<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pan Wesołowski i jego kij
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom III Drobiazgi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Teraz, poznawszy kim jestem i jakich dziwnych przygód doświadczyłem w życiu, z całą łatwością odgadniesz pan, na czem polega moja wielka prośba?
Ale... jeszcze jedno drobniuteńkie zboczenie.
Dziwnym zbiegiem wypadków, urodziny moje przypadają 15-go kwietnia, w dzień św. Ludwiki. Okoliczność ta w oczach wyrozumiałego człowieka usprawiedliwiałaby wiele moich wykroczeń; a że Ewcia jest bardzo wyrozumiałą, w tym więc dniu uroczystym wybaczyła mi wszystkie błędy.
Przekonałem się o tem, zobaczywszy w południe, w naszym domu, nieszczęśliwego Teofila, do którego Ewcia napisała list własnoręczny. Biedak uściskał mnie tak gorąco, jak wówczas na polu walki; następnie zaś począł przepraszać moją żonę (za to chyba, że go kiedyś wygnała), tłomacząc sobie, że pewno Fitulski narobił na niego plotek. Już to obawa jakowychś intryg Fitulskiego była chorobą Teofila.
Nie koniec na tem. Ewcia bowiem w dniu urodzin spełniła moje najpiękniejsze marzenia, ofiarując mi autentyczny londyński parasol, arcydzieło parasolniczego kunsztu.
Cudo to kosztowało ze czterdzieści rubli. Miało srebrne okucia, a rękojeść w formie dwóch ściskających się rąk, także srebrnych — massif. Na jednej ręce był wyryty mój monogram w laurowym wieńcu, na drugiej — data pojedynku.
Niepodobna było w delikatniejszy sposób okazać mi, że nieporozumienie z „Pod Komety“ zostało zapomniane, a także — złożyć hołdu mojej odwadze. To też upewniam pana, że gdyby mi kiedy cały naród na placu Teatralnym ozdobił głowę dębowym wieńcem, chyba nie ceniłbym go tak wysoko, jak — ten parasol, darowany mi przez Ewcię.
Stał się on dla mnie najdroższą pamiątką, symbolem moich drobnych zasług i małżeńskiego szczęścia.
Zwykle, na codzień, chodziłem po mieście z moim murzynkiem, życząc mu, aby prędzej kark skręcił.
Lecz pamiątkowego parasola używałem tylko na uroczyste wizyty, albo na jakieś wyjątkowo ważne zebrania.
Najważniejszy w owej epoce wypadek stanowiła sprawa honorowa między dwoma młodymi ludźmi, którzy mieli stoczyć śmiertelny pojedynek. Położenie zaś było takie, że — naprzód jeden nie miał ochoty walczyć, potem drugi, a potem obaj; należało więc obmyśleć inną satysfakcją.
W tym celu, w mieszkaniu pułkownika Steinberga (obecnie mego najlepszego przyjaciela) zebrał się sąd honorowy z pięciu osób. Prezesem zaś tego sądu, prawie jednomyślnie, zostałem wybrany — ja — panie...
Jest to rzecz niemałej wagi. Od tego bowiem wypadku wszyscy tytułują mnie prezesem, a kochana Ewcia czuje się zupełnie zadowoloną i nawet dumną z mojej popularności i stanowiska.
Nie potrzebuję wspominać, że nad ciężką tą sprawą męczyliśmy się trzy dni, i dopiero w czwartym, około wieczora, przyjęto mój wniosek, ażeby obaj przeciwnicy podali sobie ręce. Co się też stało, a młodzi ludzie jednozgodnie oświadczyli, że tylko wielka cześć dla moich zasług i powagi zmusza ich do schylenia głowy przed podobnym wyrokiem. Ciekawym jednak, coby zrobili, nie przyjąwszy go?
Rozumie się, że na każde z tych posiedzeń brałem mój pamiątkowy parasol.
Czwartego dnia, natychmiast po wyroku, Steinberg zaproponował nam, sędziom i podsądnym, małą wycieczkę do Marcelina. Ponieważ był to środek maja, a żona moja wyjechała do starszej córki, przyjęliśmy więc propozycją z należnem uznaniem. Trzy powozy ruszyły naprzód, a ja z jednym podsądnym skręciłem na chwilę do domu, ażeby przebrać się, wziąć mój codzienny kij, a zostawić pamiątkowy parasol, który bynajmniej nie kwalifikował się do majówek.
Towarzyszący mi podsądny wbiegł za mną na górę, pomagał przebrać się i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc z przedpokoju, nie dobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i co biorę z sobą.
W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak, że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana z Warszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaście razy, nie uchybiając przecie i innym współbiesiadnikom.
Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem. On przez całą drogę śpiewał, albo komenderował szwadronem, a ja, przytrzymując kolanami moją fatalną laskę, zarzuciłem ręce za tył głowy i marzyłem.
Marzyłem o domu, który na lato opuściła Ewcia, udając się na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem, to znowu o przygodach mego życia... Najczęściej jednak przychodził mi na myśl mój przeklęty kij z murzynem i jego psoty.
— Pobiłem nim niewinnego człowieka... Naraziłem się na pojedynek... Zdradził mnie gałgan tyle razy, a niewiadomo jeszcze co mi zrobi w przyszłości... Trzeba z nim raz skończyć!
I marząc tak o moim kiju, zwolna odchyliłem kolana. Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącem mu niebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, a nareszcie... wysunął się z powoziku.
— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem, czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.
W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał. Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i... zwichnąłem sobie nogę w kostce!...
— Jedź! — zawołałem na stangreta.
Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróż wywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalono światło, posłałem służącego po doktora, a sam usiadłem w przedpokoju na krześle, jęcząc.
Wtem... włosy stanęły mi na głowie, a ból na chwilę ustąpił... W kącie, obok lustra, ujrzałem... mój przeklęty kij, ten sam kij, z główką murzyna, który mi niedawno wyleciał z powoziku.
Zacząłem wołać i pukać. Przybiegła pokojówka i kucharka.
— Co to jest? — spytałem, wskazując na murzynka.
— Ten kij? To laska jaśnie pana — odparła kucharka, myśląc, że jestem nietrzeźwy.
— Skąd on się tu wziął?
— Stał tu ciągle.
— Jakto stał? Przecież wziąłem go z sobą do Marcelina.
— Nie. Jaśnie pan do Marcelina wziął parasol, a kij wciąż tu stoi — objaśniła kucharka.
Sprawiedliwe nieba!... A zatem zgubiłem, i to zgubiłem rozmyślnie, mój pamiątkowy parasol, a ten gałgan murzynek został! Co powie Ewusia?...
Zapukano do drzwi; lokaj przyprowadził doktora i felczera. Nastawili mi nogę, obandażowali, obłożyli lodem. Alem nawet nie czuł bólu, wyłącznie zajęty straszną myślą, że zgubiłem parasol, i... co o tem powie Ewusia!...
A teraz — chyba zupełnie odgadłeś pan moją prośbę? Więc zaklinam cię na wszystko, co wielkie i święte: zrób o moim parasolu ogłoszenie. Napisz, że parasol ten stanowi drogą pamiątkę, i że gotów jestem zapłacić znalazcy choćby pięćdziesiąt rubli. Ale ogłoś swój adres, a mego nazwiska nie wymieniaj, bo inaczej Ewcia dowie się o wszystkiem.
Parasol!... Pamiętaj pan — parasol!...
Postscriptum. Właśnie kiedy skończyłem list niniejszy, odwiedził mnie Steinberg. Nie mogłem powstrzymać się od przeczytania mu tego interesującego utworu.
Kochany pułkownik śmiał się, aż mu oczy zachodziły łzami, szczególniej słuchając ustępów, poświęconych jego osobie.
Skończywszy czytanie, zapytałem, co o tem sądzi?
— Pyszny jesteś, prezesie! — zawołał. — Więc ty, przy pojedynku śmiałeś się ze swego kija, nie ze mnie, a ja... chciałem cię zastrzelić... Doskonała pomyłka!...
— Ale — rzekł po chwili — widzę, że djabelnie starzejesz się, kochany prezesie...
— Skądże znowu ten szczególny wniosek?
— Nie szczególny, ale bardzo prosty. Zamiast napisać w dwu wierszach: „Zgubiłem angielski parasol, ze srebrną rączką taką i taką — a znalazcy dam pięćdziesiąt rubli nagrody,“ — ty, prezesie, pleciesz, jak stara baba, o całej dywizji wypadków, nie mających żadnego związku z parasolem.
Coprawda, jesteś, prezesie, skończony filister, a do tego... chory na gorączkę — dodał, uderzając mnie z całej siły w kolano.
Osądź-że pan teraz bezstronnie: czy Steinberg nie jest grubjaninem? Ale nadewszystko — nie zapominaj o moim pamiątkowym parasolu.“

Na tem kończą się przygody pana Wesołowskiego, tudzież jego kija.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.