzie!
Wszyscy obecni rzucali się do okna, a ciekawe spojrzenia i szydercze uśmiechy, jak grad sypały się z za szyb na głowę przechodzącego.
Smutna ta sława ogarnęła też i Kamilę. I ona stanęła pod pręgierzem ogólnego wyśmiania i potępienia obok człowieka, którego nosiła nazwisko. Bywać u niej, rozmawiać z nią publicznie, znaczyło dla każdej kobiety dobrego towarzystwa ubliżać sobie i kompromitować swoją dobrą sławę; żadna też nie myślała o tem. Mężczyźni litowali się nad nią, ale litość ta wzbudzała tylko ową ubliżającą ciekawość, która sprowadza zuchwałe spojrzenia, albo owe ukłony zdające się mówić: — Chociaż tak nisko upadłaś, poznaję cię jednak, bom wspaniałomyślny! — lub też: — Lituję się nad tobą, bo... masz piękne oczy!“
A oczy Kamili były piękniejsze niż kiedy, bo tkwiła w ich spojrzeniu bezdnia milczącego cierpienia i duma wołająca do losu i ludzi: — Jestem niewinna!
Gdy tak się działo z Grabą za domem, w domu nie lepsze posiadał on warunki egzystencji. Wykluczony bezpowrotnie z towarzystwa, wśród którego urodził się i żył dotąd, widział się otoczonym sferą obcą sobie i wstrętną. Z przyjaciołmi kapitana pogodzić się nie mógł, jakkolwiek nisko upadł, pozostało w nim coś, co go od nich odpychało, tem czemś, był wrodzony i nabyty życiem jego całem, dobry smak. Wśród zabaw z nowymi towarzyszami swymi, Graba nie odzyskiwał nigdy swej dawnej swobody humoru i uprzejmości obejścia się. Stentorowe śmiechy i koszarowe żarty głuszyły go i dławiły. Światowy i pełen wytwornych form jego układ, wybitnie odznaczał się na tle grubych żywiołów, któremi się otoczył i stanowił między nimi fałszywą nutę. Czuł to znać, bo niekiedy widocznie przymuszał się do zlania w jedną całość ze swem towarzystwem, ale nie udało mu się to nigdy, przyzwyczajenia całego życia brały górę. Krztusił się grubemi żartami, ilekroć chciał je wypowiadać, a w śmiechu jego zamiast dawnego dowcipu i salonowej ironji, syczało głębokie rozdrażnienie, jakaś złość i pogarda zlewająca się w jeden ton tłumionej i połykanej rozpaczy.
Znać było, że wzgardzony ludźmi, co go otaczali wprzódy, gardził sam tymi, którymi się teraz otaczał; nosił więc podwójny ciężar wzgardy: na sobie i w sobie.
Ruchy jego nabrały porywczości, z pod której przebijały się konwulsyjne targania ducha, zdawało się, że drgające nerwowo jego ręce, pragnęły co chwila coś rozszarpać lub rozedrzeć, że z bladych i zaciśniętych jego ust, tuż, tuż miał się wyrwać jakiś krzyk okropny żalu, rozpaczy lub przekleństwa.
Niekiedy całemi godzinami przechadzał się po swoim zrujnowanym salonie ze zchyloną głową i oczami wlepionemi w ziemię. W tych milczących przechadzkach twarz jego przybierała wyraz tak tłoczącego upokorzenia, że możnaby sądzić, że wnet ugnie się ku ziemi całą postacią i rozścieli ciało swe pod nogi światu, aby po niem deptał.
Kiedy zniecierpliwieni kredytorowie przybywali do jego mieszkania i zabierali mu meble, zwierciadła, obrazy i srebra, lub kiedy postawiwszy na kartę i przegrawszy ostatni pieniądz, przegrywał też powóz, konie i kosztowne cacka, któremi wprzódy stroił żonę, na ustach jego był śmiech głośny, lekceważący. Śmiechem chciał powiedzieć ludziom: — Nie dbam o to wszystko! — ale w oczach tkwiła mu cała otchłań ciemnych myśli.
Z pokoju jego często po całych nocach dochodził odgłos nierównego stąpania. Graba po rozejściu się swoich gości, chodził nie raz w ciemności do końca nocy i dopiero gdy świt rozświecił pokój, rzucił się na łóżko nierozebrany i usypiał na kilka godzin snem niespokojnym.
Pewnego poranku lokaj wchodząc do jego pokoju, słyszał jak przez sen wołał:
— Ratunku!
Któż zdoła słowami określić tę otchłań bezdenną, w jaką zapadał stopniowo, aż w końcu zapadł w nią całkiem pan Graba.
Na dnie takiej otchłani, jak węże zjadliwe wiją się i syczą zgryzoty sumienia, hańba jak hydra podnosi stugłową paszczę i ciska zeń na głowę człowieka potoki swej brudnej śliny, rozpacz w postaci potwornego głowonoga roztacza swe wstrętne ramiona i wpija się w piersi, w mózg, w serce żądłem zwątpienia, złości, niepokojów.
W konwulsjach zgryzoty rozciągnięty na dnie przepaści tej człowiek wyciąga ręce, aby pochwycić jakąkolwiek nić, któraby go wywiodła z chaosu mąk, w jaki się pogrążył. Ale ręce i myśl jego próżnię tylko znajdują; bo kogoż na ratunek swój wezwie? Czy Boga? Ależ on życiem całem zaparł się idei bóstwa, bo ono wyobraża światłość, prawdę i piękno, a on był ciemnością, fałszem, ohydą, występkiem. Czy wezwie on społeczność, wśród której się zrodził? Ależ ona go wykroiła i odrzuciła z siebie, jak plamę gangreny, która toczyła jej organizm. Czy słowem błagania zawoła do przyjaciół i ukochanych? Ależ on ich nie miał, bo przyjaźń jego była tylko interesem, albo spółką występku z występkiem, a miłość niosła plamę i nieszczęście tym, których kochał.
Więc po krótkiej porze grzesznych uciech i upajających szałów, znajduje się sam na sam ze żmiją zgryzoty sumienia, hydrą hańby i potworem moralnej i materjalnej nędzy. Wzgardzony gardzi, wyśmiany szydzi, znienawidzony złorzeczy i odtąd cała istność jego składać się będzie ze wszystkiego, co ma ujemnem natura ludzka: ze wzgardy, szyderstwa i nienawiści, przyjmowanych i oddawanych nawzajem.
I oto na domiar męczarni, wśród grubych cieniów tych zdala, zdala, zaczynają płynąć ku niemu promienie świetlane, niestety! niedościgłe już dla niego, do ujęcia niepodobne. Promienie te, to wspomnienia czystych lat młodości, w których nie znał jeszcze występku, kochał, marzył, czcił. Na promieniach tych płynie i ukazuje się jeszcze postać matki, która upieściła jego dzieciństwo, albo dziewicze lice siostry, pierwszej przyjaciółki życia, albo urocza twarz kobiety, dla której pierwszy raz miłością uderzyło mu serce. I jak w sennem marzeniu widzi on zapomnianego Boga, wyszydzane prawdy, oplwane przez się cnoty, a wszystkie one teraz jaśnieją wśród cieniów niby słońca, ale słońca, których promienia spostrzega tylko dla tego, aby zapragnąć ogrzać się i oświetlić niemi, a nie módz ich dosięgnąć na nowo.
Ogarnia go niezmierna, niewysłowiona tęsknota za temi skarbami, które posiadał, a roztrwonił po manowcach życia. Niby w magicznem zwierciedle widzi siebie takim, jakim był w niepokalanej młodości swej latach i woła: — Jestem-że tym samym człowiekiem? dla czego będąc światłem, stałem się cieniem? dla czego targam się w niepokojach, zgryzocie hańbie, kiedybym mógł iść przez świat spokojny, zacny i szanowany? — Zrywa się i z głębi zmordowanego ducha rzuca przekleństwo na szatanów, którzy nim zawładnęli.
Wtedy nadchodzi chwila, że i samych szatanów wyrzucić z siebie pragnie.
Czemuż tego nie uczyni?
Nie może.
Zrósł się już z szatanem w jedną całość, a zapomniał, jak trzeba wzywać anioła.
I tu jest kulminacyjny punkt dramatu, jaki wstrząsa upadłego człowieka. Poczucie upadku, wstręt do złych mocy, które go ogarnęły, a brak sił do rozerwania pęt, które mu wrosły w ducha i ciało, porównanie świetlanej przeszłości z przyszłością czarną jak wszystkie nędze i rozpacze; w obec porównania tego, gorzki śmiech ze wszystkiego co święte, a ze śmiechu tego tryskające pomimowolnie łzy krwawego żalu, wszystko to rozpoczyna w człowieku walkę dnia z nocą, w której noc zwycięża fatalnie. Wzywając dnia w noc zapada, a po dnie jednak tęsknić nie przestaje, tęsknotę tę kryjąc przed wszelkiem okiem ludzkiem, przed sobą samym nieledwie, na pozór chełpiąc się z cieniów, a w gruncie rozpaczając nad utratą światła.
Nie ma na świecie grzesznika, by największego zbrodniarza nawet, któryby prędzej czy później, dłużej czy króciej nie doświadczył tych tęsknot i targań się w pętach złej mocy, których już zerwać nie może. Chwile takie, walki takie nie przychodzą mu pewnie w dniach pomyślności i uciech, ale zjawiają się wtedy, kiedy ogarną go zewsząd widma choroby, biedy i hańby, wśród cierpień fizycznych, w upokorzeniu głębokiem, w obec zbliżającej się nędzy, spostrzega on, że stoi na dnie przepaści i przypomina sobie, że jednak kiedyś stał tam w górze, kędy słońce jasno świeci, kwiaty kwitną, albo dęby cień rozpościerają i choćby znowu dostać się na tę opuszczoną wysokość i w obliczu słońca silnie na wzór dęba stanąć nad światem, ale przed nim nieubłagana prawica sprawiedliwości pisze wyraz: — Za późno!...
Czytając straszny ów wyraz przeznaczeń, jak starcy biblijni, rozdziera on szaty na sobie i po raz pierwszy od dawna zwracając się do Boga, woła: — Panie! czemuś mnie opuścił?
Od chwili, w której usta grzesznika wymówią to do Boga zwrócone pytanie, zaczyna się dla niego piekło pokutne, które gdyby trwało tylko od wschodu do zachodu słońca, takie mu męki przyniesie okropne, że zrównałoby całe lata uciech występnych, a po przebyciu mąk tych, gdy dusza grzesznika opuści ziemską powłokę, sprawiedliwość najwyższa nie każe jej szukać jakiegoś zaziemskiego piekła, bo dała jej już spełnić pokutę tam, kędy był grzech jej.
W całą okropność piekła takiego, stopniowo i coraz głębiej pogrążał się pan Graba.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.