<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
OTOŻ I KONIEC.

Szczęśliwość się kryje w cieniu,
Bliżej człeka, niż rozumie
Podział tego co życzeniu,
Założyć granice umie.

Niemcewicz.

Zdziwi czytelnika zapewne, gdy mu powiem, że to co czytał w przeszłym rozdziale, kończy całą powieść — tymczasem tak jest w istocie, bo ja więcej nic o Panu Walerym powiedzieć nie mogę.
Nie wiem wcale, co się z nim działo przez lat pięć, czy się ożenił, czy chorował, czy się kochał, słowem nic a nic; opowiem tylko to, com się sam później dowiedział, i opiszę tu jeszcze na ostatku to, co się ściąga do poprzedniej mojej powieści.


W samą wigilją Bożego Narodzenia, przejeżdżałem zmrokiem, około porządnego dworu, z którego okien widać było światło; a z pobliskiej kuchni zziębłemu podróżnemu w nos zalatywały przygotowywanych potraw zapachy. Słychać było drzwi stukanie i wołania służących; a po tych zachodach domyśliłem się, iż tu obchodzono wigilją jeszcze po staropolsku.
Gdym się tak przypatrywał, dziwna myśl przyszła mi do głowy; krzyknąłem na woźnicę: zawracaj do dworu! i wjechałem na dziedziniec.
Udałem obłąkanego podróżnego, nieświadomego drogi, a gdym pytał gospodarza o jego nazwisko, usłyszałem i dowiedziałem się, że to był Pan Walery! Nigdy Irwing znalazłszy pudełko od tytuniu i filiżankę wspominaną przez Shakespeara, tak się nie mógł ucieszyć, jak ja, znalazłszy żywego, zdrowego, wesołego i żonatego — bohatéra mojej powiastki.
Był albowiem Pan Walery żonatym; a o mało od zmysłów nie odszedłem, gdy swoją żonę imieniem: Cesio! zawołał. Była to młoda jeszcze kobiéta, przyjemna blondynka, z rumianą, wesołą twarzyczką i ślicznemi niebieskiemi oczyma. Trzymała ona za rękę pilnie przypatrującego się mnie chłopczyka, i na większe jeszcze moje podziwienie, bardzo piękną francuzczyzną mówiła do męża. Nie mogłem sobie pomieścić tego w głowie i sam siebie pytałem: czyż to ta sama Cesia?
Tymczasem oznajmił mi uprzejmy gospodarz, iż koniom odejść kazał do stajni, i prosił, abym u niego dzisiejszy wieczor zabawił.
Zezwoliłem na to bardzo chętnie, żeby się lepiej całemu domowi przypatrzyć; a gdy rozmawiam z Panem Walerym — głos fortepianu słyszeć się daje. Nowe podziwienie dla mnie, Cesia tak płynnie, tak ładnie gra na fortepianie? Onaż to, czy nie ona? pytałem znowu sam siebie, i pełen domysłów, czekałem wyświecenia moich wątpliwości. Coraz przybywało gości, a między niemi poznałem Pana Niechętnickiego z satyrycznym uśmiechem na ustach, przechadzającego się z rękoma w kieszeniach po pokoju. Ksiądz Reformat zastępujący miejsce Kapelana, rozmawiał z jejmością, dziwiąc mnie swoim zalotnym układem i zapachami, któremi habit jego był zlany. Nie było to jednak nic dziwnego, bo jakem się później dowiedział, wielu bardzo księży, chwili bez czytania romansów zcierpieć nie mogą, a w rękawach ukryte miewają czułe listy!!
Zbliżała się jednak godzina wieczerzy, i udaliśmy się wszyscy do sali jadalnej, ozdobionej długim rzędem portretów. Zupa migdałowa i barszczyk z uszkami, wyziewały przyjemną parę — podano do złamania opłatki, przy których życzyliśmy sobie wzajemnie długiego życia i pomyślności. Ksiądz Kapelan pobłogosławił — usiedliśmy do stołu. Przypatrywałem się mimowolnie długiej strucli, i z radością ujrzałem siano pod obrusem; lecz, gdy oczy podniosłem, ujrzałem nowoprzybyłą osobę — była to Pani Maciejowa, którą Pan Walery matką nazywał — Więc to ona! pomyślałem sobie, to ta skromna Cesia!
Ojciec Kapelan jadł tymczasem piwo z miodem, a nam zwykłe roznoszono potrawy: okuń, szczupak po żydowsku, łamańce z makiem, gruszki, kasza perłowa z makowém mlékiem i różne inne przysmaki, kolejno następowały. Mnogość potraw nie tyle dziwiła, ile rozmowa samej Pani, z której łatwo poznałem, że i literatura obcą jej nie była.
W ciągłém zdumieniu przeszedł mi wieczór bardzo mile — a spać się kładąc jeszcze i rozmyślając nad gościnnością gospodarza, a uprzejmością gospodyni, powtarzałem: — Onże to, czy nie on — ona, czy nie ona?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.