<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
BLISKO DO KOŃCA.

Postrzegłszy wstrzymała kroku,
Smiech na ustach, łza na oku,
Twarz jej cała,
Ogniem pała,
Chce coś mówić lecz nieśmiała,
I jam się strasznie zapłonął.

Körner, tł. Odyniec.

— Dokądże to idziesz moja miła?
— Do domu.
— A zkąd wracasz?
— Z ogrodu; narwałam sobie kwiatów, za pozwoleniem Pańskiém, wszak się Pan nie będzie gniewał?
— O nie! moja kochana, tobie wolno zrywać co ci się podoba.
— A czemuż to mnie tylko?
— Czemu? czemu.... bo.... bo ja ci pozwalam.
— A czemuż Pan komu innemu nie pozwala?
— Bo kogo innego nie lubię.
— To mnie Pan lubi?! wolne żarty Pańskie, mnie matka mówiła, że to niebezpiecznie, kiedy Panowie nas lubią. Więc kiedy mnie Pan lubi, to ja muszę uciekać.
— Czekaj, czekaj! czegoż uciekasz odemnie?
— Bo Pan mnie lubi.
— A jak nie będę lubił?
— To znowu ucieknę.
— Czemu?
— Bo Panu będzie nieprzyjemnie zostać z tym, kogo Pan nie lubi.
— Filut z ciebie Cesio; kiedy się ze mną niechcesz zostać, to ja pójdę z tobą.
— Pan? do nas?
— A czemuż nie — chodź tylko, pogadamy przez drogę.
— O czémże ja będę z Panem rozmawiać, kiedy ja nic nie umiem.
— O sobie, rozmawiaj — ot naprzykład, powiedz mi wiele masz lat?
— Szesnasty zaczęłam w przeszłym miesiącu.
— Co w domu robisz?
— Pomagam matce w gospodarstwie, czytam —
— A zkądże masz książki?
— U mego ojca jest ich pełen kufer — Otoż tedy, mówiłam Panu, że czytam, bo ja bardzo lubię czytać, choć czasem i burę od ojca dostanę; potém śpiéwam, szyję, prasuję — alboż to u mnie mało roboty? ho! ho! ja rzadki moment spróżnuję.
— Nie myśliszże iść za mąż?
— Ja? ot przyznam się Panu, że mając tyle tej roboty na głowie, ani razu o tém nie pomyślałam. Za mąż? — prawda że to ludzie idą za mąż, ale mnie to jeszcze do głowy nie przyszło — w przyszłą niedzielę, kiedy da Pan Bóg doczekać, jak nie będę miała roboty, to już muszę jaki kwadrans o tém pomyśleć; ale ja się zagadałam, a my już i przed domem.
Gdy to kończyła, Pan Walery wszedł do starego Macieja, o którym słów parę powiem.
Człowiek ten był z rzędu zubożałej szlachty, licznie po Polsce rozsypanej, która będąc zmuszona szukać służby, nie pochlebia panom, robi swoją powinność i wzdycha do wyższego stanu, do którego zrodzoną się mniema.
Takim był i Pan Maciej — nieposzlakowana cechowała go poczciwość, przywiązany był do rodziny Walerego, jak stary sługa; ale miał jedną wadę — że każdemu bez wyjątku lubił prawdę czystą powiedzieć i trochę pogdérać, jak to starzy umieją.
Domek jego w końcu ogrodu, otoczony leszczyną, bzem i kaliną, był bardzo czysty i porządny. Ścieszka posypana piaskiem, prowadziła do niego, a na piérwsze wejrzenie, zadziwiał porządek i czystość — dwie rzeczy rzadko łączące się z ubóstwem. Grace, grable, motyki, rydle, okna od inspektów i szklarni, dawały się widzieć w sieniach; w piérwszej zaś izbie schnące nasiona, stół czysto zmyty, kilka krzeseł, i mnóstwo kopersztychów, między któremi obok S. Marcina i Pana Jezusa figurował straszny Król Pruski. Przez otwarte zaś drzwi widać było w alkierzu porozwieszany rząd sukień, osadzisty kapelusz świąteczny z małym brzegiem, laskę odświętną z wytartym lakierem, czapkę z uszami, stary pałasz i inne graty. Stary Maciej widząc Pana w swoim domku niezmiernie się cieszył, Maciejowa wydobyła dawno nietknięty obrusik, zasłała go i zastawiła przed swoim panem to, co było najlepszego w domu: świeżą śmietanę, podpłomyki i kurczę. Stary ogrodnik tymczasem gdérał i gawędził, rozszerzając się nad ulubionym sobie Panem Starostą, u którego młode lata przepędził.
— Lepsze to były czasy! mówił z westchnieniem, ludziom i panom lepiej było. Co sejmik bywało, to się człek upił miodem, najadł do woli, i do kieszeni jeszcze co schował — a dziś nikt o nas nie dba. Nieboszczyk Pan Starosta, Panie świeć nad duszą jego, wielki był Pan, a dobrze się z ludźmi obchodził, to też my go i dziś jeszcze wspominamy!!
Gdy to mówił starzec, Pan Walery zabierał się do wyjścia, pożegnał tych dobrych ludzi, i ścieszką znowu wracał zamyślony do domu. Ptaszki świergoczące w leszczynie, dzięcioł jednostajnie kujący drzewo, szelest listków poruszanych wiatrem i oddalony odgłos szumiących wodnych młynów, cichość tylko przerywał. W kilka chwil dały się słyszeć kroki czyjeś w oddaleniu — była to Cesia z chustką w ręku, którą Pan Walery u Macieja zapomniał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.