Drobiazgi (Prus)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Drobiazgi
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
DROBIAZGI

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1935

POD SZYCHTAMI.

Aj! rzęsisteż to kobiecisko nasza pani Maciejowa z pod szychtów, aj siarczyste! choć bez żadnej pretensji odziane. Gębę ma, bo ma, jak cielęca wątróbka, — na łbie czepiec, żeby się go rak nie chwycił, — na grzbiecie koszulinę, chlaśniętą od ramienia do ramienia, a spódnicę... ach!... schowaj się w kąt, piękna Heleno...
Siedzi sobie pani Maciejowa na belce i łata... ach! jak łata swój kraciasty, watowany kaftanik. Łata i klnie, klnie a wyśpiewuje, aż ryby uszu nastawiają:
„Bodajżeś ty skisł, paro, nim mi cię Żyd sprzedał!... Bodaj w tobie psy topili, nimeś zaszedł na wielkie utrapienie moje!... Żebyś nie ty, dawnobym już ze dwa śmietniki do góry nogami przewróciła... Hu! — ha... ha...

Oj hojna, hojna, hojna pod Pińczowem wojna,
Wszystkie krowy jałowice, tylko jedna dojna!...

Hu!... ha!...“

∗             ∗

Między ulicą Dobrą i nadwiślańskim wałem, między parkanem wodociągu i uliczką Leszczyńską, rozwala się plac obszerny jak ogród Krasińskich, pusty jak wszystkie place i złożony z dwu kondygnacyj. Niższa z nich ma postać doliny, wyższa zaś tworzy rodzaj płaskowzgórza, patrzącego ku Wiśle spadzistą i pogiętą ścianą.
Gdy woda przybiera, a na środku rzeki, zamiast łopat piaskarzy, pracują siecie rybaków, — wówczas dolina staje się jeziorkiem, przy którem strome brzegi placu wyższego formują, obok wodociągu, rodzaj przylądka i półwyspu. W tej epoce zbiega się tu gromada obdartych uliczników, z których jedni grają w guziki, inni pływają po sadzawce na jakimś kawałku deski lub belki, a jeszcze inni, wśród uroczystego milczenia, poszukują robaków na przynętę.
W miarę opadania Wisły, sadzawka staje się bagnem, błotem, a wreszcie zupełnie wysycha. Wówczas szare i spękane łożysko jej zarasta gęstemi krzakami ostu, a na wybrzeżu, zamiast krzykliwej i ruchliwej zgrai, samotna pani Maciejowa łata wiecznie rozłażący się kaftanik, lub, w towarzystwie kilku innych dam, przerzuca całe stogi śmieci.

∗             ∗

Rzeczy, podobnie jak ludzie, mają swoje cmentarzyska, do których należy plac przy ulicy Dobrej, będący jednym z generalnych śmietników miasta. Tu po dłuższej lub krótszej wędrówce, obok starej podeszwy, upada bukiet zwiędły; szmat niegdyś eleganckiej sukni, obok gnijących wiórów; okruchy porcelany obok bydlęcej racicy, słowem — wszystko, co się komu podoba. Najwstrętniejsze kupy różnorodnych szczątków wypierają się nawzajem, tworząc pstry dywan, nad którym pływa obmierzła woń padliny i z pośród dziur którego listki nędznej, skrofulicznej trawy wydzierają się do słońca, jakby błagając go o ratunek przeciw haniebnemu sąsiedztwu.
Szpetny widok; lecz — o! wykwintny przechodniu z Saskiego Ogrodu, nie wzruszaj tak ramionami!... Zakazany ten zakątek w porze właściwej ciska pioruny, z których niejeden na twoją własną głowę może upaść. Tu bowiem, przy tym placu szkaradnym, z którego po promieniach słonecznych pełzną ku górze zdradzieckie miazmaty, tu wpośród tego gnojowiska, leży krynica miasta: dwa filtry wodociągów, a także... studnia ściekowa.
Kanał, śmietnik i filtry — oryginalna trójca! która z jednej strony objaśnia nam niezwykłą śmiertelność Warszawy, z drugiej zaś nasuwa pytanie: poco człowiek żyje na tym świecie? Czy poto, aby służyć za ogniwo między kanałem a filtrem?...
Ale zostawmy w spokoju higjenę i filozofją.

∗             ∗

Kilka sczerniałych parkanów i barjer, kilka telegraficznych słupów i kilka olbrzymich a zakurzonych stosów belek, oto całe umeblowanie placu pod szychtami. Płowa koza z koźlęciem, para szkap wynędzniałych, wywożący śmiecie, gałganiarki i ulicznicy z Powiśla, oto najzwyklejsi goście tej pustki. Czasem jednak, w dnie gorące, można tu spotkać, w cieniu parkanu lub belek, drabów o pokudłanych włosach i straszliwie podartej odzieży, której kolor jak najzupełniej harmonizuje ze zgniłemi barwami otoczenia. Co oni tu robią?... Przynajmniej w chwili obecnej śpią głęboko, z rozkrzyżowanemi rękami lub pokurczonemi nogami, na pierwszy rzut oka podobniejsi do rozstrzelanych, niż do spoczywających. Co będą robić później?...
Dziwna musi być praca wieczorna ludzi, którzy porę obiadową pod szychtami przespali!

∗             ∗

Jak wygląda wiosna w podobnem miejscu?... Jak na tle nocy przedstawia się ten ponury cmentarz, do którego flegmatyczny czas przywlókł w pozbawionych kształtu okruchach szynk i salon, kuchnią i stajnią, aby je tu w najpotworniejszy sposób przemieszać i błotem zarzucić?...
Spojrzyjmy:
Na lewo, gdzieś aż w nieskończoność, ciągnie się szeroka smuga bladej, mętnej, że nie powiem trupiej jasności: to rzeka. Na prawo piętrzy się kolosalny, dziwnie poszczerbiony wał: to miasto. Po jednej i drugiej stronie, wyżej i niżej, migocą krwawe lub brudno-żółte iskry: to światła w mieszkaniach. Tuż przy ziemi majaczy jakaś delikatna, nieujęta mgła: to wilgotne gnojowisko dyszy zarazą...
Zmęczona uwaga przerzuca się w inną stronę, i otóż słyszysz monotonny szum wiatru, plusk fal, a czasem odległy zgiełk miasta, który zrazu cichy, stopniowo powiększa się i stopniowo przechodzi w milczenie... Niekiedy też zaszeleści coś bliżej, niby staczający się kamyk, albo źdźbło słomy poruszone... To śmierć pracuje...
Nowe znużenie uwagi i nowa refleksja.
Któż zgadnie, czy oprócz gnijących szczątków, obrzydły zajazd ten nie posiada i innych lokatorów? Miejsca podobne używają nienajlepszej sławy, a możnaż ufać ludziom, szukającym tu wytchnienia czy noclegu?
Cyt!...
...Wśród martwych, apatycznych szmerów pustkowia, uwydatniają się jakieś odrębne głosy, znamionujące życie i czucie. Słychać jakby dreszcz pośpiesznego zgrzytu i chrapanie stłumione, gniewne... Coś jękło? To tylko nowa fala wiatru uderza o parkany, lecz zgrzyt, chrapanie i szamotanie rozlegają się wyraźnie i ciągle.
Jestżem igraszką zmysłów?
Dokoła coraz ciemniej. Wysmukłe słupy telegrafów sterczą jak szkielety szubienic, stosy belek przybierają postać mogił, a na szczycie jednej z nich, na tle mrocznego i ogromnego nieba... cóż to jest?...
To najnędzniejszy z nędzarzy, pies bez pana i dachu, targa kość wszczepioną między belki, jedyną, jakiej nie pochwycili ludzie...





OGRÓD SASKI.

Mylisz się, kochany przyjacielu, jeżeli sądzisz, że zawsze samotny stąpałem po żwirze, który w tej chwili tysiące nóg depce. Patrz, teraz naprzykład, w jak pięknem znajduję się kółku rodzinnem!...
Ta szanowna, aczkolwiek może nazbyt przysadzista matrona, w jedwabnej sukni, z tak tkliwem zaufaniem opierająca się na mojem ramieniu, to pani X., właścicielka nieco zadłużonych dóbr ziemskich.
Ten wysmukły, co chwilę rumieniący się anioł w aksamitnej garybaldce, to panna Zofja, córka poprzedzającej; ma osiemnaście lat, sześć tysięcy rubli posagu i wyobraża sobie, że w Saskim Ogrodzie wszyscy tylko na nią patrzeć i z niej wyśmiewać się będą.
Ten rozkoszny sześcioletni chłopaczek w niebieskiej sukience, przewiązanej pod ramionami lakierowanym paskiem, miłe bobo w kaszkieciku z aksamitnym guzem i jedwabnym fontaziem, to mały Franio, syn starszej, a brat młodszej mojej towarzyszki. Ten nakoniec dwudziestoletni płowowłosy wyrostek, wiecznie przestraszony i wiecznie wszystkim ustępujący z drogi, to kuzyn opisanej familji. Był jakiś czas w szkołach, obecnie bawi przy cioci jako praktykant gospodarski, pełni obowiązki tymczasowego wielbiciela panny Zofji i nosi aksamitną żokiejkę, jasno-oliwkowe ineksprymable, popielaty żakiet i ciemno-zielone rękawiczki, które zdają się stanowić dla niego przedmiot najwyższej chluby, nie wyłączającej bynajmniej silnego zakłopotania.
Cała nasza grupa, wraz z Bibi (kieszonkową, z rodzaju pinczerów suczką, której głowa przypomina duży kłębek szarej bawełny), otóż cała grupa ceremonjalnym krokiem posuwa się ku Saskiemu Ogrodowi. Idziemy zdaleka i podróż nasza trwa już około trzech kwadransów, ani na chwilę jednak nie tracimy dobrego humoru; w drodze parę razy kiwaliśmy na dorożkarzy, ale grubjanie ci, zobaczywszy tak liczną rodzinę, umykali, co im sił starczyło. Brniemy więc dalej, bawiąc się rozmową o ogrodzie, który od kilku dni spędza sen z figlarnych oczek panny Zofji.
— Ach, Boże! Boże!... — wzdycha mama. — Wleczemy się, jak dziady na odpust... Ty pewnie żenujesz się iść z nami, panie Bolesławie, bo to my parafjanki...
— O pani! wszakże i ja sam jestem parafjaninem...
— To prawda, żeś ty wołyniak poczciwy!... Wy wszędzie tacy: serce złote, jak nie wymawiając u ciebie, a w głowie fiu! fiu!... jak u naszego kochanego Władzia na ten przykład...
Kochany Władzio wyszczerzył białe zęby w kierunku swoich zielonych rękawiczek, a po raz setny zarumieniona panna Zofja wtrąciła:
— Ciekawam bardzo, jak też wygląda ten wasz sad saski, czy tam warszawski?...
— Musi być okrągły!... — domyślił się dwudziestoletni Władzio, przechodząc z prawej strony na lewą.
— Przeciwnie, kochany panie Władysławie — odparłem — jest czworoboczny, a jeżeli pana interesują szczegóły topograficzne, to dodam, że ma od wschodu Saski Plac, od zachodu targ za Żelazną Bramą, od południa ulicę Królewską, a od północy całą gromadę domów, przyległych ulicy Wierzbowej, Placowi Teatralnemu i Senatorskiej.
Słuchacz mój widocznie zrozumiał objaśnienie, ponieważ przeszedł z lewej strony na prawą.
— A wrotaż są jakie?... — spytała znowu panna Zofja tym rozkosznym głosikiem, któremu się nawet nonsensa wybacza.
— O, są pani!... całe z żelaznych krat...
— Ooo... oo! — zdziwiło się towarzystwo.
— Bram tych jest aż sześć...
— A... ooo!... — był nowy wybuch zdziwienia.
— Jedna — ciągnąłem — patrzy na Saski Plac, druga na kościół ewangelicki, trzecia na Marszałkowską, czwarta na targ, piąta na ulicę Żabią, a szósta na Niecałą...
— Mamo... mamo!... — zawołał nagle spotniały Franio — a przez płot czy będziemy przełazić?
— Franiu, bądź grzeczny! — zgromiła go siostra. — Niechże nam pan powie, cóż tam więcej jest?...
— Uważa łaskawa pani, jest naprzód cztery kąty...
— I chi! chi!... jaki ty zbytny, panie Bolesławie — ucieszyła się mama.
— Cztery kąty bardzo interesujące, ponieważ w północno-wschodnim znajduje się strzelnica...
— Jezus! Marja! — zaoponowały damy.
— O, to sobie strzelę z parę razy!... — wykrzyknął Władzio i przeszedł na lewo.
— Strzelnica jednak nie funkcjonuje już od kilku tygodni...
— Coś się zepsuło... — zauważył Władzio już z prawej strony.
— W kącie południowo-wschodnim jest cukiernia...
— Aj... na lody, mamo, na lody!... — przerwała mi panna.
— Zajdziem!... zajdziem!...
— W kącie południowo-zachodnim jest zakład kumysowy, wody mineralne i mleczarnia...
— Chryste Panie!... — zdziwiła się mama. — W takim sadzie mleczarnia?... A zsiadłegoż mleka dostanie?...
— O dostanie!...
— Zajdziemże i tam...
— W kącie północno-zachodnim jest plac dla dzieci...
— Bożeż ty mój!... — wykrzyknęła matrona. — A cóż ony tam robią?...
— Bawią się z niańkami...
— Robaczki wy moje serdeczne!... Ach, bodaj ciebie, panie Bolesławie, że ty wiesz tak wszystko...
W czasie tych wydziwiań minęliśmy Saski Plac, przeszli ulicę, na której o mało nas nie rozjechano, i zbliżyliśmy się do głównego wejścia. Zauważyłem, że twarz panny Zofji robi się purpurową, i że w duszy jej tymczasowego adoratora powstają niejakie wątpliwości co do popielatego żakieta, ciemnozielonych rękawiczek i jasno-oliwkowych uzupełnień.
— Nie można, nie można!... — odezwał się w tej chwili dozorca do jakiegoś bardzo podszarzanego jegomości.
— Zaco on jego nie wpuszcza?... — szepnęła mi do ucha strwożona mama.
— Bo ten jest źle ubrany — uspokoiłem ją.
— A nas-że?...
Nie dokończyła frazesu, ponieważ zkolei zwrócono się i do nas:
— Państwo będą łaskawi wziąć pieska na sznurek...
— Bibi na sznurek?... Bibi?... — wykrzyknęła panna Zofja.
— No, jeżeli on się tak nazywa, to Bibi...
— Cóż to będzie, panie Bolesławie, kiedy my nie mamy sznurka?... To chyba ty, Władziu, musisz biedną Bibi odnieść do domu.
— A możeby ją można na szpagat?... — spytał surowego dozorcy oszołomiony Władzio, po raz pierwszy zapominając o kolorze swoich rękawiczek.
— Można!... można!...
W odpowiedzi na przyzwolenie to, płowo-włosy przyjaciel nasz wykonał kilka ruchów w okolicach swej żakietki, a za chwilę ładna Bibi, kaszląc i opierając się, asystowała nam przywiązana do krótkiego szpagatu. Czas był wielki, bo już i ludzie poczęli się na nas oglądać.
— Woda!... woda!... Leje!... leje!... — wrzeszczał uradowany Franio, patrząc na rzewnie płaczącą fontannę.
— Franiu, bądź grzeczny! — upomniała go siostra. — To pewno wodotrysk, panie Bolesławie... Ach, jaki piękny!...
Milczałem, nietyle myśląc o wodotrysku, ile o szeroko otwartej gębie dwudziestoletniego Władzia w aksamitnej żokiejce. Ludzie znowu gapią się na nas, panna Zofja znowu się rumieni... ja sam czuję pewne zakłopotanie... Szczęściem, Bibi wydziera się z rąk swojego pogrążonego w kontemplacji przeciwnika...
— Łapaj, Władziu!... — woła mama.
— Trzymaj, Władziu!... — powtarza panna.
Rozpoczyna się gonitwa, w czasie której Bibi z pod nóg jakiegoś dziecka wpada na ogon jakiejś damy, zaplątuje się sznurkiem o pałasz jakiegoś wojskowego, a wkońcu dostawszy niechcący kijem od podeszłego jegomości, podkula ogon i z rezygnacją poddaje się ubezwłasnowolnieniu. Uważam, że spacerujące grupy poczynają się serjo zajmować wypadkiem Bibi, garybaldką panny Zofji i żokiejką pana Władysława, — co wszystko, razem wzięte, nie dodaje mi bynajmniej otuchy.
— Mamo, chodźmy dalej!... — prosi wysmukła Zosia.
— Idźmy — odpowiada mama — ale nie środkiem. Tu same elegantki spacerują, i spaliłabym się ze wstydu, gdyby na nas tak dłużej patrzyli.
Odchodzimy w aleję na prawo i znajdujemy wolną ławkę. Około strzelnicy jakaś dziewczynka bawi się toczeniem obręczy, druga skakaniem przez sznurek, trzecia podbijaniem ogromnej piłki, a kilku chłopców bieganiem i wrzaskiem.
Jeden z nich, w ubiorze marynarskim, zbliża się do nas i pyta z ukłonem:
— Proszę pana, która też godzina?
— Trzy kwadranse na trzecią.
— Ach, jaki grzeczny chłopaczek! — szepcze mama.
Marynarz zauważył Frania; chwilkę popatrzyli sobie obaj w oczy, wreszcie przybyły, zwracając się z powtórnym ukłonem do mamy, rzekł:
— Niech pani będzie łaskawa temu małemu pozwolić bawić się z nami.
— Owszem!... owszem!... Idź, Franiu, bawić się z tymi grzecznymi chłopczykami — odparła mama. — Ach, jakież cudowne dzieci są w tej Warszawie!
W okamgnieniu zmieszanego Frania otoczyła gromadka dzieci, i rozpoczęło się śledztwo:
— Kawaler umiesz się bawić?
— W co kawaler umiesz się bawić?
— To jakiś mazgaj!...
— A skąd kawaler?...
— My z mamą i z Zosią i z Władziem, jesteśmy aż z K...
— Panowie!... bawmy się w jenerała — zaproponował marynarz. — Wy będziecie żołnierzami, ja jenerałem, a ten mały koniem...
— Dobrze... dobrze... hura!...
Za chwilę mały Franio, trzymając sznurek w zębach, podcięty parę razy batem, cwałował pomiędzy drzewami. Jenerałowie i żołnierze zmieniali się co kilkanaście sekund, ale przybysz z K... ciągle był koniem i w charakterze tym dotąd galopował, aż zmęczony i wyćwiczony pejczem, upadł na ziemię, zanosząc się od płaczu. Towarzysze jego rozpierzchli się jak wróble.
— Ach, to nicponie te warszawskie dzieci!... ach! to urwisy!... — woła przestraszona mama, uspakajając, trzepiąc i obcierając Frania. Wreszcie kiedy przeszło i to zmartwienie, ruszyliśmy wpoprzek alei głównej ku mleczarni.
— Chryste Panie... jakie ogony te damy noszą!... jaki tu kurz!... Taż odsapnąć nie można... zupełnie jakby kto stado owiec przepędził!... — lamentowała jejmość.
— Panie Bolesławie — pyta urocza Zosia — a co znaczą te beczki?
— To do polewania ulic...
— Ach, prawda! taż tu wyraźnie błoto w alejach... kurz i błoto! Oto mi sad!... u nas na okólniku porządniej...
— A gdzież tu warzywa sadzą? — przerywa pani.
— Tu nie sadzą warzyw — odpowiadam.
— Nie sadzą?!... A drzeważ fruktowe są?...
— I tych niema...
— Niema!... Więc od czegóż wy ten sad trzymacie?
— Od... to jest... dla świeżego powietrza...
— Piękne mi świeże powietrze, jak pragnę szczęścia!... Wy tu zmarniejecie z takiem świeżem powietrzem... Ach, jakiż fetor!... cóż to znaczy?...
— O, to nic, proszę pani!... Idziemy w tej chwili aleją, przytykającą do ulicy Królewskiej, na której rynsztoki trochę pachną...
— Aaa... ooo!...
Otóż i mleczarnia. Towarzystwo moje z uwagą patrzy na delektujących się krowiemi produktami warszawiaków. Wołam pannę.
— Co państwo każą?...
Hładyszkę zsiadłego mleka i sitnego chleba — odpowiada jejmość.
Panna wytrzeszcza oczy.
— Mamo — szepcze Zosia — jakoś to mleko nieładne... U nas czeladź takiegoby nie jadła, dajmy spokój!...
— Fiu!... — gwiżdże Władzio. — Albo to mleko zsiadłe? to maślanka!... U nas w K.... zsiadłe mleko krajaćby można...
Panna ulatnia się, poznawszy o co chodzi.
(Uważam, że pierwotny zachwyt szanownej mamy naszej na widok ogrodu zmniejszył się o trzydzieści procent).
Panie Bolesławie — mówi do mnie — a dzieciż tu daleko?... Chodźmy do tych niebożątek.
Około Żelaznej Bramy przecinamy po raz drugi aleję główną i wchodzimy na plac, zawalony gromadą żyjących ciał ludzkich. Dzieci i ich niańki, rozmieszczone jak śledzie w beczce, siedzą, leżą, śpią, płaczą, szyją, rozmawiają, słowem, robią wszystko, co komu na myśl przyjdzie.
— O rany Chrystusa!... — woła mama. — Jakto, więc na tym placu bez trawy, w tym kurzu, w tej ciasnocie, bawią się dzieci tutejsze? O Boże! Boże!... toż u nas na wsi cielętom lepiej!... Patrzajże, panie Bolesławie, jakie to małe dzieckowina, pewno mu się jeszcze ząbki nie wyrzynają, a ono już tu?... Nianiu!... nianiu!... — zwraca się do jednej z piastunek — a czego to dziecko tak płacze?...
— A bo, proszę pani, już mleka niema w butelcze, więcz nie ma czo szszać...
— To ono butelkę ssie! a gdzież matka?...
— Pani ż panem szą w ogrodzie, ale pani szama nie karmi...
Poważna moja przyjaciółka machnęła gniewnie ręką, i poszliśmy dalej.
— Czy to bóżnica, proszę pana? — pyta mnie uśmiechnięty Władzio, wskazując na ogromny, elegancki budynek w guście szwajcarsko-chińskim.
— To letni teatr, panie...
— Aaa!... proszę pana, a tenże budynek murowany na górce, co to jakby maszynka do gotowania kawy?
— To rezerwoar wodny...
— Aaa!... A tenże parów, to co takiego?
— Sadzawka...
— Sadzawka bez wody... chi!... chi!... A tenże chłopiec z gęsią?...
— Fontanna...
— Aaa!... To proszę pana, woda idzie przez chłopca, czy przez gęś?...
— Przez gęś...
— Aaa! A toż korytko nad sadzawką?
— Strumyk dla ptaków...
— Aaa!.. to ptaki w Warszawie znaczy błoto jedzą?
— Tylko piją...
— Aaa!...
W tej chwili napatacza się znowu jakiś chłopczyk z gołemi nogami, po szkocku.
— Która godzina, proszę pana?
— Kwadrans na czwartą...
— Mamo!... zajdźmyż na te lody... — prosi panna Zofja.
— A zajdźmy!... Wiedźże nas, panie Bolesławie — odpowiada bardzo zachmurzona mama.
Jeszcze raz przecinamy aleję główną; pani zatyka nos, panna rumieni się, kawaler otwiera gębę, Franio czepia się za rękę matki, a Bibi plącze się między nogami swego kornaka, który woła:
— Panie! panie!
Kilku panów ogląda się, ja jestem różowy.
— Panie! — powtarza posiadacz aksamitnej żokiejki — to tu w Warszawie i drzewa blachą łatają? Naco to tak?
Ponieważ nie wiem: „naco to tak?“ — więc milczę i uważam tylko, że białe zęby mego interlokutora, na osobach zajmujących ławki, robią niemniejszy efekt od jego ciemno-zielonych rękawiczek i szpagatu, na którym ciągnie Bibi.
— Proszę pana... co to za figura?... — pyta nieśmiało panna Zofja, wskazując posąg, zarówno cierpiący na brak podpisu, jak i na niedostatek garderoby.
— Zosiu!... nie patrz tam — upomina ją mama — bo to nieprzyzwoicie!...
Zosia płonie, Bibi szczeka, a cała nasza karawana zbliża się do cukierni, gdzie wchodzimy nareszcie i zajmujemy stolik pod werendą.
— Co państwo każą?... — pyta markier, wyglądający z pozoru na człowieka, który lepiej się zna ze słodyczami niż z mydłem.
— Ja proszę o lody — dysponuje mama.
— I ja o lody — powtarza córka.
— To i ja o lody — konkluduje Władzio.
— A ty, panie Bolesławie?...
— Proszę o czarną kawę...
— A dla Frania ciasteczko — decyduje jejmość.
Markier znika i po pewnym czasie zjawia się z tacą pełną żądanych efektów.
— Ach! jakie małe porcje lodów!... — dziwi się mama.
— Może państwo będą łaskawe zapłacić zara.
— Cóż to znaczy?... alboż my uciekamy?...
— Ja tego nie mówię, ale niektóre goście są takie, że wychodzą i nie płacą — wyjaśnia egzekutor.
Czuję, że jestem tak ponsowy, jak panna Zofja i jej mama, która, nie ociągając się dłużej, wydobywa woreczek i pyta:
— Co się należy?...
— Trzy porcje lodów — rachuje markier — czterdzieści pięć kopiejek...
— Takie małe porcje po piętnaście kopiejek?
— Ja nic na to nie poradzę!... Filiżanka kawy siedem i pół kopiejek...
— Na Nowym Świecie pięć kopiejek — przerywa dama.
— Ja nic na to nie poradzę!... Ciasteczko pięć kopiejek.
— Gdzie indziej lepsze kosztuje trzy...
— Razem pięćdziesiąt siedem i pół kopiejek — sumuje markier.
Przez ten czas wycelowano na nas wszystkie szkiełka; w powietrzu poczynają się krzyżować uwagi.
— Wełna!... — mówi jeden.
— Facet w żokiejce jest pyszny... wygląda na forysia...
Gąska niczego, choć anachronicznie ubrana.
Słuchając tych uwag, towarzystwo moje kręci się; ja jestem fioletowy, i nawet Franio ma minę przestraszonego. Tylko ostrzyżona Bibi zachowuje się obojętnie i robi przez ten czas znajomość z czekoladowym angielskim charcikiem. Wreszcie ruszamy.
Gąska kapitalna!... — żegnają nas eleganci.
— Wyjdźmy już, mamo, z ogrodu — mówi ze łzami w oczach panna Zofja.
— Aaa!... upadam do nóg za ten wasz Ogród Saski — irytuje się mama — już mnie tu drugi raz nie zobaczycie... Wolę ja swój sad w K...
— Moje nowe rękawiczki za siedemdziesiąt pięć kopiejek pęknięte!... — wzdycha Władzio, i zapewnie skutkiem zmartwienia, przy samem wyjściu przydeptuje i obrywa łokciowy ogon jakiejś damie.
— A... fu... otom się skąpał!... — myślę i postanawiam odtąd nigdy nie akompanjować na spacerach antypodom, którym się nie podoba Ogród Saski.

∗             ∗

Nam jednak, bądź rodowitym, bądź naturalizowanym warszawiakom, wystarcza ta klatka bez dachu. Mamy w niej, co prawda, zakurzone i „połatane,“ lecz zawsze dość jak dla nas zielone drzewa; mamy klomby, wprawdzie niekoniecznie czyste, ale wygodne i do naszych wyobrażeń o porządku wcale nieźle zastosowane; nie brak też miejscami kwiatów różnobarwnych i trawników płowych, a przypominających od tygodnia niegoloną dziadowską brodę.
A ile tam alei kasztanami wysadzanych, ile gracowanych ulic, jaki obszar!... Wprawdzie na szerokość ogród nasz nie ma więcej jak około trzystu sześćdziesięciu pensjonarskich kroków, lecz za to długi jest na sześćset przeszło kroków tragicznych, takich, jakiemi prowincjonalni artyści posługują się dla wywołania najwyższego efektu.
Oprócz budynków, nie mających wielkiego związku z galerjami sztuk pięknych, prócz cukierni i mleczarni, posiadamy w tym lubym zakątku namiot owocowy, pyszną altankę wód gazowych i resztki loteryjnych szałasów, wymowne świadectwo naszych filantropijnych uczuć. Szkoda jednak, żeśmy się już pozbyli strzelnicy i jeszcze nie doczekali choćby skromnej bawaryjki; szkoda również, że nad planem głównego wodotrysku jakaś gospodarska pracowała fantazja. Jak na największą ozdobę takiego ogrodu, nie dość było ustawić na ziemi dużą balją, w niej ogromną miskę, w tej kolosalną podstawkę do naftowej lampy, a na wierzchu imponujących rozmiarów spodek. Jeżeli Warszawę, w braku popiołów i lawy, piasek kiedy zasypie, wątpimy, aby odległa potomność zadawała sobie dużo trudu nad odgrzebywaniem tego dzieła najnowszej sztuki.

∗             ∗

Około dziesiątej zrana, gdy ucichnie już muzyka w zakładzie wód mineralnych i opadnie kurz, wzniecony bajecznie długiemi miotłami stróżów, wówczas do ogrodu schodzą się emeryci, niańki i bony z dziećmi, tudzież kilkunastu próżniaków, lubiących czytywać książki na otwartem powietrzu. Tajemna nić sympatji pociąga dzieci ku emerytom, próżniaków ku romansowym bonom, a wtedy dziwne widowisko przedstawia się oczom obserwatora.
Poczciwe sześcionożne ławki, z gwałtownie w tył wygiętemi poręczami, przybierają wówczas wygląd huśtawek, w których na jednym końcu siedzi bona z haftem lub książką, na drugim próżniak z książką lub papierosem. Napozór między osobami temi niema najmniejszego związku, oboje bowiem siedzą do siebie tyłem. Przechodzący jednak w znacznej odległości od tych par dziwnych, a obdarzeni ostrym słuchem, łatwo przekonać się mogą, że długość ławki nie przeszkadza rozmowie, i że Amor figlarny umie kaleczyć serca nawet plecami do siebie odwrócone.
Im wyżej słońce podnosi się na sklepieniu niebieskiem, tem bardziej zbliżają się nasi samotnicy, a gdy w południe kompas zgromadza ludzi poważnych dla uregulowania zegarków, wówczas tkliwą parę oddziela już co najwyżej pół ławki. Wtedy zwykle do rozmarzonych dwójek zbiega się krzykliwa tłuszcza dzieci, wołając: „jeść!“ — bony odchodzą, a szczęśliwi zdobywcy ich serc, schyleni na poręczach ławek, zapadają w drzemkę, która niekiedy usiłuje zastąpić im obiad.

∗             ∗

Południe minęło już od kilku godzin; w ogrodzie kipi śmietanka towarzystwa. Uśmiechnięte, promieniejące, szeleszczące, spowite we wszystkie barwy nieba i ziemi, królowe stworzenia w obłokach tkanin spłynęły do alei głównej. Wobec szczebiotu ich ptaki milkną i przestaje dyszeć wiatr, zabłąkany między liśćmi.
Burzliwa fala chodzących, wciśnięta między żywe brzegi widzów, dzieli się na prądy, nieustannie zmieniające kierunek i miejsce. W tej chwili wszystkie płyną w jedną stronę, w następnej dwa w prawo, trzy w lewo, dalej jeden w prawo i jeden w lewo. Czasami na mgnienie oka fale nikną, aby natychmiast powrócić, zetrzeć się i znowu zmącić. Olśniony błyskawicami spojrzeń, odurzony tysiącem oddechów, ogłuszony kaskadą słów, wstrząsany uraganem dziwnych uczuć, cofasz się wtył i dostrzegasz... gromadę gadatliwych dwunogów, niewiadomo dlaczego wałęsających się wśród gęstych tumanów kurzu...
O życie! i czemże ty jesteś bez złudzeń?...

∗             ∗

Już noc zapadła; w Teatrze Letnim grają operę, a tłum bezpłatnych wielbicieli piękna, zaklętego w dźwięki, snuje się około fatalnych sztachetek. Jakiś namiętny meloman, wbity między dwa drzewa, surowe wejrzenie ciska na mnie, który szelestem nóg poważyłem się przypomnieć mu cały niesmak miejsc gratisowych. Nie przeszkadzam! nie przeszkadzam!... lecz i nie zazdroszczę. Z tego punktu słuchany tenor przypomina nawoływania rozwożących węgle, sopran spazmy, a bas pastwisko.
Lecz otóż znowu aleja główna; przechodniów niewielu, a ławki prawie puste. Siadam na jednej, aby podsłuchać szeptów.
— Nie byłaś wczoraj...
— Nie mogłam...
— Unikasz mnie, gniewasz się!...
— Nie...
— Pozwól mi rączkę... Wszak mnie kochasz?... Nie kochasz!... No, powiedz czy kochasz?...
— Nie... wiem...
— O kochasz!...
— Puść mi pan rękę...
— Nie puszczę...
— Puść!... Pomyśl tylko, co z tego będzie?...
GŁOS ZDALEKA. Mamo!... mamo!... gdzie mama?...
GŁOS BLIŻEJ. Ja tu, Maniu... chodź, chodź!...
Idźmy stąd; zostańcie w pokoju, szczęśliwi! Dusze wasze zbyt zajęte są w tej chwili, abyście mogli słyszeć szmer nadciągającej burzy i pojąć złowrogą przepowiednię, jaka padła na was z ust dziecka.
Jak cicho!... tylko młody ptak skrzeczy w gęstwinie... Dlaczegóż i ja nie miałbym dzielić spojrzeń moich między gwiazdy jasne i kochające oczy?...
Widzę jakieś światła. Tu błyszczą lampy altanki z wodą sodową, tam zapałka... Co mnie wreszcie obchodzą zapałki, woda sodowa i wszystkie wynalazki, kiedy mam dokoła noc, a nad głową niebo i drzewa szumiące?
Niby znam te miejsca, a nie znam? Zdaje się, żem zbłądził, i robi mi to przyjemność!
Obecnie doczekałem takiej chwili, w której zachwyca nas osławione kwilenie ptaków i rozrzewnia zdyskredytowany księżyc. Jaki nawał uczuć!... zdaje się, że wyśpiewałbym całą duszę moją, która przecież jest inna, aniżeli u innych ludzi, ale... jeść już chcę, a przytem obawiam się, aby miejsca nie zabrakło w „Kurjerze.“





KŁOPOTY REDAKTORA.
OBRAZEK Z NIEDAWNEJ PRZESZŁOŚCI

„Co nieco się zatarło na przeszłości desce,
Niechaj odżyje w pieśni albo humoresce.“


— A napaliszżeż choć raz w tym djabelskim pieci[2] do stu piorunów! — woła względnie dość poważny mężczyzna, w futrze z psów, naśladujących niedźwiedzie. — Czego tu sterczysz, gapiu?
— Czekam na korektę.
— Czemże ci będę robił korektę, ośle jakiś, kiedy mi palce zesztywniały? Napal w piecu, to zrobię.
— Kiedy piec dymi, proszę pana.
— Bodajeście się wy zadymili, niedołęgi! — klnie w dalszym ciągu mężczyzna, trzepiąc się zziębniętemi rękami po bokach, na furmański sposób. — Odgrzejże mi przynajmniej atrament, bo zamarzł!
Chłopiec ze zmarzłym atramentem wyjeżdża do cieplejszych okolic, mężczyzna w futrze, ogrzawszy ręce, zkolei naciera sobie uszy mocno klerykalnej barwy, a tymczasem we drzwiach świątyni dobrego humoru pojawia się dyspozytor.
— Proszę pana redaktora — mówi przybyły — wstępnemu rysunkowi nos się zatarł.
— A więc cóż ja na to poradzę? przecież swego nosa mu nie oddam. Idźcie do rysownika.
— Rysownik także nie odda, bo sam nie ma; wreszcie już za późno.
— Uważam, żeś pan codzień dowcipniejszy, panie ten...
— My tu tak wszyscy potrochu, panie redaktorze. Zamiast rysunku, trzeba dać druk.
— A skądże panu druków wezmę, kiedy współpracownicy nie nadesłali rękopisów?
— Miał pan dać tego... kościotrupa, czy jak tam?
— Aha! „Kościotrup i dziewica,“ fantazja, dam, ale niech kto pisze, a ja będę dyktował; czy jest kto taki?
— Znajdzie się. Mieszka tu na górze jeden od adwokata, to go panu redaktorowi sprowadzę.
— Dobrze!... No i cóż? — pyta redaktor wchodzącego w tej chwili chłopca — rękopis masz?
— Gdzie tam, panie redaktorze! Pan Ochwatowicz strasznie chory i tylko kartkę przysłał.
— Dawaj ją tu!... — Czyta.

„Świat mi zbrzydł... głowa cięży... umieram bez nadziei i żalu... Przyszlijcie mi kilka rubli. — Ochwatowicz.“
Post scriptum. Po drodze niechaj chłopak kupi parę cytryn.“

— A niechże cię zakwaszą! — woła redaktor, zabierając się znowu do ogrzewania rąk o boki. — A niechże cię!... Czyś widział pana Ochwatowicza?
— Widziałem, proszę pana; ma chustkę na głowie.
— Cóż mu jest?
— Nie wiem, proszę pana redaktora. Sługa mówiła, że go ludzie wczoraj o pierwszej w nocy z sani do pokoju przynieśli. Podobno był na imieninach.
— Ach! — wzdycha redaktor, padając na fotel i zasłaniając twarz rękoma.
Jednocześnie ukazuje się dyspozytor w towarzystwie łysego jegomości lat średnich, którego fizjognomja odznacza się dziwnym spokojem, graniczącym nieledwie z doskonałą obojętnością na wszystkie rzeczy tego świata.
— Panie redaktorze, przyszedł pan Dulski do pisania.
— Niech siada i pisze — mówi redaktor, nie odejmując rąk od twarzy.
— Dzień dobry panu! — odzywa się przybyły, nie zmieniając ani na chwilę swej apatycznej fizjognomji.
— Tam! — wskazuje dyspozytor, następnie sadowi obojętnego mężczyznę tyłem do grzbietu redaktora, podsuwa mu efekta piśmiennicze i jakiś dziennik na podkładkę.
— Panie dyspozytorze, ile będzie potrzeba szpalt „Kościotrupa i dziewicy?“
— Dwie... pół trzeciej...
— Bardzo dziś zimno — odzywa się pan Dulski.
— Piszemy, panie — mówi redaktor, nie patrząc nawet na bliźniego, który podjął się roli machiny kaligraficznej.
— Już z dziesięć lat nie pamiętam takiej zimy — zapewnia Dulski.
— Tytuł: „Kościotrup i dziewica“ — dyktuje redaktor.
Pióro Dulskiego poczyna skrzypieć.
„Step straszny... (kropki), okropny... (kropki), pusty... (kropki). Zamiast zieleni trawy — bielizna śniegu, zamiast świergotu ptasząt — krakanie wron i wichru wycie... (Od ustępu).
„Na pysznym arabczyku pędzi młoda dziewica, wiatr rozwiewa jej woal i czarną aksamitną amazonkę.“ (Od ustępu).
„Na posągowej twarzy dziewicy wyrzeźbił się wyraz przerażenia, bo tuż tuż, za jej pysznym rumakiem, gna stado wilków, złowrogo wywieszających krwawe języki i kłapiących wściekle porcelanowemi zębami.“
Redaktor nagle uciął, jakby chłód opisywanego stepu zamroził mu kaskadę słów. W uchylonych drzwiach ukazała się ostra bródka, haczykowaty nos i silnie wystrzyżona głowa.
— Aaa, pan Josek! Cóż pan każe?
— Upadam do nóg panu redaktorowi!... przyszedłem za te szedem rubli, co pan wie...
— Niema teraz. Panie Dulski, piszemy dalej.
— Jakto niema? Ja dżysz muszę gospodarzowi zapłaczić...
— Nie przeszkadzaj! „Z oczu i nozdrzy dzielnego bieguna sypały się iskry; pędził jak wiatr, gdy wtem dopadła go wilczyca i urwała mu ogon. Lunął potok krwi...“
— Jakże będzie, proszę pana redaktora?
— Nie dostaniesz teraz nic; nie przeszkadzaj!
— To ja zaczekam.
— Nie czekaj, powiadam ci...
— Kiedy ja nie mogę, proszę pana, ja muszę dżysz dostacz szedem rubli...
Redaktor z pochmurnego zrobił się majestatyczny.
— Josku — rzekł — dostaniesz za godzinę pół rubla, ale teraz wynoś się, bo...
Żydek znikł.
— Ale, ale... stój! stój! Przynieś mi jeszcze paczkę papierosów.
— Niech pan da pieniędzy.
— Nie mam drobnych; przynieś za swoje i zostaw w drukarni.
— Jakto to może być? To ja i pieniędzy nie dostanę i jeszcze mam papierosy kupować?...
— Za to możesz wypić kieliszek wódki.
— Także za swoje?
— Rozumie się! Tymczasem.
— Ny, ny!...
— Panie Dulski, piszemy dalej — mówi redaktor, spoglądając przez ramię na siedzącą za nim machinę.
„Drobny ten łup na chwilę tylko wstrzymał pędzące stado, które wnet dognało ofiarę...“
— Panie redaktorze! — woła wbiegający w tej chwili, mocno zaaferowany pan, w starej burce i pomiętym kapeluszu. — Panie redaktorze, na miłość boską, dajcie mi piętnaście rubli!...
— Piętnaście rubli? — pyta zdumiony redaktor, drepcząc nogami i gwałtownie zacierając ręce. — A artykuł przyniosłeś... pan?
— Mój Boże! dajcie mi pokój z artykułem przynajmniej teraz... Pan wiesz, moja żona...
— Aaa... winszuję!
— No, więc widzisz pan, czy w takiej chwili można myśleć o pisaniu?
— Panie — odparł surowo redaktor — powód taki mógłby stanowić sprawiedliwą wymówkę dla pańskiej żony, ale nigdy dla pana.
— Ależ panie redaktorze, nie dręcz mnie; potrzebuję piętnastu rubli, a pan mi...
— Za godzinę będziemy panu mogli ofiarować pięć rubli, teraz zaś... Panie Dulski, piszemy.
— A niech was! — mruknął przybyły, trzaskając drzwiami.
Pióro skrzypiało, redaktor dyktował.
„W tej chwili najtęższy wilk przyskoczył do cwałującego bieguna i urwał mu tylne kopyto z lewej strony; lecz szlachetne zwierzę, czując, jak drogi ciężar unosi, pędziło dalej, nie dotykając nogami śniegu. Potok krwi, płynący z ogona, zamarzł.“
Tym razem redaktor struchlał, ujrzawszy w otwartych drzwiach jakieś poważne oblicze, w kołnierz z rzeczywistych szopów oprawione.
— A, szanowny pan Goldfisz!... Cóż pana dobrodzieja sprowadziło tak wcześnie?
— Dzień dobry! Pan chyba żartuje, pan przecie wczoraj jeszcze miał mi oddać te sto dwadzieścia...
— Niechże pan Goldfisz siada, bardzo proszę! Spodziewam się, że synek pański miał dobrą cenzurę?
— Niczego!... Ale widzi pan, ja nie mam czasu, a panowie to mnie tak zawsze jakoś zamroczyć umieją.
— No, jeżeli pan Goldfisz nie ma czasu teraz, to możemy za parę dni nasz rachunek uregulować.
— Za parę dni?... To już chyba z komornikiem — odparł obrażony gość, zabierając się do odejścia.
— Chwileczkę... panie Goldfisz! Pan Goldfisz zna „Kupca Weneckiego“ Szekspira?
— Dlaczego nie mam znać? ja przecie całego Szekspira prawie na pamięć umiem.
— Pan wie, że do tej tragedji wchodzi lichwiarz nazwiskiem Szajlok?
— No tak, Szaja... wiem, wiem!
— Otóż wyobraź pan sobie, że otrzymaliśmy wczoraj miejską pocztą rysunek, a na nim... wiesz pan kogo? Oto pana! Jesteś pan tam przedstawiony z nożem w ręku i podpisem: „Abraham Goldfisz, Szajlok z Pociejowa, co na dwieście procent pożycza.“
— Kto takie głupstwo napisał?
— Nie wiem; swoją drogą jednak my rycinę zużytkujemy.
— Jakto, wyrysujecie panowie w piśmie?
— Naturalnie. Pan nas chcesz stradować, my więc nie mamy racji oszczędzać pana.
— No, ja panu redaktorowi co powiem. Ja z temi stu dwudziestoma rublami zaczekam jeszcze tydzień... dwa... niech będzie trzy — ale niech państwo tego nie zrobią...
— Hum! uważa pan Goldfisz... trudno... Artykułów nie mamy.
— Nie macie?... A jak ja chciałem wam dać, toście nie brali.
— Pański wiersz był strasznie słaby.
— Tamten słaby, ale ten, co mam teraz, to strasznie zdrowy. Przeczytam panu, com napisał: „O przyjaźni.“
Redaktor zgadza się, pan Goldfisz siada, wydobywa z kieszeni rękopis i czyta:

Przyjaciel wierny więcej znaczy,
Niż skarb niezmierny. On przebaczy
Wszystkie urazy

Kilka razy.
A jeśli ty jesteś w potrzebie,
Idziesz do niego, jak do szebie,
On tobie pożycza,
Pieniądze odlicza.
A jeśli masz jakie zgryzoty,
Czy to zmartwienie, czy kłopoty,
U niego pociechy szukasz.
Do jego serca pukasz...

— No, co pan redaktor na to?
— Pyszny wiersz!
— Pójdzie na ten numer?
— Na ten? Poszedłby, ale... naprzód nie jestem pewien, czy ten numer wyjdzie.
— Dlaczego nie jestem pewien?
— Zabrakło nam pieniędzy. Przez kilka dni (z powodu świąt) nie wpływała nam prenumerata.
Pan Goldfisz zamyślił się.
— No, a jakby poszedł, to z moim podpisem?
— Rozumie się! Kazałbym jeszcze odbić jeden numer dla pana na welinie, czerwonemi literami.
Pan Goldfisz powtórnie się zamyślił.
— Ile to potrzeba?
— Z pięćdziesiąt rubli.
— Aleby poszedł z moim podpisem i z czerwonemi literami?
— Jakżeś pan chciał?
— No... to ja panu pożyczę pięćdziesiąt rubli, tylko... niech pan do mnie za godzinę przyjdzie.
To powiedziawszy, pan Goldfisz wstał, odetchnął głęboko i czule pożegnawszy redaktora, wyszedł. Po upływie jednak kilku sekund wrócił znowu i uchylając drzwi, dodał:
— Z moim podpisem, pamiętaj pan!
Teraz dopiero na surowem redaktorskiem obliczu wykwitł uśmiech, który jednak należało powściągnąć przez wzgląd na wchodzącego dyspozytora.
— Panie redaktorze, przyszedłem po fantazją o kościotrupie, niech pan teraz da choć kawałek.
— Mówisz pan o „Kościotrupie i dziewicy?...“ Mogę dać teraz kawałek, za godzinę będzie reszta. Panie Dulski, proszę o rękopis!
Ale pan Dulski nie podniósł nawet schylonej głowy, tylko wciąż pisał zawzięcie.
— Panie Dulski! — zawołał dyspozytor — proszę o rękopis!...
Pan Dulski ciągle pisał.
Ten jawny dowód lekceważenia osób, wyższe zajmujących stanowiska, obruszył redaktora, który powstał z gniewem i z pod ręki Dulskiego wydarł papier. Lecz apatycznego człowieka nie obraził bynajmniej ten wybuch. Spokojnie strzepnął on pióro, i odwróciwszy głowę, rzekł:
— Bity charakter, panie!
Redaktor spojrzał na papier, przybliżył go do światła, przetarł oczy, a na twarz wystąpiły mu sine plamy.
— Co to jest?... „Pisarz Trybunału Cywilnego... Wiadomo czyni, iż na żądanie Jankiela Karabin, kupca w mieście gubernialnem... zamieszkałego, a zamieszkanie prawne u Franciszka Patykowskiego Patrona Trybunału...“ Co to znaczy?... ten człowiek zamiast pisać to, co ja mu dyktowałem, napisał ogłoszenie o subhastacji?...
— Z tego arkusza, panie — mówił Dulski — toby były cztery kancelaryjne...
— Czyś pan zwarjował?... — pyta redaktor.
— Najmniej dwa złote, panie — odpowiada nowokreowany literat.
— Ależ panie dyspozytorze, ten człowiek jest głuchy!
— Coś pan zrobił?... — wrzeszczy do ucha Dulskiemu zirytowany dyspozytor.
— Co? a przepisałem ogłoszenie z tej gazety, co kazał pan dyspozytor...
— Ależ ja ją panu tylko na podkładkę dałem! — odpowiada oburzony dyspozytor...
— Niechże was tu wszystkich najjaśniejsze!... — konkluduje redaktor.





CO TO JEST BLAGA?

Było już około dziesiątej wieczorem. Poważny pan Ezechjel kilkakrotnie spojrzał na zegarek, szpakowata pani Weronika kończyła robotę włóczkowej chusteczki, a pulchna mężatka, pani Balbina, bez ceremonji ziewała. Tak widoczne oznaki nudów zdolne były zakłopotać najmniej uprzejmego gospodarza; to też nie dziw, że znani z gościnności państwo Sylwestrowie wili się jak dwie muchy w ukropie, zapewne rozmyślając nad sposobami ubawienia swoich gości.
Nagle, w chwili gdy brwi zmartwionego pana Sylwestra dosięgły najwyższego położenia na czole, a koralowe usteczka pani Balbiny robiły się coraz podobniejsze do bramy zajezdnego domu, jedno pytanie rzucone jak bomba przez eleganckiego Fabjana, spłoszyło anioła ciszy:
— Bardzo byłbym wdzięczny — mówił pan Fabjan — temu, ktoby mi dokładnie objaśnił, co znaczy tak powszechnie dziś używany wyraz blaga?...
— Nic łatwiejszego! — mruknął poważny Ezechjel.
— Najzupełniej zgadzam się z panem! — potwierdził gościnny Sylwester.
— A... ach!... — ziewnęła ponętna Balbina.
— Dobranoc państwu!... — szepnęła Mania, córeczka państwa Sylwestrów, rozkoszny czternastoletni cherubinek, który miał wielką ochotę posłuchać objaśnienia wyrazu blaga, lecz na dany przez troskliwą mamę znak, musiał opuścić rozbudzone towarzystwo i odejść do swego pokoju.
— Owe wyprzedaże zupełne, pożyczki premjowe, koncerta dobroczynne — mówił pan Ezechjel — owe wyrzekania na ucisk klas ubogich przez kapitalistów, wszystko to blaga!...
— Mój panie — odezwała się pani Weronika — poco mamy tak daleko szukać, kiedy w najbliższych znajomych nam kółkach jest tyle blagi, że ta wystarczy do doskonałego objaśnienia wyrazu...
— No, żegnam państwa! — przerwała pani Balbina, nie mająca zwyczaju robić sobie z nikim ceremonji. — Uważam, że pani Weronika znalazła już swój ulubiony temat, nie chcę więc jej przeszkadzać...
— Ależ pani!... Ależ droga pani!... — zawołali jednocześnie gościnni państwo Sylwestrowie, zrywając się z krzeseł, zapewne dla zatrzymania tak przyjemnej osoby.
— Słowo daję, że nie mogę dłużej czekać... Mąż będzie niespokojny, a przytem głowa trochę mnie boli! — tłomaczyła się pani Balbina, całując tymczasem damy i łaskawie podając rączki mężczyznom.
— Może pani dobrodziejka pozwoli sobie służyć? — spytał szanowny Ezechjel.
— O dziękuję! bardzo dziękuję, mam tylko parę kroków do domu. Adieu!...
I w kilkanaście sekund znikła.
— Zawsze do męża i zawsze przy mężu... co za doskonała kobieta! — zaczął gospodarz z dwuznacznym uśmiechem.
— Ach, Boże! — zawołała z gniewem pani Weronika. — Oto jest dopiero przykład blagi... Niby to kocha męża, a ma kochanków tuziny...
— Jest na pozór bardzo rozsądna i taktowna, a przecież robi szalone wydatki i zaciąga długi — dodał Ezechjel.
— Pod pretekstem szczerości prawi ludziom impertynencje — uzupełnił Sylwester.
— Tak, istotnie... — pochwycił miły Fabjan. — Pani Balbina bardzo szczęśliwie przyczyniła się do objaśnienia rzuconej kwestji!... Lecz o Boże! — zawołał nagle — jest już kwadrans po dziesiątej, a ja mam odwieźć z teatru moją siostrę, panią baronowę X., pozwolicie więc państwo, że pożegnam...
— Jaka szkoda! — westchnęła Weronika.
— Nie godzi się, panie Fabjanie, przerywać rozmowy, której pan duszą jesteś — rzekła z najsłodszym uśmiechem gospodyni.
— No, trudno!... Jeżeli pan Fabjan ma odprowadzić panią baronowę, to nie powinniśmy go zatrzymywać — zakonkludował gospodarz.
Gdy po czułem pożegnaniu gość zniknął, pan Ezechjel rzekł z bardzo uroczystą miną:
— Nie rozumiem, dalibóg! jakiem czołem ten młodzieniec dopytuje się o znaczenie wyrazu blaga, będąc sam tak doskonałym blagierem!...
— Jaki pan Ezechjel złośliwy! — szepnęła pani domu.
— To nie złośliwość, moje dziecko — wtrącił gospodarz — ale sprawiedliwość. Nikt istotnie nie dorównał panu Fabjanowi w sztuce udawania, a i teraz nawet nie jestem pewny, czy zamiast do siostry nie poszedł... no, gdzieindziej.
— Naprzykład za panią Balbiną! — odezwała się Weronika.
— Ależ droga pani!... — protestuje gospodyni domu.
— Mniejsza już o panią Balbinę — mówi Ezechjel — bo swoją drogą i bez niej Fabjanek jest blagierem. Ja sam znam parę wypadków, w których, doprawdy, chłopiec ten przeszedł samego siebie...
— Ta... ta jego pycha arystokratyczna jest przedewszystkiem blagą — przerywa Weronika. — Wiadomo przecież, że ojciec jego był lokajem...
— Lokajem?... A cóż znaczy siostra baronowa?
— Znaczy to, że wyszła za fabrykowanego barona, który przed kilkunastu laty trzodą handlował.
— Ależ majątek samego Fabjana?...
— Gdzie on tam ma majątek! — odzywa się pan Ezechjel. — Pieczeniarzuje przy wielkich panach, pożycza niby to dla nich pieniądze u lichwiarzy, a przy tej sposobności i o sobie nie zapomina. Oto wszystko!
— Bójcie się państwo Boga, czy to być może?! — pyta bolejącym głosem pani Sylwestrowa. — To zdawał się taki przyzwoity chłopiec!...
— Droga Klociu! — upomina ją mąż — droga Klociu, nie dziwże się tak znowu gwałtownie, bo ci przecież nieraz już opowiadałem o Fabjanie...
— Ależ kochany Ksawciu!...
— Ależ kochana Klociu!...
Zapalającą się kłótnię małżeńską przerwał nagły dźwięk dzwonka, gdy zaś gospodarz otworzył drzwi wchodowe, zebrani ujrzeli w przedpokoju służącego pana Ezechjela.
— Co się stało? — zawołał pan Sylwester ze źle udawanem zdziwieniem.
— A bo proszę pana, jakiś pan był u nas trzy razy i powiedział, że się chce gwałtem z panem widzieć jeszcze dziś...
— Dziwna rzecz!... Z prawdziwą przykrością będę musiał państwa pożegnać...
— O to nic!... byle tylko nie trafił się jaki wypadek... Dobranoc!... — chórem odpowiadali obecni.
— No, to chyba i ja już pójdę spać — rzekła pani Weronika, składając robotę. — Mój Boże! jak świat przewrotny teraz! Ten naprzykład stary grzesznik Ezechjel wszystkich obmawia, a sam podobno najgorszy... Ach!...
— Cóż on znowu zrobił? — pyta gospodyni.
— Niby ty nie wiesz, droga Klociu! — odpowiada mąż z przekąsem.
— Sknera, lichwiarz, kochana pani! — objaśnia Weronika. — Niejednego już zgubił, a ten jegomość, co przysyłał po niego w nocy, to niezawodnie albo tradowany dłużnik, albo potrzebujący pieniędzy głupiec... Dobranoc państwu.
— Wielki Boże! — dziwi się Sylwestrowa.
— Tak! tak! moja pani... Dobranoc.
Po wzajemnych uściskach stara dama zniknęła.
— Moja Klociu — zaczął pan domu — jesteś nieznośna z tem ciągiem powątpiewaniem i dziwieniem się...
— A ty z twojem obgadywaniem na współkę z Weroniką, która jest tak fałszywa cała, jak jej zęby i włosy...
— Ależ Klociu, co gadasz?... Wprawdzie Weronika ma swoje dziwactwa...
— Dziwactwa?... Więc to dziwactwo obgadywać wszystkich za oczy, a łasić się w oczy?... Nieznośna kobieta i basta! — zawołała żona i weszła do następnego pokoju.
Mąż pobiegł za nią.
— Moja droga, nie pojmuję — mówił z gniewem — skąd ci dziś przyszły morały do głowy? Wiem przecież, jaka zwykle jesteś!
— A ja nie pojmuję ciebie! — zawołała żona. — Bronisz dziś Weroniki, a wiem przecie, co na nią zwykle gadasz...
— Bezrozumna kobieto! nie mogłem inaczej gadać, ponieważ Weronika podsłuchiwała za oknem.
— No, to i ja nie mogłam chwalić plotek i plotkarki, ponieważ Mania przez cały czas naszej rozmowy podsłuchiwała za drzwiami...
— Przecież Mania spać poszła?...
— Mania zawsze tak robi, ile razy chce słyszeć coś, czegoby przy niej nie mówiono.
— Doskonałe wychowanie!... — bąknął mąż.
— Dosyć!... — odparła żona.
I już... już miało wybuchnąć nieporozumienie familijne. Szczęściem, małżonkowie spojrzeli na siebie i... ucichli oboje.





TRZEBA BYĆ GRZECZNYM.

— Powiadam wam — wołał rozentuzjazmowany pan Kleofas — że nienawidzę tych fircyków, tych wiercipiętów, tych lalek, tych charcików angielskich... no! słowem tych wszystkich błaznów, którzy przed lada cymbałem skaczą, lada osłowi kłaniają się, lada gamoniowi ustępują... Powtarzam, nienawidzę ich! a tobie, mój Jasiu, życzę, abyś trochę spoważniał i przestał być tak dla wszystkich nadskakującym, jeżeli chcesz dłużej ze mną stosunki utrzymywać...
Cały ten potok wyrazów energicznego Kleofasa spadł na upomadowaną głowę przyjemnego i niewinnego Jasia, który od roku dopiero wszedł między ludzi, od dwu lat golił wąsy scyzorykiem, a obecnie wił się i przestępował z nogi na nogę, rumiany, jak szesnastoletnia panienka.
— Ależ kochany Kleofasiu! — odparł wytrawny pan Paweł — ależ Kleofasiu, duszko, zastanów się nad tem, jaką teorją wykładasz młodemu chłopcu?... Chcesz więc, aby był brutalem, grubjaninem, aby sobie zaraz na początku karjery porobił nieprzyjaciół między ludźmi?...
— Niech będzie brutalem — przerwał pan Kleofas — niech będzie gburem, ale niech szanuje swoją godność! Co to znaczy mieć przyjaciół, albo nieprzyjaciół między ludźmi?... Furda, głupstwo!... Ludzie tego kochają, kogo się boją, a... a papinkowymi młokosami pogardzają!...
Wyrecytowawszy to, gwałtowny Kleofas dobył z kieszeni i zapalił bardzo grube cygaro, które w jego przekonaniu nazywało się Esmeraldosem, a w istocie było zwykłą czterogroszówką od Zajdla i Fruchtmana, której woń bardzo często czuć można w okolicach Kopernika i Karasia.
Miły Jaś był tymczasem czerwony jak piwonja, a spotniały, jak za najgorętszych szkolnych czasów.
— Słuchaj, Jasiu! — reflektował młodzieńca pan Paweł. — Nigdy nie wierz poglądom dziwaków, ale temu, co się dzieje na świecie — a na świecie ludzie, o ile umieją, starają się być grzecznymi dla siebie. Gdyby nie te drobne ustępstwa wzajemne, jakich się wszyscy codzień ku zgorszeniu pana Kleofasa dopuszczamy, gdyby nie te ustępstwa, powtarzam, to my trzej i podobni do nas chodzilibyśmy z głowami obandażowanemi, zębami powybijanemi, żebrami połamanemi, a nawet, kto wie, kto wie... czybyśmy mogli jeszcze chodzić...
— Cha! cha!... cha!... — zaśmiał się ironiczny Kleofas. — Jasiu!... złoty, tortowy, śmietankowy Jasiu, nie słuchaj bredni safandułów, ale faktów, faktów!... czy ty uważasz?... faktów!...
— Prosimy o fakta! — pochwycił pan Paweł.
— Tak!... — dodał jeszcze bardziej zarumieniony Jaś, i chciał dokończyć zaczętego frazesu, ale że go w tej chwili skromność pochwyciła za gardziołko, więc umilkł.
— Chcecie faktów?... dobrze!... — mówił wielbiciel dwukopiejkowych Esmeraldosów. — Otóż, czy znacie Wojciecha, który u mnie służył za lokaja?...
— Aha! tego, z którym besztaliście się po całych...
— Pawełku!... — oburzył się pan Kleofas. — Otóż ten Wojciech póki był u mnie, póty znał służbę, odznaczał się pilnością i punktualnością, celował w pokorze i innych cnotach...
— O... tak! — westchnął pan Paweł.
— Pawełku! — upomniał go Kleofas, otaczając się kłębami dymu, od którego muchy z sufitu upadały na ziemię, a potem ciągnął dalej:
— Otóż Wojciech, po odejściu ode mnie...
— Nota bene przez cyrkuł...
— Pawełku!... Otóż tyle razy wymieniony Wojciech dostał się mazgajowi Guciowi, który go traktował per wy, per proszę, per niech Wojciech będzie łaskaw... I cóż powiecie?... Z tego skromnego, potulnego, karnego, służbistego Wojciecha zrobił się po kilku miesiącach tak bezczelny bisurman, że wyobraźcie sobie, zaczął sypiać na łóżku Gucia, chodzić w jego ubraniu, a upominany, zagroził mu w końcu wybiiiciem zęęębów!...
— No, nic dziwnego... nauczył się tego w poprzedniej służ...
— Ależ Pawełku!... — wrzasnął pan Kleofas, i znowu uśmiercił tuzin much potężnym kłębem dymu.
— Ja myślę... ja myślę, proszę cię... — wyjąkał Jasio — że to był przypadek szczególny, lecz wogóle...
— Aha, wogóle!... zaraz ci powiem, co to jest ogół. Znacie Henryka, tego, co był kasjerem u bankiera?... Otóż Henryk także celował w grzeczności, także miał, jak nazywacie, dobre wychowanie i posłuchajcie, co się stało:
Ile razy ktoś przyszedł do kasy, a trafiało się to sto razy na dzień, Henryczek skakał koło niego, rozmawiał, wdzięczył się, no!... ledwie że ze skóry nie wylazł. Pewnego razu, gdy ekspedjując w ten sposób cały tłum interesantów, zagadał się z jakąś damą, ktoś, wyobraźcie sobie, świsnął mu paręset rubli z przed nosa!... Zrobił się rwetes, gwałt, bieganina w całym kantorze, — lecz naturalnie, złodzieja, który miał czas umknąć, nie schwytano. Ojciec Henryczka pieniądze musiał zwrócić, a sam Henryczek dostał dymisją. Bankier przyznał mu wprawdzie, że jest najgrzeczniejszym chłopcem, jakiego widziano, ale przyznał i to, że nie ma kwalifikacji na kasjera i że za dużo wogóle czasu traci!
— Oto mi dopiero przykład!... niechże cię!... — mruknął zniecierpliwiony pan Paweł.
— Jasiu!... — zaczął znowu uroczyście pan Kleofas, udając skutkiem urazy, że nie domyśla się nawet istnienia swego przeciwnika. — Jasiu! czy przekonałem cię, że nie warto inaczej ludzi traktować, jak tylko przez nogę?...
— Ależ bój się Boga, Kleofasiu... a damy... damy! — zawołał ustępujący już z placu Jasio, oblewając się przy wyrazie „damy“ takim potokiem krwi, że aż ściany pokoju zrobiły się czerwone.
Pan Kleofas opuścił rękę z cygarem ku podłodze, dobijając tym sposobem leżące na niej a poprzednio odurzone muchy.
— Damy?... damy!... — nietyle wyrzekł, ile raczej wykaszlał te wyrazy nasz mizantrop, z taką potęgą goryczy, jaką zrozumieć mogą tylko ludzie, którzy... którzy mają uzasadnione powody do nienawidzenia płci pięknej. — Ale mniejsza o to! — dodał po chwili — opowiem ci i o damach!... Czy znacie Józia?...
— Znam go! — wtrącił pan Paweł. — Chłopiec tkliwy i korpulentny...
Pan Kleofas, wysłuchawszy z godnością tej uwagi, zrobił taką minę, jakby swego przeciwnika poczytywał za ludożercę z epoki krzemienia niepolerowanego, i ciągnął dalej:
— Mój osobisty przyjaciel Józio, o którym nie lubię słuchać uwag uszczypliwych, jechał raz koleją żelazną w towarzystwie pewnej młodej damy, której (wymawiam to z boleścią) względy starał się pozyskać.
W drodze trzymał w rękach jej pudełko, jej pieska, jej parasolkę, jej koszyczek, jej zawiniątko, jej torebkę, zawieszał jej kapelusz, składał i rozkładał szal, otwierał i zamykał okna i mówił tysiące grzeczności. Na stacjach wydzierał dla niej z rąk markierów najpierwsze szklanki herbaty, najprzedniejsze befsztyki, najzimniejsze napoje gazowe, i płacił za wszystko, mówiąc, że poda jej rachunek na miejscu.
Gdy dojeżdżali do Warszawy, dama wyraziła obawę o dorożkę. Grzeczny Józio (staram mu się tego nie pamiętać) uspakajał ją, zapewniał o swem poświęceniu i wachlował swoim kapeluszem, ponieważ było gorąco.
Nagle słychać świst przeraźliwy!... Podróżni nasi widzą stosy drzewa, węgli, sznury wagonów, gromady gapiów. Dama znowu niepokoi się o dorożkę, pociąg zwalnia, a Józio, chcąc być pierwszym, wyskakuje i pada na ziemię!...
— Zabity! — krzyknął ktoś. — Raniony!... — powtórzył drugi. — Żyje!... — zawołał trzeci, a Józio, wysłuchawszy tych wykrzykników, uczuł się podniesionym z ziemi, obmacanym, wytrzepanym i zaprowadzonym do naczelnika stacji...
— Puśćcie mnie! — wołał zrozpaczony Józio, myśląc o damie.
— Czy to pan zostałeś rozjechany przez pociąg? — pyta go chłodno naczelnik.
— Ależ ja zdrów jestem... nic mi nie brak... puśćcie mnie!... — wołał Józio, widząc, że dama z innym wsiada do dorożki.
I czy sądzicie, że go puszczono? Bynajmniej! Jeszcze go do cyrkułu odprowadzono, ponieważ nie miał żadnych dowodów legitymacyjnych i zdawał się być zanadto niespokojnym.
I cóż powiecie? nim biedny Józio spotkał znajomego urzędnika, który go uwolnił, upłynęło parę godzin. Dama tymczasem znikła, pozostawiając mu sińce, wstyd, deficyt w jego portmonetce, a unosząc z sobą jego pyszną bursztynową cygarnicę, wartości kilkunastu rubli.
— Czy i tym razem jesteś przekonany o potrzebie grzeczności? — spytał szyderczo pan Kleofas zgnębionego Jasia i, z uczuciem triumfu, zaciągnął się swoim Esmeraldosem.
— A teraz mnie... mnie posłuchaj, Jasiu! — przerwał zirytowany pan Paweł. — Otóż tedy był sobie pewien wysoki, chudy, długowłosy, jak niedźwiedź zarośnięty i jak tyczka prosto trzymający się gbur...
W tej chwili Jaś spojrzał na mocno obciągającego się pana Kleofasa, jakby zapytując, czy jest podobieństwo między nim a podanym rysopisem?...
— Gbur ten głowy nie czesał, ludziom się nie kłaniał, rozwalał się na krzesłach, wyciągając daleko swoje laskowate nogi, chłopców w cukierniach beształ, przechodniów na ulicy potrącał...
Figura pana Kleofasa nikła stopniowo za gęstemi obłokami dymu z dwukopiejkowego cygara.
— Ale do czasu dzban wodę nosi! — ciągnął dalej pan Paweł. — Ten gbur, ten grubjanin, rozbijający wszystkich, trafił raz...
— Panie Pawle!... — przerwał Kleofas drżącym z gniewu głosem.
— Trafił raz na nagniotek takiego samego jak on brutala, który jak złapie kija...
— Pawle... zapominasz się!...
— Jak zacznie lać wzdłuż, wpoprzek...
— Pawle... bo mnie wywiedziesz z cierpliwości!...
— Wzdłuż, wpoprzek, wukos pana Kleofasa...
— Jesteś impertynent!... jesteś człowiek bez wychowania! — wrzasnął pan Kleofas, i cisnąwszy na podłogę swego cennego Esmeraldosa, wybiegł jak oparzony z pokoju.
Pan Paweł, widząc to, odetchnął...
— I cóż ty, Jasiu... hę?...
— Trzeba być grzecznym! — westchnął ładny Jaś, któremu niewiadomo, czy opowiadanie pana Pawła, czy też dym pana Kleofasa, przywrócił naturalne blado-różowe rumieńce, na obliczu już od dwu lat pielęgnowanem za pomocą scyzoryka.





NA SASKIEJ KĘPIE.

Bardzo byłbym rad poznać nazwisko i mieszkanie tak płochej osoby, któraby poważyła się twierdzić, że panna Marja nie jest najprzyjemniejszą szatynką, jakie istniały kiedykolwiek między jej imienniczkami, posiadały szare oczy, pięćdziesiąt tysięcy posagu w listach zastawnych i ubierały się w suknią koloru zgniłego siana? Powtarzam, radbym bardzo poznać tak lekkomyślną osobę, nie dlatego broń Boże, aby okaleczyć lub nadwerężyć jakąś część jej ciała, lecz poprostu dlatego, aby ją spytać: czy nie sądzi przypadkiem, że wahadłowy chód pani Radczyni (mamy) nie jest dość majestatycznym, albo że szczupły pan Radca (ojciec) nie jest dostatecznie napełniony godnością i powagą, która rozciąga się od najniższego punktu jego obcasów do najwyższego punktu jego kapelusza, nadaje politurowy blask jego łysinie i omal że nie wytryskuje z poza stojącego i silnie wykrochmalonego kołnierzyka?
Szczęściem dla naszego miasta, w Warszawie podobnych gburów niema. To też nie dziw, że szanowni Radcostwo i ich ponętna jedynaczka, idąc wzdłuż nadwiślańskiego wału ku stacji czółen, przewożących na Saską Kępę, spotykają w drodze same tylko fizjognomje, wyrażające głęboki podziw, lub szczerą sympatją dla tak dobranej rodziny. Nie dziw też, że dobranej tej rodzinie towarzyszy pan Karol, brylant młodzieży, najwykwintniejszy z Karolów, jacy kiedykolwiek nosili ciemne marynarki, jasne spodnie, bogate fryzury i wzmacniali naturalne wdzięki obfitemi dozami fiksatuaru i wonnych olejków. To też nie dziw wreszcie, że świetne to grono doskonałych osób znakomicie ubawić się może na Saskiej Kępie, choć niestety! akompanjuje im blady i uczony a daleki kuzyn panny Marji — pan Adolf, który z jednakowym chłodem traktuje majestatyczność pani Radczyni, jak stojące kołnierzyki pana Radcy, jak pendzelkowate wąsiki pana Karola, a wkońcu wdzięki i posag uroczej panny Marji.
Wykwintny Karol zbyt jest pewnym swego stanowiska, aby miał lękać się bladego i obojętnego Adolfa, niemniej jednak irytuje go ten pedant. Radca i Radczyni okazują za dużo uprzejmości zimnemu kuzynowi, a panna Marja bardzo często rumieni się pod jego wzrokiem, chociaż... i cóż to znaczy!.. Nic, a przynajmniej prawie nic. Ludzie mówią wprawdzie, że pan Adolf skończył uniwersytet, że posiada dużo nauki, taktu i zdrowego rozsądku, lecz mówią i to, że pana Adolfa więcej zajmują krajobrazy à vol d’oiseau, niż piękność panny Marji i jego własna powierzchowność, — gdy tymczasem on, pan Karol!... On przecież jest urzędnikiem i bierze czterysta rubli pensji, on ma kompletną i świetną a zawsze modną garderobę, umie grać trzy sztuczki na fortepianie, tańczy jak anioł, a nadewszystko posiada bardzo ładne mebelki i platerowaną cukiernicę.
Co za porównanie!... To też pan Karol nie wątpi o ostatecznej porażce swego przeciwnika wobec panny, jak nie wątpi i o tem, że gdyby sam Apollo chciał w końcu XIX wieku przedzierzgnąć się w postać ludzką, wówczas niewątpliwie pożyczyłby od niego, to jest od pana Karola, nietylko fryzury i wąsików, ale nawet lakierowanych kamaszy z guzikami i okrągłego kapelusza z wentylatorem.
Mimo to jednak przystojnego Karola dręczy blady Adolf, dręczy go tem więcej, że panna Marja jest dziś jakoś w złym sosie, prawdopodobnie z powodu obecności chłodnego kuzyna. To też pan Karol jak najusilniej i we własnem przekonaniu jak najszczęśliwiej stara się neutralizować ten zgubny wpływ, wije się więc jak pijawka między towarzyszami i przedmiot swoich marzeń bawi jak najwykwintniejszą i najdowcipniejszą rozmowę.
— Oto już zbliżamy się do kresu naszej wędrówki — donosi uprzejmy Karol. — Za chwilę wyminiemy solny magazyn, młyn parowy i staniemy przy czółnach... Jak Wisła opadła!... Czy nie lęka się pani, abyśmy nie musieli przechodzić ją suchą nogą?
— Nie lękam się — uspokoiła go panna Marja.
— Uważam, że bardzo wiele osób idzie w tamtą stronę — będziemy mieli zatem dość liczne, lubo niekoniecznie przyjemne towarzystwo... Policja powinnaby zabronić kąpieli przy brzegu, po którym tyle dam przechodzi... Otóż i stacja... Co za tłum!... jakie mnóstwo czółen i żagli!... Cha!... cha!... cha!... słyszę harmonijkę... Czy nie obawia się pani, abyśmy nie dostali miejsca?...
— Nie obawiam się — upewnia znowu wytrwałego mówcę panna.
W tej chwili grono nowych przyjaciół naszych dotarło do stacji, położonej u stóp parowego młyna. Stacja jest to dość brudny i błotnisty brzeg, zawalony stosami belek, gromadą pustych beczek, ogromną kupą drobnego żwiru i ciągle zmieniającym się tłumem amatorów na Saską Kępę, którzy przybywali z miasta, gapili się, wsiadali na czółna, ciesząc się przy tem wszystkiem niewymownie i gadając niemiłosiernie. Przez ten czas grzeczny pan Karol odczytuje pannie wypisane na żaglach statków tytuły i stara się jak najpopularniej objaśnić różnice między Jowiszem a Izabellą i Pod kogutem, tudzież między Zygmontem, Szybkobiegiem, a Salomońską Extrum.
— Proszę pana!... proszę państwa!... — wołali przewoźnicy — zara odjeżdżam!... do kompanji!... zara odpływam!... już mam kilka osób!... Graj, Władziu!...
— I granie nie pomoże!... — odparł siedzący w jednem z czółen Władzio, o którym trudno było powiedzieć, czy więcej w tej chwili pracuje nad wydobyciem niesfornych dźwięków z potężnej harmonijki, czy też nad utrzymaniem w jakiej takiej równowadze swej własnej postaci, którą z dziwnym uporem ciągnęła do siebie woda.
Lecz mimo piękną, choć niedość wyraźną grę wielkiej harmonijki, mimo wymowne nawoływania przewoźników, mimo niecierpliwości reszty towarzystwa, systematyczny Radca nie spieszył się z powierzeniem kruchemu statkowi swoich i swej rodziny losów. Natomiast, jako człowiek lubiący i umiejący badać, dostrzegł on, że pewien mały chłopiec w barchanowych majtkach i przyszytym do nich takimże spencerku, od czasu do czasu uderza o puste beczki butami, trzymanemi w rękach. Dostrzegł również, że z rozmaitych otworów młyna parowego wydobywają się w dość regularnych odstępach czasu syczące prądy pary, i że z ogromnej kupy żwiru także dość regularnie stacza się nadół jakiś pełnoletni mężczyzna, usiłujący w niewiadomych celach dostać się tą drogą na górę.
— Proszę państwa na Zygmonta, bo zara odpływam! — przerwał dumania Radcy kapitan tak nazwanego statku.
— Panie Radco, już czas!... Mężu... Ojczulku, siadajmy!... — uzupełnili razem blady Adolf, tudzież małżonka i jedynaczka czcigodnego myśliciela.
Na te hasła pan Radca poprawił stojący kołnierzyk, podniósł ostro zakończoną brodę ku niebu i postawił nogę na krawędzi Zygmonta.
— Na Izabelę, wielmożny panie!... do kompanji!... — wezwał Radcę inny kapitan, i otóż Radca postawił nogę na krawędzi Izabeli.
— Djabła warta, panie, ta skorupa, Paryska Gondola to migdał!... — odezwał się trzeci kapitan, a Radca, uznając zapewne słuszność tej uwagi, wsiadł — do Szybkobiega. Damy i dwaj satelici młodszej z nich nie omieszkali naśladować tego przykładu.
Dokonawszy tak prostej, a jednak płodnej w następstwa czynności, pan Radca rozejrzał się po łódce i dostrzegł za sobą damę tak grubą jak rzeźnik, z mężem tak chudym jak pasternak, przy sobie jakiegoś telegrafistę z bardzo cienką szpadą i jeszcze cieńszym głosem, a przed sobą młodzieńca w kolorowej chustce na szyi i nicianych rękawiczkach, poważnie siedzącego obok pewnej starej damy z pieskiem, zwanym Pikol, który zadowolenie swoje z tak przyjemnego sąsiedztwa ogłaszał szczekaniem, mocno przypominającem ostatnie chwile suchotników.
— Spychaj! — krzyknął kapitan Szybkobiega na obdartego chłopca, stojącego w drugim końcu łodzi, poczem obaj, oparłszy nogi na brzegach statku, a lewe ramiona na długich drągach, wyciągnęli się jak charty, ale — bez dalszych następstw.
— Nie rusza się! — zauważył niedaleko siedzący pan Karol, a Radca bardzo uroczyście poprawił swój kołnierzyk.
Zapewne na widok tej tak stanowczej manifestacji, kapitan zdjął zakurzone buty i wszedł po kolana w rzekę. Szczupły Radca zauważył przy tej sposobności, że nogi kapitana wyglądają tak, jakby w okolicach Warszawy nie istniała ani kropelka wody, choć znowu całe zachowanie mężnego żeglarza było takie, jak gdyby korytem Wisły płynął najczystszy spirytus i gwałtem wlewał się w gardła właścicieli mniejszych i większych żaglowców.
Po kilkuminutowych nadwodnych i podwodnych usiłowaniach wioślarzy, para z młyna buchnęła silniej niż zwykle, barchanowy chłopiec uderzył w beczkę butami głośniej niż kiedykolwiek, pełnoletni mężczyzna z kupy żwiru stoczył się nadół szybcej niż poprzednio, damy krzyknęły, ładny Pikol zawył, a Szybkobieg wypłynął ku środkowi Wisły, skąd, po kilku bardzo umiejętnych obrotach wkółko, kilkunastu prysznicach, spowodowanych uderzeniem wioseł o wodę, podróżni nasi dojechali do Saskiej Kępy bez żadnego szczególnego przypadku.
Wykwintny Karol, który w czasie żeglugi był jednym z tych, co najciszej siedzieli i najostrożniej (zapewne przez troskliwość o damy) badali głębokość wody, otóż uprzejmy Karol prawie najpierwszy dotknął nogą lądu i z niesłychaną elegancją podał rękę wysiadającej pannie Marji. Nieszczęściem jednak, dziewica, niewątpliwie zatopiona w kontemplowaniu przymiotów pana Karola, nie dostrzegła jego ruchu i wyskoczyła z łodzi, bardzo poufale oparta na ramieniu zimnego Adolfa. Tym sposobem przystojny i pełen dobrego tonu nasz bohater musiał poprzestać na połączonem z niejakiemi trudnościami wysadzeniu Radczyni i podziwianiu bardzo kształtnej, w węgierski bucik ustrojonej nóżki uroczej Mani, który to widok dziwnie mocno rozdmuchał w nim dawno już tlejące matrymonjalne projekta. Szczęśliwy Karol ani na chwilę nie wątpił, że ekspozycja nóżki była wyłącznie przeznaczona dla niego, i że najwłaściwiej postąpi, oświadczając się pannie Marji albo zaraz na huśtawce, albo między podaniem raków i pieczonych kaczek z mizerją.
Ale i cóż to?... piękna Marja nie puszcza ręki bladego kuzyna... zwiesza się na niej... ba! coś nawet szepce do ucha jej właścicielowi?... Jest to już zbyt wyraźne kokietowanie pana Karola, który z tych oznak bardzo sprawiedliwie wnosi, że bądź co bądź nie należy dłużej trapić biednej dziewczyny, lecz nieodwołalnie dziś jeszcze jej się oświadczyć.
Tymczasem para kuzynów rozmawiała z sobą w sposób następujący:
ONA. Czy koniecznie musisz iść do tego nieznośnego przyjaciela?
ON. Wiesz przecie, moja droga, że jest chory i że nie widziałem się z nim już od paru tygodni...
ONA. Szkaradny jesteś, mój Adolfie!... Wracajże przynajmniej prędko, bo umrę z nudów...
ON. Spodziewam się, że pan Karol nie pozwoli na to?...
ONA. Ach! prawda... że mamy tu i pana Karola...
Po ostatnich słowach blady kuzyn żegna towarzystwo, z którego panna Marja przesyła mu najpiękniejsze spojrzenie, pani Radczyni ukłony dla chorego przyjaciela, a pan Radca upomnienie, aby najpóźniej za godzinę przyszedł „pod Dąb“ razem ze swoim przyjacielem.
Gdyby godziło się stosować wyrażenia nieprzyzwoite do ludzi eleganckich, to powiedzielibyśmy, że przystojny Karol głupiał coraz bardziej, widząc i słysząc to wszystko. Przebóg! skądże znowu pochodzi poufałość panny i ta pewność kuzynka, który uroczą i posażną dziewicę obojętnie wystawia na zaloty najpiękniejszego młodzieńca w Warszawie?... Zdumiony Karol przegląda się w swoich lakierowanych kamaszach, lecz poznawszy, że mu nic z wdzięków nie ubyło, staje obok panny i razem z nią, naturalnie pod bacznym dozorem troskliwych rodziców, puszcza się ku najsławniejszej restauracji na Saskiej Kępie.

∗             ∗

Uwolniwszy się od powagi Radcy, majestatu Radczyni i elegancji ładnego Karola, począł pan Adolf rozmyślać nad sposobami wynalezienia przyjaciela, który od kilku tygodni bawił tu na letniem mieszkaniu. Dzięki wywieszonej przy drodze z woli wysokich władz gminnych tablicy, na której stało: „Wieś Saska Kęmpa, gmina Wawer, domów dwadzieścia osiem, ludności sto sześćdziesiąt cztery i t. d.“ pan Adolf nie mógł żadną miarą wątpić o tem, że znajduje się na Saskiej Kępie, jak również i o tem, że w całym obszarze wiedzy miejscowych władz administracyjnych niewiele więcej znajdzie dla siebie objaśnień. Gdzie tu więc szukać?... Jeżeli pójdzie w stronę Pragi, znajdzie łąkę, na niej trochę krów, starego i kulawego pastucha, kilku pijaków i sznur amatorów, ciągnących piechotą, wózkami i dorożkami ku miejscu wspólnej zabawy. Jeżeli drogą równoległą od Wisły będzie szedł w górę rzeki, zobaczy po prawej ręce gęsty i ciemny gaj drobnych wierzbek i ogromnych topoli nadwiślańskich, wyrastających z piasku, a zaś po lewej — chróściane płoty, ogrody warzywne i owocowe, budowle kryte słomą lub gontami, stogi na słupach, huśtawki, karuzele i altanki. Czekać na miejscu także się nie opłaci; tu bowiem zamiast chorego przyjaciela spotka gromadę bardzo zdrowych i krzykliwych gości, nieustannie wysiadających z czółen, błąkających się między wysokiemi drzewami, lub niknących we wnętrzu wiejskich domków. Cóż miał zatem robić? Naturalnie nic innego, tylko, naśladując zwykłych śmiertelników, razem z nimi wstępować do willi dla zasięgnięcia języka.
Oto stacja pierwsza. Chałupa, w dnie świąteczne zmieniająca się na salon, a zbudowana dla ochronienia od częstych powodzi na pagórku. Około bramy dwóch bardzo zemocjowanych przyjaciół trzymają w objęciach trzeciego, na obliczu którego maluje się wielkie zniechęcenie do świata i znikomych rozkoszy. Na desce, przyczepionej do czterech sznurów, przywiązanych do belki, opartej na dwóch słupach, kołyszą się dwaj młodzieńcy z tak dziką energją, jakby mieli zamiar w jednej chwili pozbyć się wspomnień o ciepłem piwie, które już wypili, a zarazem przygotować miejsce na dozy, które jeszcze chcą wypić. Z wnętrza willi dolatuje brzęk szkła, fortepianu i chaotyczny tupot danserów. Na zapytanie o chorego przyjaciela, pan Adolf odbiera odpowiedź, że w tem miejscu piwo jest lepsze od drozdowskiego i że ostatni wylew naraził gospodarza na bardzo dotkliwe straty.
Stacja druga. Na huśtawce dwie damy kołyszą się bardzo wstydliwie i gorzko narzekają na wiatr, który zawsze i wszędzie myśli tylko o zakłopotaniu płci pięknej. Na karuzeli kręci się kilkoro dzieci i mężczyzna w pewnym wieku, który usiłuje łapać floretem kółka, lecz za pierwszym rzutem trafia w kapelusz jakiegoś eleganta, za drugim godzi w oko swej własnej żony, a za trzecim jest ściągnięty z konia i obsypany wymówkami, między któremi laski i pięście dość ważną odgrywają rolę. W sali gra fortepian i skrzypce, które stara się zagłuszyć pracująca w sąsiedniej altanie liczna orkiestra kozacka. Taktowny pan Adolf szybko ustępuje z miejsca, w którem obecnie między kilkoma przyjaciółmi wszczęło się małe nieporozumienie, spowodowane niewłaściwym użytkiem dużego kufla.
Stacja trzecia. Słychać przyjemny głos fletu, wspomaganego przez trąbę, śpiewającą tylko dwoma basowemi tonami. Okna sali zapełnione są gośćmi, którzy nie bez uczucia lekkiej zazdrości podziwiają zręczność pląsających tancerzy. Chłodny pan Adolf, umieściwszy się obok innych, uważa najprzód dwóch mężczyzn, walcujących tak, jakby nogami ubijali kapustę, dalej jakąś parę, której piękniejsza połowa zdaje się opierać brodę na czole połowy silniejszej, potem znowu parę tańcującą, bez żadnych oznak szczególnych, potem dwie damy, usiłujące okazać, że lekceważą sobie wszystkich tancerzy męskich, a wreszcie jakąś miłą panienkę, zwieszoną na szyi pewnego młodego człowieka, w którym pan Adolf poznaje bardzo dobrą znajomość. Młody człowiek, dostrzegłszy taktownego Adolfa, mocno rumieni się, zapewne ze zmęczenia, puszcza na środku nierównej podłogi swoją ponętną tancerkę, wybiega do przyjaciela, wita go najserdeczniej, upewnia zapomocą bardzo silnych argumentów o cnocie miłej panienki, a wreszcie donosi, że wspólny ich przyjaciel chory mieszka na końcu Saskiej Kępy, w domku, otoczonym wysokiemi drzewami, gęstemi zaroślami i bardzo piękną łączką. Opowiedziawszy to wszystko, wraca do sali po miłą i cnotliwą panienkę, i uroczyście wyrzekając się tańców w kółku plebejuszowskiem, prowadzi ją do innej willi, aby tam dokończyć niespodzianie przerwanego walca, a zacząć polkę albo oberka, o ile takowe figurują w repertuarze miejscowych muzyków.
Spory kawałek czasu upłynął, zanim pan Adolf, wyminąwszy wiele ogrodów, gaików, pól i łączek, na których: „pod wszelką odpowiedzialnością lub karą policyjną zabrania się chodzić lub wydeptywać trawę,“ znalazł wreszcie rezydencją chorego przyjaciela, a przed nią małego kota z szerścią bardzo dokładnie oskubaną przez psy, kilka prosiąt również oskubanych i starą kobietę, stojącą z rękami, założonemi na brzuchu. Nastąpiła wymiana pytań i objaśnień:
— Czy tu mieszka pan X?...
— Może i tu, abo co? — zagadnęła kobieta.
— Chciałbym się z nim zobaczyć.
— Tera nie można, bo pan wyszed do lasu.
— A możebyście go poszukali?
— Kto go ta bandzie sukoł!
— A czy prędko wróci?...
— I tego niewiadomo. Moze prandko, a moze nieprandko, kto go ta wi!...
Po długich certacjach, w ciągu których dobra kobiecina wyraziła obawę, aby domu przy święcie nie okradziono, znalazł się wreszcie posłaniec po chorego przyjaciela, a pan Adolf, zaleciwszy, aby go w stosownym czasie wezwano, odsunął się dla chwilowego odpoczynku o kilkadziesiąt kroków od domu między zarośla. Jakoż prędko wynalazł odpowiedni pagórek, zdjął nieco przyciasne kamasze i zwróciwszy twarz ku niebu, wpadł w głębokie zamyślenie, z głośnem chrapaniem połączone.

∗             ∗

Jeżeli istnieje raj ziemski, to jest nim niezawodnie kolonja „pod Dębem.“ Cudna ta miejscowość, obok win „we wszystkich gatunkach,“ limonady, biszofu, piwa kulmbachskiego, kilku altanek, mnóstwa stolików i ławeczek, lokaja we fraku, dwu huśtawek i jednej karuzeli, posiada jeszcze strzelnicę z dwoma tarczami i wiatrówką, tudzież kanał z czółnem, w którem doskonale jeźdźićby można, gdyby wody nie brakło. Wykwintny Karol bawi tam już z półtorej godziny, wraz z szanownym Radcą i jego damami i stara się rozproszyć ich niepojętą melancholją swoim niezrównanym dowcipem, swoją zręcznością w używaniu huśtawki, a wreszcie całą swoją osobą ze wszystkiemi nieocenionemi jej przymiotami.
Przytem piękny Karol nie zasypia gruszek w popiele i już po raz trzeci stara się upewnić pannę Marją o swojej czułej sympatji. W tej chwili naprzykład, widząc, że kuzynka gospodyni kraje ogórki, mówi:
— Czy pani lubi mizerją, panno Marjo?
— Tak sobie!...
— O, bo ja lubię, a szczególniej pokrajaną pięknemi rączkami... Jakże zazdroszczę tym, którzy, mając ukochaną żonę przy boku...
— Ach, mamo! dlaczego ten nudny Adolf nie przychodzi? — przerywa urocza Mania.
Pan Karol triumfuje, rozumie bowiem aż nadto dobrze, co znaczy ten wybieg dziewiczy.
— A możebyśmy się na karuzeli pokręcili trochę? — pyta poważny Radca.
Damy wahają się, lecz gdy elegancki Karol dowodzi im, że dla serc sympatyzujących z sobą niema większej przyjemności, jak razem kręcić się wkółko, ulegają — i całe towarzystwo zajmuje miejsca na rozkosznej machinie.
Niewiele już brakowało do zupełnego kompletu osób, ostatnią więc ławkę wolną zajęła pani Radczyni z córką, za niemi na kasztanowatym koniu umieścił się Radca z powagą ministra finansów, a przed niemi bułanego konia opanował pan Karol. Że jednak nie zdawało mu się dość przyzwoitem siedzieć tyłem do dam, usiadł więc do nich obliczem, a tyłem do końskiej głowy.
— Niech pan tak nie siada — ostrzegł go maszynista od karuzeli — bo można zlecić!...
— Panie Karolu! — powtórzyła przestrogę ponętna Mania — niech pan dobrze usiądzie...
— Ruszaj! — zakomenderował mężny Karol. — O pani! — dodał — czy mógłbym na jedną chwilę wyrzec się...
Nim dokończył, machina weszła w ruch, i w tej samej chwili ładne wąsiki pana Karola zetknęły się z ogonem bułanego konia, nogi młodzieńca zakreśliły w powietrzu bardzo wdzięczną linją krzywą, a cała postać naszego bohatera znalazła się na ziemi z obliczem, zwróconem ku najwyższemu punktowi na sklepieniu niebieskiem.
W tej pozycji pan Karol dostrzegł szybko przelatujące nad nim węgierskie buciki panny Marji, potem obcasy pana Radcy, dalej trzewiki dwu panienek, później kamasze jakiegoś obywatela, a następnie kilka rozmaitych sztuk wszelkiego innego obuwia.
Na krzyk dam, karuzelę zatrzymano, a zręczny pan Karol, powstając, jakby nigdy nic nie zaszło, uchwycił w pośpiechu za nogę jakąś pensjonarkę, zawadził głową o jednego z czterech koni, i z najpiękniejszym uśmiechem odszukawszy swój wentylacyjny kapelusz, rozkazał się wytrzepać parobkowi. W kilka minut po tym drobnym wypadku, który dziwnie przyczynił się do podniesienia poziomu ogólnej wesołości, znajomi nasi siedzieli już w przezroczystej altanie. Radca obstalował kaczki, a elegancki Karol od kwestji kaczek bardzo szczęśliwie przeszedł do kwestji dwu serc sympatyzujących ze sobą.
— Mój Boże! — przerwała mu panna Marja — już prawie słońce zachodzi, a Adolfa niema jeszcze... Przecież bez niego nie będziemy jeść podwieczorka?
— A to dlaczego? — odparł bardzo stanowczo Radca, widocznie czujący pewną słabość do kaczek. — Jeżeli lepiej bawi się z przyjacielem, niż z nami, no... to niechże się bawi!...
Domyślny Karol zrozumiał, co to znaczy i zlekka zatarł sobie łokieć lewej ręki, noszącej prawdopodobnie ślady konnej jazdy.
— Panie Karolu! — zaczęła znowu Mania z lubym uśmiechem. — Czy nie zrobiłby pan nam małej grzeczności?...
— Jestem do usług pani...
— Czy... nie byłby pan łaskaw poszukać Adolfa?... — dodała z ponętniejszym jeszcze uśmiechem dziewica. — Byłabym panu bardzo obowiązana...
— Maniu!... — wtrącił surowo Radca.
— Zapewne, że to niegrzecznie — uzupełniła Radczyni — gdyby jednak pan był łaskaw...
Dziwne uczucie, podobne do wbicia podwójnej szpilki, przeszyło serce Karola. Skąd ta troskliwość o bladego i obojętnego kuzyna, a wreszcie gdzie on ma go szukać?... Nie było jednak rady, pełen więc dobrego tonu nasz przyjaciel wstał z wdziękiem i rozpoczął poszukiwania przedwstępne.
Los pomógł mu, zaraz bowiem w bufecie spotkał pewnego znajomego Adolfa, który w towarzystwie bardzo miłej panienki, tytułowanej kuzynką, przyszedł zobaczyć, jak też tańczą „pod Dębem.“ Znajomy ten doniósł, że przy innej willi (gdzie także przypatrywał się tańczącym) spotkał Adolfa, szukającego mieszkania chorego przyjaciela, którego bardzo dokładny adres dał i panu Karolowi.
Zdobywszy adres, piękny Karol zasięgnął od jakiegoś tubylca wiadomości o kierunku drogi, przyczem nie omieszkał zadać mu kilku innych pytań:
— Czy... uważasz, mój przyjacielu, czy w tych stronach nie trafiają się jakie dzikie zwierzęta?...
— Jakoś nie słychać, choć kto ich tam wi!... — odpowiedział tubylec.
— Hum!... A czy... to jest... czy nie błąkają się tu jakie włóczęgi, ludzie podejrzani?...
— Gdzie ta ich brakuje! — odparł badany.
Nie umiemy powiedzieć, o ile oświadczenie to zachęciło pana Karola do poszukiwań, pewnem przecież jest, że bohater nasz po krótkim namyśle dodał:
— A czy nie mógłbyś, mój przyjacielu, pójść ze mną w tamtą stronę... tak... dla pokazania drogi?...
— Jo tam ni mam casu!... — ofuknął tubylec i poszedł dalej.
Nic już nie pozostawało panu Karolowi, jak także wyruszyć w swoją stronę, co uczynił, pogwizdując jakąś wesołą aryjkę. Ledwie jednak wysokie drzewa zakryły przed nim restauracją „pod Dębem,“ kiedy nagle przystanął, ostrożnie obejrzał się dokoła i... wydobył z kieszeni długi składany nóż, który niezwłocznie otworzył.
Zadrżałby ten, ktoby mógł zobaczyć uśmiechniętą zwykle twarz Karola, wówczas gdy ściskał błyszczącą stal w białej i delikatnej ręce...
Biedna Marja!...

∗             ∗

Słońce zachodzi, oblewając ziemię i kłębiące się chmurami niebo światłem koloru rozpalonej miedzi. Między zwieszonemi liśćmi drzew, wśród ciszy poprzedzającej burzę, rozlega się trwożliwy pisk ptaków, cichy brzęk komarów i dalekie odgłosy wesołej zabawy.
Na zielonem wzgórzu, otoczonem gęstemi krzakami i potężnemi topolami, zwrócony bladą twarzą ku niebu, śpi głęboko jakiś młody człowiek, należący, o ile z ubrania sądzić można, do dostatniej klasy społeczeństwa. Obok niego, bliżej głowy, leży kapelusz, bliżej zaś nóg kamasze, które zapewne zdjął z powodu gorąca.
Biedna Marja!...
Nagle na tej samej drobnej, szmaragdowej łączce ukazał się jakiś cień w jasnych spodniach, ciemnej marynarce, okrągłym kapeluszu z wentylatorem, z błyszczącym nożem w rękach...
Zobaczywszy śpiącego, cień zadrżał, na chwilę stanął, przybliżył się, pochylił nad śpiącym, wykonał kilka ruchów i znikł w zaroślach...
O biedna, biedna Marja!...

∗             ∗

Niebo zaczęło się coraz więcej zachmurzać, a goście coraz liczniej opuszczać restauracją „pod Dębem,“ gdy systematyczny Radca, ogryzłszy ostatnią kostkę zgładzonej dla niego kaczki, zakomenderował odwrót do miasta.
— Ależ ojczulku! — prosiła prawie ze łzami Mania — jakże możemy odjechać bez Adolfa?... Przytem i pan Karol jeszcze nie wrócił...
— A, to trudno!... ja temu nie winienem, żeś się uparła z wysłaniem Karola — odpowiedział Radca. — Zresztą nic im się nie stanie, nie są dziećmi... No, w drogę, moje panny, bo nas burza zaskoczy!...
W tej chwili między drzewami ukazał się pan Karol, którego twarz prawdopodobnie skutkiem zapadającego mroku wyglądała dziwnie ponuro.
— Cóż Adolf?... czy nie znalazł pan Adolfa?... — zapytała niespokojnie panienka.
Zdawało się, że wykwintny młodzieniec zrozumiał w tej chwili całą zgrozę straszliwego pytania: „Kainie, gdzieś podział brata?“
— Och!... — przerwał niecierpliwy Radca — pewno nawet mieszkania nie znalazł... No, chodźmy!...
— Tak... zabłądziłem... nie znalazłem!... — odpowiedział pan Karol, jakby dławiąc się wyrazami.
W tej chwili zahuczał daleki grzmot, elegant drgnął, a całe towarzystwo ruszyło ku Wiśle.
— Co się panu stało, panie Karolu? — spytała nagle Radczyni — pan masz mankiet zakrwawiony?...
— No, no... chodźmy, chodźmy!... — zrzędził Radca. — Kto spadł w takim pędzie z karuzeli, ten mógł sobie całą nawet koszulę zakrwawić...
Nikt nie wątpił o słuszności tego objaśnienia, bo i z jakiej racji miał wątpić? Lecz dlaczego rumiana zwykle twarz pana Karola staje się teraz trupio bladą?... Czy może pan Karol jest zbyt wrażliwym na błyskawice i grzmoty, coraz częściej po sobie następujące — a może myśli, że i teraz jeszcze na pewnym szmaragdowym pagórku leży jakiś człowiek z bladą twarzą i zaciśniętemi pięściami?...
Wśród gwaru tłoczących się gości, znajomi nasi zdobyli łódkę i opuścili Kępę. Ujechawszy kilkanaście kroków, widzieli oni u brzegu inne czółno, którego weseli pasażerowie dysputowali z sobą bardzo krzykliwie i tytułowali się bardzo poufale. Oho!... nie koniec na tem, widać bowiem spadający w wodę kapelusz, za którym skacze najprzód jeden mężczyzna, za nim drugi, a podczas gdy pierwszy usiłuje wejść na statek, wśród klątw i śmiechów przybywa im do towarzystwa jakaś dama...
Fiu! fiu! teraz słychać nawet oklaski: jeden... drugi, i otóż rozpoczyna się rzęsiste brawo, w którem przyjmują udział ręce kilku osób i fizjognomje kilku innych...
Ale płynący znajomi nasi prawie że nie zważają na tę rozrywkę bliźnich, pozostałych na brzegu, bo błyskawice świecą i grzmoty huczą ze wszech stron. To też pełen godności Radca i majestatyczna Radczyni modlą się gorliwie, biedna Mania ledwie hamuje łzy, a wykwintny Karol?...
Wykwintny Karol, siedząc na brzegu łodzi i drżąc na całem ciele, ostrożnie wydobywa z kieszeni duży składany nóż i... puszcza go w wodę!...
— Panie!... — woła ktoś siedzący z tyłu — panu coś wypadło... Czy nie klucz?...
— To nóż — objaśnia ktoś drugi.
— Dobrze zrobił — chwali trzeci — znać wie, że w czasie burzy źle chodzić z żelastwem...
Podróżni zaczynają się śmiać, uśmiechają się nawet Radca i Radczyni, uśmiecha się i smutna Mania, a pan Karol wygląda tak, jakby chciał za swoim nożem pójść w wodę.
Nareszcie wylądowali; czas już był wielki, bo połowa nieba sczerniała jak węgiel i dmuchnął wicher gwałtowny. Szczęściem, spotkano dorożkę, która za stosowną opłatą podjęła się odstawić znajomych naszych do domu.

∗             ∗

Dobrą już godzinę syczał w mieszkaniu Radcostwa samowar, nim z burzą spadli państwo mogli z usług jego skorzystać. Razem z wejściem ich w bramę, lunął deszcz i zahuczały pioruny, uprzejmy więc gospodarz musiał zaprosić wielbiciela swej jedynaczki na wieczór.
Lecz obecność eleganckiego Karola nie ożywiła bynajmniej towarzystwa. Radczyni mruczała pacierz, Radca opatrywał okna, Mania wzdychała, a wykwintny gość ich pił herbatę, jeżeli szczękanie zębami o brzeg szklanki może się nazwać piciem.
Wtem na schodach usłyszano łoskot...
Na ten odgłos panna Marja zerwała się od stołu, pan Karol zsiniał, a w otwartych drzwiach ukazał się...
— Adolf!... — zawołała panna.
— Adolf!... — powtórzył Radca z małżonką.
Trudno zgadnąć, czy to skutkiem nagłego pojawienia się bladego kuzyna, czy też skutkiem prawie współczesnego uderzenia piorunu, elegancki Karol stracił zupełnie przytomność. Fioletowe usta jego były otwarte, oczy szklane.
— Tak późno, kuzynku!... — szepnęła z najsłodszą wymówką panna.
— Nie mogłem wcześniej, bom musiał wysuszyć kamasze, które mi „ten pan“ rzucił w błoto — odpowiedział chłodny Adolf, wskazując zmartwiałego Karola.
— W błoto?... a to jakim sposobem?... — pytał zdumiony Radca.
— Czekając na mego przyjaciela, zdjąłem kamasze, bo mnie piekły, i zdrzemnąłem. Wtedy „ten pan“ przyszedł, obejrzał mnie, a myśląc zapewne, że śpię...
— W jakimże celu? — dziwił się znowu Radca.
— W bardzo prostym — odparł nielitościwy Adolf — ażeby mnie ośmieszyć w oczach narzeczonej...
— Ciebie?... „ten pan?“ — przerwała uszczypliwa Mania. — „Ten pan,“ który się tak grzmotów boi, że aż rzucił swój scyzoryk do wody?...
Po takiem dictum „temu panu“ wyjaśniło się nagle dużo ciemnych dotąd tajemnic. Nie czekając więc dalszego ciągu, chwycił kapelusz i znikł z pokoju wśród śmiechu pozostałych osób.
Na schodach jednak ocknął się, a wiedząc, że pioruny uderzają niekiedy w ludzi szybko biegnących po ulicy, wszedł do skromnej komóreczki stróża, aby tam przeczekać ulewę.





WIGILJA.

Kiedym już przyniósł, mówiąc między nami, jakąś straszliwie niewyraźną babinę, kupioną za własne (krwawo zapracowane!) trzydzieści kopiejek, kiedym własną ręką w piecu napalił i własnemi obcęgami nakładł węgli do własnego a pękatego samowara, wyznaję — że mi się jakoś głupio zrobiło na sercu.
Co u djabła! ja, osoba taka porządna, tak sławna, ja, podpora i współpracownik tylu pism perjodycznych, ja — mający tu krewnych, tam przyjaciół, ówdzie powinowatych — będę sam jak palec, wówczas, gdy najostatniejszy z roznosicieli „Kurjera“ cieszy się w kółku familijnem?...
O źle!
Byłem wprawdzie wczoraj „na rybce,“ no — ale to na dziś nie wystarcza. Nie jestem głodny, nie zimno mi, wolałbym jednak w tej chwili patrzeć na jakąś zadowoloną twarz ludzką, któraby z wykwintnych apartamentów moich wygnała nudy i zły humor...
Czuję, że jestem rozwścieczony na cały świat. Gdybym mógł, zmiażdżyłbym księżyc na tabakę, ziemię na jakie sto lat cofnął w biegu, a słońce zamroził tak, że ażby kwiknęło. Ponieważ jednak robić tego nie wypada, rzucę więc stołkiem o podłogę, aż mu się nogi rozlecą, Walentemu, kiedy mi przyjdzie winszować, pokażę bardzo cierpki grymas, gospodarzowi wytoczę proces za to, że mi nie dał jeszcze piwnicy...
— Jak się masz, niedołęgo?...
— Tylko bardzo proszę...
Oglądam się... za mną jakaś jejmość... Czepek z żółtym fontaziem i tiulikiem w zęby, watowane kaftanisko pachnie rybami jak u śledziarki; w jednej kieszeni makagiga, w drugiej pajac, pod pachą zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią... A jaka talja u tej damy, fiu! We trzechbyśmy nie objęli — bodajem brał po sześć groszy od wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!
— No! i cóż się tak gapisz? -— wrzasnęła jejmość.
— Z kimże mam honor?... Czy nie pani Lucyna?...
Wymówiłem imię to na chybił-trafił, przypuszczając, że ono najlepiej pasować będzie do postaci, jednoczącej w sobie wielką energją i niepospolitą gospodarność.
— Czyś zwarjował?... Jaka Lucyna?... Nie Lucyna, tylko Wi...gi...lja!... Rozumiesz?
— Wigilja?... Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa...
— Dlaczego mnie tytułujesz panią, mazgaju, kiedy widzisz, że jestem duchem?
— Duchem?... W każdym jednak razie Wigilja to... zawsze niby płeć żeńska...
— Duchy nie mają płci.
— Doprawdy?... Czy...
— No, no, no... Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo nie mam czasu na romanse.
Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby obracać się równie szybko, jak język, wciągnąłem co rychlej futro na grzbiet i czapkę na uszy; w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.

∗             ∗

— Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! — mówiłem do mojej towarzyszki, trzymając się oburącz barjery wydywanionych schodów. — Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to... pani wiesz?
— Przywidzenie! — mruknęła dama, kładąc tłustą rękę na kryształowej klamce. — Mnie nie zrobią nic, no — a ty się wytłomaczysz... Wreszcie, redaktorowie za tobą poręczą!
Popchnęła drzwi, mnie we drzwi, i otóż znaleźliśmy się w przedpokoju.
Chryste Elejson! co za salony, jakie meble, jakie światła!... Pulchna figurka mojej towarzyszki jak najdokładniej odbija się w podłodze; — dywan na stole, dywan pod stołem, aksamity na kanapie... Na marmurowych słupach stoją urny i bocianowate dzbany etruskie, fotele takie, że na najgorszym z nich z całą satysfakcją usiadłbym nawet wówczas, gdyby mi głowę w tej pozycji zdjąć miano. A portjery... phy... A złote kutasy, ciężkie jak grzech śmiertelny!
Westchnąłem.
— Mój Boże! jakby też to mnie chudeuszowi wigilja smakowała w takim salonie...
— Spojrzyj — szepnęła moja przewodniczka.
Wsunąłem głowę pod jej ramię i zasłonięty portjerą patrzyłem.
W salonie były dwie osoby: jakaś młoda i piękna blondynka (cukiereczek! — powiadam), w powłóczystej sukni, i jakiś o tyle chudy, o ile znudzony frant, który, siedząc na kanapie, przekładał nogi, a palcami czesał dość zresztą rzadkie faworyty.
— Karolu, więc wychodzisz? — pytała blondyneczka głosem, który przeszył mi serce, jak materac tapicerska igła.
— Zostanę, Anielo, byleś mnie tylko... — odparłem.
— A cicho, teee!... — mruknęła Wigilja, przyciskając mi bardzo poufale łokciem głowę do swojej mocno podwatowanej talji.
— Muszę wyjść, duszko, jak cię kocham — teraz dopiero odpowiedział frant, znowu przekładając nogę.
— Więc zostawisz mnie samą nawet w tym dniu, Karolu?...
Ostrz głosu blondynki przeszedł mi gdzieś pod łopatką i oparł się na futrze.
— Przesądy! sentymentalizm!... — ziewnął frant.
— Nie dbasz o mnie...
— Zdaje ci się tylko, aniołku — odpowiedział elegant, wstając. — Gdybym o ciebie nie dbał, a i zwyczajów dawnych nie obserwował, nie kupiłbym ci przecież na kolędę garnituru za trzysta piętnaście rubli i pół, licząc w to dorożkę. No, bądź zdrowa!
To powiedziawszy, pochylił się nad piękną damą w powłóczystej sukni, ucałował kwiatek, który miała we włosach, i wyszedł.
W tej chwili w przeciwnych drzwiach salonu ukazał się wyfrakowany lokaj:
— Waza na stole, proszę jaśnie pani!
— Możecie jeść — odpowiedziała, zasłaniając twarz chustką.
— To jaśnie pani nie będzie jadła wigilji?
— Z kimże?...
— Ze... — odezwałem się.
— Cicho! — mruknęła stara, wyprowadzając mnie na schody.
O blondynko, blondynko! gdybyś też wiedziała, jakie serce biło dla ciebie z drugiej strony eleganckiej portjery...

∗             ∗

Znowu zatrzymaliśmy się, tą razą przed żółtym, parterowym, wykoszlawionym, staremi gontami pokrytym domkiem, na widok którego nie wiem z jakiej racji przypomniałem sobie pieśń ludową:

„Chałupeczka niska“ i t. d.

Wigilja oparła się o futrynę okna, ja stanąłem przy niej. Boże kochany! wszak ci ludzie nawet podwójnych okien nie znają, a wątpię, aby ogrzała ich ta muślinowa firanka i ogromny piec zakopcony, w którym tli się szczypta węgielków.
Na środku pokoju stół nakryty białym, choć nieco przykrótkim obrusem, obok — krzesła: jedno wyściełane, drugie drewniane i stołek prosty. Tapczan w jednym kącie, dziecinne, niegdyś politurowane łóżeczko z kratami w drugim, między niemi drzwi do alkierza i — oto wszystko.
W mieszkaniu trzy osoby: starzec ślepy, jakaś wybladła kobieta i dziecko w żałobie.
— Ojczulku, już gwiazdy zeszły, siadajmy! — zaczęła kobieta.
— A cóż nam imość dasz dzisiaj? — spytał stary.
— Jest dziadziu, barszcz, jest, dziadziu, śledź i są, dziadziu, kluski — odpowiedziało dziecko.
— Ho! ho!... bal!...
Tymczasem kobieta podała opłatki; łamali się i całowali.
— Ojczulku — rzekła znowu starsza — oto szalik na gwiazdkę, będzie ojczulkowi cieplej.
— A ja dziadziowi dam ołówek tabaki...
— Dziecino ty moja, Haniu serdeczna! — zawołał starzec, szukając rękami głowy dziewczynki — ja tabaki nie zażywałem, żeby tobie tę ot lalunię kupić, a ty mnie znowu tabakę dajesz, pewno z bułeczek twoich?...
I wydobył z za pazuchy kilkogroszową lalkę w sukni różowej.
— Jaka śliczna! — zawołało dziecko.
— A tobie, Kasiuniu, także szalik kupiłem... Ładny?
I podał kobiecie chustkę włóczkową.
— Czerwona, ojczulku...
— Bodaj tych Żydów! — mruknął stary — mówili, że czarna...
Zakołatano we drzwi.
— Prosimy! a kto tam?...
Na progu ukazał się tęgo zbudowany facet w kożuchu.
— To ja, sąsiad... (bodaj mnie roztratowali!...) Niech będzie pochwalony...
— Pan Wojciech! — zawołała kobieta. — Na wieki wieków...
— Podaj opłatki, Haniu — rzekł starzec, wyciągając ręce.
— Bo ja tu, z przeproszeniem, przyszedłem państwa prosić do nas na wilją. Stara, panie, Zosia i reszta (bodaj mi oś pękła na środku drogi) wszyscy hurmem proszą. Ot co jest!
Przy tych słowach mówca plunął przez zęby.
— A panie Wojciechu, jakżebyśmy też śmieli panu subjekcją robić?...
— Nic z tego (bodajem onosaciał!). Nie odejdę bez państwa...
— Zawsze w domu... — mówiła nieśmiało kobieta.
— A cóż to w domu? czy tu państwa kto na kantarze trzyma (bodajem Żydom wodę woził!...), czy co?
Niepodobna było opierać się dłużej tak kordjalnym prośbom; wziął więc starzec córkę pod rękę, wnuczkę za rękę, i wyszli.
Cała kawalkata zetknęła się z nami na podwórzu.
— Niech was Bóg błogosławi! — zawołała Wigilja.
— Panie Boże zapłać! — odparł pan Wojciech, pilnie się nam przypatrując. — Biedactwo jakieś — dodał po chwili. — Chodźcież i wy z nami (bodaj mnie rozjechało!), a pokrzepicie się trochę.
Poszła Wigilja z nieukrywaną radością, a ja za nią z rozpaczą w sercu; zaprosiny te bowiem djabelnie zachwiały wiarę, jaką dotychczas pokładałem w mojem futrze i czapce.
Ledwośmy weszli, tłum nas otoczył.
— A co? — wołał triumfujący Wojciech — mówiłem (bodajem z piekła nie wyjrzał!), że państwo nie pogardzą nami.
— Hania! Hania!... — piszczały większe i mniejsze dzieci.
— Haniu! ja dla ciebie schowałem złocone orzechy...
— A ja konia...
— Haniu!... a ja...
— Stańcie sobie ludzie kochani przy progu — zwróciła się do nas pani Wojciechowa, dama z czerwonym nosem i zapadłemi policzkami.
— A to jest, proszę państwa — mówił Wojciech do gości — to jest pan Władysław...
— Władysław Dratewka! — rekomendował się starannie uczesany młodzieniec, w jasnym żakiecie i palonych butach.
— Absztyfikant do mojej Zośki — dodał Wojciech.
Okrąglutka osoba, nazwana Zosią, zaczerwieniła się jak ćwikła.
— Niech państwo będą łaskawe siadać — prosiła gospodyni.
Gdy starsi zajęli miejsca, a chmara dzieci przyczepiła się też do stołu, pan Wojciech zaczął:
— Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary...
— No, mamuniu!... Stach wszystkie uszy z mego barszczu zabiera...
— Cicho, Franek, bo cię palnę!... Pobłogosław, Panie Boże...
— Wanda! nie pchaj się! — wrzasnęło drugie dziecko.
Z wielkim trudem udało się panu Wojciechowi dokończyć zaczętą modlitwę, po poprzedniem wytarganiu kilku czupryn. Poczęto jeść, dano i nam, dano też i psu kudłatemu, który ze zwieszonym ogonem a podniesionem uchem pilnie przypatrywał się stołowi.
— Jaka to szkoda — mówił świetny konkurent Władysław — że mnie majszter wcześnie nie puścił.
— A bo co? — spytała panna Zofja.
— A bobym pannie dopiero maku utarł... ech!...
— Panby nawet nie spotrafił.
— Mogiem żara szpróbować — odparł w każdej chwili gotowy do uprzejmych usług kawaler.
— Widzi mamunia, ten Stach...
— Cicho, wywłoki! — huknął gospodarz.
Przy końcu kolacji, którą oporządzono w sposób godny uwagi, pan Wojciech plunął na środek izby i zabrał głos:
— Na świecie coraz gorzej, żeby mnie piorun trzasł! Nalej, Zosiu, panu...
— Święta prawda — odpowiedział starzec.
— Za moich czasów panie, choinki były takie, żeby sam człowiek wlazł na nią, a dziś (bodaj się most pode mną załamał!) jak biczyska.
— W jednym wżględzie to jeszt gorzej, a w drugim to jeszt szto raży lepiej — upewniał pan Władysław.
— W żadnym lepiej...
— Czo tam pan Wojciech barłoży!...
— W żadnym, powiadam, a kto mi tu będzie gadał inaczej...
— A chy! a chy!... a chy!... — zakrztusiło się dziecko.
— Święta Panno! — zawołała Wojciechowa — Franek się dławi...
— Pal go w kark!... Ot co jest!...
Gałązka Wojciechowego rodu została ocalona, ku wielkiej uciesze pana „Władyszława,“ który upewnił wszystkich, że „gdyby Franusiowi ość wlazła w grzdykę, to byłoby ausz!...“
— Powiadam panu, że złe czasy, najlepiej miarkować po koniach — zaczął gospodarz nanowo. — Ze dwadzieścia lat temu, wypadała mi na każde dziecko para koni, potem tylko jeden, a teraz, panie, para na troje. Bodaj mi oś pękła, jeżeli szczekam!
— A co to panu Wojciechowi za krzywda?
— Zawdy para na troje — mówiłem!
Po tych słowach zamyślił się, plunął aż na piec i zawołał:
— Basta, moja panno!
Uważając ten wykrzyknik za hasło do odejścia, trąciłem Wigilją. Ukłoniliśmy się zatem gospodarzom, wzięli jeszcze po trojaku i po kawałku strucli (którą w prywatnym lokalu moim widzieć można), i wyszliśmy, błogosławiąc domowi.
Gdy byliśmy już w końcu podwórza, doleciał nas basowy głos pana Wojciecha, który zaintonował:

Panna porodziła maleńkie Dzieciątko,
W żłobie położyła małe Pacholątko...

kobiety dodały:

Funda, funda, funda!...
Tota risibunda,
Hej, kolęda! kolęda!...

W egzekucji ostatniego trójwiersza przyjęły już udział wszystkie basy męskie, przedęte soprany żeńskie i dyszkanty nijakie, tworząc przeraźliwy koncert na temat dość niewyraźnego oberka. Wigilja rozochociła się, a nie mogąc z powodu mojej nieumiejętności wywijać ze mną, porwała jakiegoś kalekę na szczudłach z takim entuzjazmem, że oboje o mały włos nie dostali się pod przejeżdżające sanki.

∗             ∗

Jeżeli, droga czytelniczko, chcesz poznać jednego z najzapamiętalszych wielbicieli płci pięknej, jacy egzystowali na świecie, to uważnie przypatruj się wszystkim safandułom, chodzącym w nietrzepanych futrach. Jeżeli zaś u którego z tych panów dostrzeżesz kołnierz odłażący od szuby, wówczas ciesz się i bądź dumną, albowiem owym panem — ja jestem!
Pókiśmy, jak zwykli śmiertelnicy, chodzili z Wigilją po ziemi, kołnierz mój był cały; naderwał się dopiero wówczas, gdy szanowna dama, pochwyciwszy mnie w sposób tak bezceremonjalny, jak pustą konewkę, siadła na zabawkę, przypominającą narzędzia doktora medycyny, i wzbiła się w powietrze.
Ręką ani nogą ruszyć nie mogłem, gdyśmy przez dymnik wjechali na strych zgrzybiałej czteropiętrowej kamienicy. Jakże tu zimno i pusto! Para nadgniłych sznurów, na nich kilka szmat wątpliwego koloru, w kącie paka, zapełniona skorupami garnków i butelek, pod kominem najeżony kot, który zdawał się chuchać w palce, a w jednej ścianie małe, pozalepiane papierem drzwi, za któremi ktoś chodził, siadał, czy też kładł się i od czasu do czasu kaszlał.
Gdy przez nadpróchniałą poręcz spojrzałem nadół, dostrzegłem słabe światełko w takiej głębi, że mi przyszła na myśl owa od spodu do szczytu okseftami zapełniona bernardyńska piwnica, w którą kamień, rzucony na Boże Narodzenie, leciał aż do Wielkiej Nocy. Światełko chwiało się w sposób arcy dwuznaczny, chybotaniu zaś towarzyszyły takie szmery, jakby ktoś z wielkim trudem wstępował o trzy schody w górę, a następnie z wielką łatwością opadał o cztery nadół.
Cień, niosący światło, przeszedł w ten sposób drugie, trzecie i czwarte piętro, zatrzymując się za każdym razem i głośno ziewając:
— A-u!...
Gdy wstąpił na drabinę, prowadzącą z czwartego piętra na nasz stryszek, zachwiał się jeszcze bardziej i byłby niezawodnie przez parter zajechał na Powązki, gdyby go za kark nie pochwyciła silna ręka Wigilji.
Pod czarodziejskim wpływem tego dotknięcia, ziewający człowiek, stanął równemi nogami na naszym poziomie, wyprostował się i mruknął:
— Hej, kolęda! kolęda!
Był to mężczyzna już szpakowaty, w długim starym kożuchu. Zamiast czapki zdawał się mieć bardzo żwawo pokudłane włosy, świeżą kresę na prawej stronie pałkowatego nosa i jeszcze świeższe ślady czterech palców na lewym policzku. W prawej ręce niósł brudną latarkę, w lewej dwojaczki i bułkę pod pachą.
Jestem pewny, że gdyby wyziewy spirytualne miały własność układania się w formę obłoków, nasz nowy przyjaciel byłby w tej chwili podobny do podstarzałego cherubina, któremu ktoś życzliwy okrutnie wygarbował skórę.
Na krzyk: „Hej, kolęda! kolęda!“ i odgłosy niepewnego stąpania, wyklejone papierem drzwi uchyliły się, i ujrzałem w nich wychudłą twarz młodzieńczą, wśród której iskrzyły się zapadłe i dziwnym jakimś wyrazem ożywione oczy.
— Kto tam?...
— Jo!... Antoni, strós... przyjsetem...
Z temi słowy mężczyzna w kożuchu uderzył głową o niską futrynę i wszedł do izby.
Stare, krótkie, wąskie, na żółto pomalowane i okrutnie pomiętoszone łóżko z Pociejowa, dzban bez ucha, lampa z przypalonym papierowym kloszem na okrągłym stoliku, wielkości dużego czworaka, tudzież cały stos papierów i książek — oto umeblowanie izby, którą w dzień miało oświecać maciupkie kwadratowe okienko, a teraz ogrzewa żelazny piecyk.
— Ehe he!... — zaczął stróż. — To pan niby całą odwiecerz nie wychodził z doma?
— Nie — odpowiedział krótko młody gospodarz.
— Jo tu... zeby tak z pozwoleniem łaski pański... jo tu przyniosłem... Je tu trocha grusek, a tu kapusta, a w kapuście płotka. Wsadziłem ją bestyje do góry ogonem, zeby światu nie widziała. Tyz i placek je...
Gospodarz chwilę pomyślał, i biorąc podawane efekta, wyszeptał:
— Dziękuję... Bóg wam zapłać... może kiedyś...
— I, co tom!... Ale gdzie jo tu łyżkę podzionem?... Tu nima i tu nima?... Ho! ho! dyć siedzi, siedzi za cholewą, ondzie...
Mizerny młodzieniec wziął łyżkę, usiadł na krawędzi pościeli i począł jeść żarłocznie.
— Taki tu ziąb, a pan chodzi bez nicego.
— Gorąco mi — odparł gospodarz i zakaszlał.
— To tak panu bez te piersi i bez te gorancke... Jobym jedno tylo lekarstwo broł: słoninę i wódkę. Sprawiedliwie!
Młodzieniec jadł.
— Ale wódkę cystą, jak oko! Bo to, panie, Zydy mi dzisia dały jazambówki, co, panie, musioł w ni być witryjol... Sprawiedliwie !
Chory jadł, odkładając wówczas tylko łyżkę, gdy kaszlał.
— Pędom panu, ino com wypił drobinkę, jak mnie, panie, nie weźmie, jak mnie, panie, nie rzuci... Tylom co zased do sieni, jak mnie drugi raz nie weźmie, jak drugi raz nie ciśnie, a tu ci, panie, jak moja baba nie wypadnie, jak ci mnie nie weźmie motać... Eh panie! od samego ożenku nie dogodziła ci mi tak, jak dzisia! Sprawiedliwie...
Młodzieniec zjadł, postawił dwojniaki na podłodze, oparł głowę o ścianę i obnażoną, zapadłą pierś okrył kołdrą, która kiedyś musiała mieć zapewne kolor.
— Pan tak zawdy na wilii som? — zapytał Antoni.
— Już trzeci rok.
— A niby dawni to niby pan miał zawdy kogości?...
Młodzieniec ożywił się.
— Ba!...
Chwila milczenia.
— Pamiętam, kiedym miał osiem lat, poszliśmy z matką do wuja. Nie było daleko, ale że wysoki śnieg upadł, wzięła mnie służąca na rękę...
Zakaszlał.
— Co tam było gości, dzieci!... darowali mi pałasz... sprowadzili furę siana pod stół... na choince zapalili mnóstwo świec... trzy dni robiła je matka z ciotką, a jak się kryły, żeby nam nie pokazać... Cha! cha! cha!...
Milczenie.
— Ona dostała lalkę porcelanową i muślin na suknię. Pamiętam doskonale: szafirowe oczy, czarne jak smoła włosy, a reszta z irchy. Gdyśmy ją rozpruli, wysypały się otręby...
Znowu kaszel gwałtowniejszy niż pierwej. Na twarz opowiadającego wystąpiły ceglaste plamy, z oczu tryskały błyskawice.
— Moja ty ptaszyno najdroższa!... pewnie samotna jesteś, jak i ja dziś... Myślisz, że cię nie widzę?... Spojrzyjże... no, spojrzyj!... Prawda, ty nie możesz słyszyć mnie z takiej odległości...
Gdy to mówił, kołdra opadła mu z piersi; drżał, wyciągał ręce przed siebie, a oczy patrzyły tak bystro, jakby aż na drugą stronę grobu miały sięgnąć. Tymczasem wiatr szumiał w dymniku, a po ścianach izby spływała wilgoć.
— Muszę pójść do doktora, on mnie wyleczy. Potem do Szczawnicy... Trzeba się odżywić, a potem... już nie będziemy samotni...
— Pac! pac! pac! — odpowiadały spadające krople.
— Zbytków u nas nie będzie; może być jeszcze dużo kłopotów... ale już wspólnie... Razem! razem!...
— Pac! pac! pac!...
O jaki to straszny dom, co wzdycha, i ściany, które płaczą!
Chory znowu zakaszlał i ocknął się.
— Antoni!... Antoni!...
— Zara... zara!... — odpowiedział stróż. — Aaa... to to pon?...
— Czuć jakąś spaleniznę?...
— Aa... o... bodajcie!... oparem się trocha o piec i nanic mi kozuch przypaliło... sprawiedliwie!...

∗             ∗

Tym razem znaleźliśmy się w domu niesłychanie ożywionym. Ze wszystkich stron dolatywały nas odgłosy stąpania po schodach i korytarzach, za oknem słychać było dzwonki przejeżdżających sanek, pod podłogą brzęczał fortepian, zagłuszany od czasu do czasu szmerem nóg i wybuchami śmiechu.
Staliśmy w pokoju ciemnym, przy drzwiach zamkniętych, za któremi ktoś chory jęczał, a naprzeciw drzwi otwartych, prowadzących do pokoju słabo oświetlonego. Tam, gdym się wpatrzył lepiej, dostrzegłem mnóstwo sprzętów, fotografij i dwie młode kobiety.
Jedna z nich, ubrana w zieloną suknię, okryła się chustką, włożyła coś w pokrywę zepsutego pudełka i wybiegła.
Udaliśmy się za nią.
Minąwszy schody pierwszego i drugiego piętra, część sieni i małe podwórko, panna w zielonej sukni zatrzymała się przed szklanemi drzwiami sutereny, w głębi której widać było światło naftowej lampki.
W czarnej, stęchłem powietrzem napełnionej izbie, prócz paru tapczanów, stołu i ławy nie było innych sprzętów. Z mieszkańców znaleźliśmy tylko troje dzieci zajętych zabawą.
Głos fortepianu z pierwszego piętra i tu dolatywał.
Usłyszawszy brzęk otwieranych drzwi i szelest wchodzącej, najstarsza dziewczyna podniosła głowę i zapytała:
— Kto tam?
— To ja, Anielka, nie bójcie się. A gdzie starzy?
— Mama wpodle — odparła dziewczyna.
— Cóż ona tam robi?
— A bije się od rana z Grzegorzową.
Teraz dopiero usłyszałem gdzieś w sąsiedztwie przytłumiony hałas, który równie dobrze oznaczać mógł nader wesołą zabawę, jak kłótnię, a nawet bójkę.
— Jedliście co? — badała w dalszym ciągu przybyła.
— Jedliśmy, panienko, w południe kartofle ze śledziem.
— A cóżeście dostali na kolędę?
— My nic, ale Jasiek dostał w niedzielę surdut od tatki.
Istotnie średni chłopak dźwigał na sobie długą do kolan szatę, która po bliższem przypatrzeniu się, okazywała dużo podobieństwa do kamizelki ztyłu i zprzodu otwartej.
— No, ustawcie się, przyniosłam wam jeść.
— Mnie jeść! — zawołała dziewczyna mniejsza, strojąc głos do płaczu.
Dziecko to siedziało na ziemi i od czasu do czasu uderzało blaszaną łyżką w patelnię.
— Cicho! dostaniesz i ty. Macie tu struclę: naści tobie... tobie i tobie.
Dzieci stanęły rzędem podług wzrostu, opierając głowy o krawędź stołu.
— Tu są figi... No, bierzta! A tu... sama nie wiem, jak się to nazywa, ale jedzcie, bo słodkie.
— Aj! prawda, panienko, że słodkie.
— A to szczupak.
— Szczupak?... Patrz, Jasiek, szczupak! — rzekła starsza dziewczyna do chłopca.
— Aaa!... — dziwił się chłopiec — patrz, Magda, szczupak...
— Szczupak! — wybełkotało dziecko, wsadzając palec w półotwartą paszczę ryby, którą chłopak w tej chwili przycisnął ze śmiechem.
— Oj! oj!... kąsa... kąsa! — zapłakało dziecko. — U... u!...
— To paskudne chłopczysko! — oburzyła się panna w zielonej sukni — chudy jak wędzonka, a zły jak pies. Poczekaj, nic teraz nie dostaniesz.
Zkolei chłopiec począł płakać, uspokojono go jednak niebawem i ustawiono w szeregu. Młoda dziewczyna kruszyła resztki szczupaka, przy słabem i migotliwem światełku wydobywała ostre kości, i biegając z szelestem od dziecka do dziecka, w otwarte usta kładła drobne kąski ryby, jak ptak karmiący pisklęta.
Tymczasem fortepian brzęczał, a w sąsiedztwie nie ustawała kłótnia.
— Już niema nic, żaby, możecie się teraz bawić — odezwała się panna.
Usłyszawszy to, chłopiec i mniejsza dziewczyna, jakby na komendę siedli na ziemi, zabierając się do nowego koncertu na patelni.
— Gdzież ojciec?
— Tatko w cyrkule — odpowiedziało najstarsze dziecko.
— W cyrkule! — powtórzyło najmłodsze.
— Patrzaj?... Za cóż to go zdmuchnęli?
— A bo tatko cości ukradł...
— Tatko uklad! — wysepleniło dziecko na ziemi, uderzając łyżką w patelnię.
— To źle.
— Ma się wiedzieć, proszę panienki, że źle, kiedy kogo złapią.
— A kraść to dobrze?

∗             ∗

O Halino! o jedyna!
Dziewczyno moja...
To wina twoja...
Ach, tylko twoja!

Tak śpiewał, nienajosobliwszym tenorem, ktoś chodzący po pokoju w sposób, który zdradzał wielką alteracją wewnętrzną.
Jak wyglądał śpiewak — nie wiem, ponieważ oboje z Wigilją staliśmy w małej i doskonale ciemnej komórce, należącej do jakiegoś obszerniejszego lokalu, w którym zapach wody kolońskiej, kamfory, paczuli, asafetydy z mnóstwem innych, a niemniej przejmujących, walczył o lepsze.
Gdym się namyślał nad sposobem rozwiązania nowej zagadki, Wigilja trzykrotnie zapukała we drzwi. Za chwilę potem ujrzałem jakąś ufryzowaną głowę, pachnącą migdałowym olejkiem, dalej karminowe usta, pachnące różaną maścią, skrzydlaty krawacik, pachnący millefleur’em. Żwawy właściciel tych wszystkich osobliwości, nie patrząc nawet na nas, odskoczył jak kangur do drugich drzwi, które wiodły do sieni.
— Aaa... anielska panna Marja! — wykrzyknęła nagle ufryzowana głowa. — I dokąd w porze tak spóźnionej?
— Dobry wieczór panu! Idę aż na Nowe Miasto.
— Jakto, samotna? pozbawiona czujnego oka przyjaźni?...
— Kiedy nie mam z kim... Chi! chi! chi!
— Szydzisz pani, wszakże ja jestem! — zawołał miły młodzieniec, ciągnąc pannę do swego wonnego przybytku. — Najwyżej za pięć... co mówię? za minutę, wróci Ferdzio, zastąpi mnie w pełnieniu moich obowiązków, a wtedy...
— Albo to prawda, że on tak prędko wróci? Chi! chi! chi!
— Na popioły matki mojej, tak prawda! A wreszcie choćby się nawet i opóźnił trochę...
— O toby było bardzo źle!
— Owszem, to byłoby bardzo dobrze, bardzo wzniośle, panno Marjo, ponieważ zyskałbym sposobność wypowiedzenia pani tego, co jak kamień Syzyfa ugniata mi serce.
— I i i... ja nie rozumiem, co pan mówi.
— Nie rozumiesz pani?... O gorzka ironjo najwyrafinowańszego okrucieństwa kobiecej tkliwości! Jakto, więc nie rozumiesz pani tego, że cię ubóstwiam, że całą wieczność pragnąłbym rozkoszować się eolskim dźwiękiem twego głosu, że każdej chwili pragnąłbym pić czar...
Dyń!... dyń!... dyń!... — odezwał się dzwonek.
— Ktoś dzwoni, niech pan idzie otworzyć!
— Przekleństwo! szatani!... o jakże niemiłosiernym...
Dyń!... dyń!... dyń!...
Usłyszeliśmy łoskot kroków, potem chrzęst drzwi otwieranych.
— Czego chcesz, kobieto?!
— Tego... ot, nafty za dziesiątkę.
— Idź precz, tu niema nafty!
— Ale bo...
— Precz! precz!...
Stukot rygli, stąpanie, ciąg dalszy.
— Że w każdej chwili pragnąłbym pić czar niebiańskiego nektaru twoich ust...
— Co mi tam pan głowę zawraca!... wolałby mi pan dać słoik pomady topolowej...
— Dam, dam!... twoich ust, przez które Kupido ciska palące pociski...
— Ale ja chcę porcelanowy słoik.
— Dam porcelanowy... palące pociski trującej miłości...
— Ale taki z drewnianą nakrywką...
— Z drewnianą, z drewnianą!... miłości, co w jeden wieniec splata...
Dyń! dyń!...
— O losie, coś mnie tu jak Prometeusza przykuł! Kto tam?
Otwieranie drzwi.
— Ja proszę pana omyliłam się, bo to nie nafty ino oleju rycinowego...
— Dość już!... dość! gdzie są pieniądze?
— A oto są! Pani mnie tak wybeształa...
— Dość już!... milcz!...
Słychać otwieranie szaf, stawianie drobnych przedmiotów, wreszcie hałas rygli i powrót.
— A moja pomada, panie? — zaczyna młoda osoba.
— W tej chwili!... Palące pociski trującej miłości, miłości, co w jeden wieniec splata ciernie z kwiatami...
Dyń! dyń! dyń!...
— O męczarnio! o tortury! — woła młodzieniec, biegnąc i otwierając drzwi.
— Rumianku rzymskiego, tylko prędko!
— Milcz! co mi tu będziesz rozkazywał?
— Niech-no pan dużo nie gada, tylko rumianek daje, bo dziecko chore.
— Dosyć! Nie dam ci, jeżeli mi się nie podoba.
— Jak pan nie da, to ja stójkowego zawołam. Widzisz go!
— Masz! idź precz, nędzniku!
Drzwi zostają zamknięte.
— Więc cóż, pani?... więc cóż ty, Marjo, na to? — pyta ufryzowana głowa, bardzo pośpiesznie wracając.
— Niech mi pan da pomady topolowej.
— Dam! ależ moje wyznanie?
— To się nanic nie zdało; pan nic nie masz...
— Marjo, tylko się zgódź, a będę miał skarby całego świata! Jak skończę praktykę, opuścimy ten zmaterjalizowany gród, pofruniemy gdzieś w jaki zapadły kątek prowincjonalny, tam na własną rękę otworzę interes...
Dyń! dyń! dyń!
— O Ferdziu! o Ferdziu przeklęty! i dlaczegóż nie przychodzisz uwolnić mnie z tych dantejskich oków? — lamentuje młodzian, biegnąc znowu do drzwi.
W tej chwili ktoś do naszej komórki puka; dziewczę otwiera drzwi i mówi półgłosem;:
— Zaraz, Ferdziu, zaraz!... Widzisz, muszę zaczekać, bo nie mam pomady na jutro.
— Pal go djabli! ja ci dam, ile zechcesz, tylko mnie nie nudź.
— W tej chwili.
— Otworzę interes — mówi, wracając, melancholiczny młodzian — a wówczas, na łonie boskiej przyrody...
— Pomady, panie... pomady! — woła, tupiąc nóżką aniołek.
— Pozwól, najdroższa!... Na łonie boskiej przyrody, zdala od złowróżbnych...
— Pomady! pomady!
— Zdala od złowróżbnych spojrzeń zawistnych szczęściu...
Dyń!... dyń!... dyń!...
— O nieba! — woła nieszczęśliwy kochanek, biegnąc kłusem.
— Czego ty chcesz, łotrze?...
— Pro... pro... szę... pp... phana...
— Czego?... gadaj, bo cię rozedrę!...
— Pr... pr... pro...
Drzwi od komórki uchylają się.
— Maniu, bo odejdę! — mówi gniewny głos z sieni.
— Kto tam? — woła kochanek... — Panno Marjo!... gdzie ona?... Boże! o cieniu mej matki, jeszcze mi aptekę ten łotr okradnie. Czego chcesz, wysłańcze piekieł?...
— Pro... pro... proszę... pana — n...
— Czego? gadaj, bo cię zamorduję!
— O ho... ho... ppo...
— Nie rozumiem!
— O... po... ho... delhetidok!
— Opodeldoku?... W tem się kryje jakaś piekielna intryga... Gdzie są pieniądze? Kto cię tu przysłał, poczwaro?
— Tten pan co... hh... hhbram... hhbramie...
— A a a... to on!...
Wybiega do bramy. Ufryzowany młodzian staje na schodkach i krzyczy do osób, pośpiesznie siadających na sanki.
— Ferdynandzie, Marjo!... o Marjo... zdradziliście mnie!
— Nie potrzebno krzyczyć po nocy!... a to się wszystkie ludzie w mieście pobudzą! — odzywa się w tej chwili surowy głos z kąta.
Młodzian odwrócił utrefioną głowę, spojrzał, odskoczył jak młoda antylopa na widok tygrysa, i z zrozpaczoną energją zamykając rygle, wyszeptał:
— Otóż to moja wigilja... oto wigilja sieroty!... Boże!... Boże!... czyliż mogę nazywać Cię miłosiernym?

— — — — — — — — — — — —

O ludzie! i czemże jest samo nieszczęście gminu, wobec świadomości swego nieszczęścia, jaka posiadają natury wyższe?...





WYSTAWA.

Około południa, na rozmokły od deszczu bruk ostatniego pocztowego dziedzińca, z ogromnym hałasem wjechała odrapana i zabłocona kareta, ciągniona przez cztery odrapane i zabłocone konie i powożona przez również odrapanego i zabłoconego pocztyljona. Fakt ten, oprócz zatrzymania kilku przechodniów, wybicia paru kamieni z bruku i zwabienia paru posłańców, wydobył na świeże powietrze z sieni biura ekspedycji kilku oficjalistów pocztowych, o których abnegacji na rzecz publicznego dobra najwymowniej świadczyły słoma i pierze we włosach, nieczesanych zapewne z powodu natłoku zajęć.
Dzielni ci ludzie, bez względu na ciasnotę swych uniformów, szybko zahaczyli drabinę o powóz, wpadli na jego wierzch, odpięli pokrowiec, otworzyli drzwiczki, wyrzucili z dachu karetki cztery tłomoki i wypuścili z jej wnętrza troje zaspanych podróżnych, rozumie się, nie bez niejakich trudności.
Najprzód wysiadła niska jejmość, która mając około siebie pudełko, koszyczek, torebkę i duży parasol z wsuniętą weń małą parasolką, posiadała tylko dwie ręce. Przez kilka minut starała się opanować i wynieść wszystkie swoje ruchomości, a po kilku minutach nietylko, że nie wyniosła żadnej, ale nadto — sama musiała być prawie wyniesioną z powozu.
Po tym akcie galanterji ze strony woźnego, mógł już bez przeszkody ukazać się w drzwiczkach karety pożółkły i zgarbiony jegomość, w pomiętej ceratowej czapce i wyszarzanej burce, który w czasie niefortunnych usiłowań swoich towarzyszy zachowywał się tak, jakby miał niekłamaną chęć wyskoczyć oknem na jakiś połatany i sznurem obwiązany tłomoczek.
Niebawem podróżni zaczęli się rozchodzić. Mała jejmość, w asekuracji dwóch woźnych, niosących dwa tłomoki, pudełko, torebkę, koszyk i dwa parasole, udała się na prawo. Został tylko właściciel wyszarzanej burki, którego nikt nam nie zabroni nazwać panem Mateuszem, a który tak drobiazgowo śledził łaty i sznury swego tłomoczka, jakby chciał sprawdzić, ile też sztuk odzieży i bielizny kryje się pod jego spękaną i pofałdowaną skórą?...
— Ha! to już chyba i my idźmy, panie — rzekł nagle jeden z mizerniejszych oficjalistów pocztowych do nowego naszego przyjaciela.
— A dokądże to chcesz prowadzić, mój bracie? — spytał słodziutkim głosem pan Mateusz, nietyle zachwycony, ile raczej zakłopotany uprzejmością publicznego sługi.
— Naturalnie, że do dorożki!...
— Do dorożki, przyjacielu?... A może tu gdzie macie jaką oberżę blisko, to już wolałbym tam odrazu. Ot widzę nawet napis: „Hotel Rzymski“ — mówił Mateusz, zatrzymując się wprost oznaczonej instytucji.
— Tu miejsc niema! — mruknął niechętnie woźny, a potem, zwracając się do dorożkarza, rzekł z akcentem grubjańskiego szyderstwa.
— A poszukaj tam dla pana numeru, tylko gdzie niedaleko, to dopiero dostaniesz!...
— A dam ci, dam, mój bracie! — upewniał niewiadomo kogo pan Mateusz, gramoląc się do dorożki. — Dam ci, byleś tylko znalazł gdzie blisko dobrą i tanią kwaterę...
Dorożka ruszyła.
— Panie! — woła woźny — a mnie na piwo za odniesienie rzeczy?
Wehikuł staje.
— A ha! ha!... — przypomina sobie pan Mateusz. — Masz, kochanie, masz...
— Co?... to pan mi kopiejczynę daje za ten kurs?
— Mój Boże!... A ileż ci się należy, dobry człowieku? — pyta przybyły.
— No, choćby dyskę... Ot tak!... Jaka wytarta!... Żebyś nogi połamał! — deklamuje woźny, a dorożka przez ten czas odjeżdża.
Całe dwie minuty nasz przyjaciel wycierał nogi o słomiankę, umieszczoną w dorożce, zachwycał się jej podskokami, miękkością jej poduszek i drżał o bezpieczeństwo swego zdezelowanego tłomoka, kiedy nagle powóz stanął przed jedną z brudniejszych bram hotelowych.
— Hej! — zawołał dorożkarz — a weźcie tam gościa! hej!
Na ten okrzyk w progu bramy zjawił się numerowy w wytartym fraku, a popatrzywszy uważnie na kozioł i na siedzenie, wykrzyknął:
— O jak mi Bóg miły, a toż to mój pan, jaśnie pan Mateusz!...
— Józio!... kochany, poczciwy Józio!... — odpowiedział z niemniejszem rozczuleniem podróżny. — Cud, prawdziwy cud... bardzom kontent...
— Zaczekaj-no, bracie — wtrącił dorożkarz, nie oddając numerowemu tłomoczka. — Przecież i mnie się coś od jaśnie pana należy...
— Cud doprawdy!... Ile ci się należy, kochanie?... Poczciwy Józio... — mówił kolejno do numerowego i dorożkarza pan Mateusz, gniotąc w rękach stary i zatłuszczony woreczek.
— Trzydzieści kopiejek! — odpowiedział woźnica.
— W imię Ojca i Syna. A taż wy tu krew z ludzi wysysacie, w tej Warszawie!...
— Co się tam pan ma targować!... niech i on przy tej okazji coś zarobi... Tacy goście nie często się trafiają... — wtrąca numerowy.
— Bo i prawda! — dodaje woźnica.
Oszołomiony, przegadany, wbity w ambicją pan Mateusz wydobywa najgładsze i najbardziej poszczerbione dziesiątczyny i płaci woźnicy, niespokojnie oglądając się za wyfrakowanym Józiem, który już trzymał jego tłomoczek na plecach.
— Jakież macie mieszkania, kochanku?...
— Już tylko parę mamy — odpowiada Józio. — Są dwa pokoje za trzy ruble, akurat dla jaśnie pana...
— Bój się Boga, nie nazywaj mnie jaśnie panem! — szepce przerażony Mateusz. — Ja nie żaden jaśnie pan, ja ubogi człowiek, ja... nie chcę mieszkania za trzy ruble...
— Wolne żarty! przecie wiem, jak kogo nazywać... A w mieszkaniach nie ma pan co przebierać, bo gości huk...
— Musicie mieć przecież tańsze, choć dla mnie, moje dziecko?... Ja cię od tak dawna znam, jeszcze kiedyś był u Szmula...
— No, co tam — przerywa Józio. — Da pan na piwo, to się znajdzie za półtora rubla...
— Idź już, idź, kochanku!...
Po tych słowach pan Mateusz, mrucząc i postękując, począł się za swym przewodnikiem wdrapywać na drugie piętro.
— Ale żeś ty, kochany Józiu, tak odrazu mnie poznał?... boć to przecie nie widzieliśmy się chyba już jakie lat dziesięć...
— Ba! ja i w piekle pana poznam. Tylkom spojrzał na tłomok i na burkę, zaraz sobie mówię: „Ot i nasz jaśnie pan Mateusz przyjechał na wystawę...“
— Hum? patrzajże się! A obywateli dużo tu w Warszawie? nie zauważyłeś?...
— Pfiu! kamieniem rzuć, to na jaśnie pana trafisz.
— A hulają... co?
— Gdzie tam, panie! Inny hula, ale reszta... eh! jak kapucyni. Oto tu numer — dodał, otwierając drzwi dość sporego pokoju.
— Chryste elejson! — zawołał Mateusz, składając ręce. — Kanapa, tyle krzeseł, umywalnia... A mnie co po tem? Przepytaj się, kochany Józiu, możeby tam kto te zbytki wynajął na czas...
— Hę? — pytał Józio. — Albo to jaśnie panu...
— Kochanku, nie nazywaj mnie jasnym, bo mi serce ranisz... Ja biedny szlachcic!...
— Ale! niby to ja nie wiem, że pan ma Suche Patyki...
— Uhu! już poszły między ludzi...
— A Wilcze Ogony?...
— I Wilcze Ogony, i Patatajkę, i Majdan, wszystko już djabli wzięli.
— Midlo... fiksatuary... grżebienie... — wtrącił jakiś kramarz, uchylając drzwi numeru.
— Wynoś się, pókiś cały!... Nie ma pan wsi, ale ma pieniądze, bo jaśnie pan lubi handlować, to wiadomo.
— Ja?... pieniądze?... Ani grosika, Józiu, jak cię kocham...
— No, w domu nie, tylko na procentach.
— Numerowy! — zawołano z korytarza.
— Jestem, panie! — odparł Józio i wybiegł.
— Pan Stodołowicz w domu?...
— Wyszedł, panie, za godzinę przyjdzie...
I powiedziawszy to, numerowy wrócił znowu do stancji.
— Moje dziecko!... złoty Józiu!... — zaczął pan Mateusz — może tu u was jest jeszcze choć aby troszkę tańszy numereczek?
— Hum!... widzi pan, znalazłby się... No, a co mi pan da, to wynajdę za osiem złotych?...
— Osiem?... osiem?... Dwa razy dziesięć... Wszak wystawa będzie dni dziesięć?... Dwa razy dziesięć dwadzieścia... Dam ci serce... złotówkę!...
— Da pan rubelka?...
— Pół, kochanie!
— Nie mogę! pan zawsze na tym interesie zarobi i tak dwa ruble, a numer już zamówiony i ja ryzykuję...
— Pięć złotych, Józiu!...
— No, niech pan pójdzie ze mną. Ale to widzi pan niekoniecznie piękne miejsce, bo przy tych... tam...
— Wszystko jedno! nie trzeba zbyt dogadzać grzesznemu ciału...
Wypowiedziawszy tę moralną uwagę, pan Mateusz znalazł się wraz ze swą czapką, burką i tłomoczkiem w nowem mieszkaniu.
— Numerowy! — zawołano znowu.
— Jestem! — odpowiedział znowu Józio i wychylił głowę.
— Pani Wiatrakiewicz tu stoi?...
— Która to?... Aha!... Jeszcze nie przyjechała, panie, ale już numer zamówiony.
— Co się też tu u was za obiadki płaci? — spytał znowu pan Mateusz.
— Rozmaicie! Rubla, pół rubla, dwa złote, jak kto chce...
— Aj! aj! A cóż się dzieje z temi taniemi kuchniami, o których tyle piszą?...
— Co?... to panby chciał tam jadać?...
— Nie! Boże uchowaj! Jabym tylko chciał się dowiedzieć... to jest... zobaczyć... No, ale mniejsza! Czy tu istotnie taki brak mieszkań dla przyjezdnych?
— Rozumie się! Teraz kto mądry a wynajmie i odstąpi, to zrobi dobry interes!
— Patrzaj?... I powiadasz, że są takie mieszkania?...
— Dziś jeszcze są, ale jutro może już zabraknąć...
— Hum! hum! — zakaszlano nagle potężnym basem, gdzieś w okolicach pierwszego piętra. — Żeby was pioruny wybiły z temi schodami!... Słuchaj tam, gapiu, kiedy mówię do ciebie, tu, czy nie tu drugie piętro?...
— Przecie pan widzi, że tu pierwsze — odpowiedział baryton.
— Pan Marek idzie, oto szlachcic! — zawołał Józio i wybiegł na schody, zostawiając pana Mateusza w wielkiem zakłopotaniu.
— Marek? — szeptał oszczędny właściciel lichego tłomoka. — Jużci to chyba on!
— Uuf! — odsapnął potężnie nowy przybysz, osoba imponujących wymiarów. — No! czego na mnie patrzysz, jakbyś ludzi nie widział, ośle?!
Ostatni frazes był zwrócony do grzecznego Józia.
— Jużci patrzę, bo mi żal jaśnie pana — odparł Józio.
— Siebie żałuj, żeś głupi! — huknęła ogromna machina ludzka, straszliwie tupiąc nogą. — Patrzcie go, jaki konfidencjonalny! Twoje psie prawo milczeć, słuchać, co ci każą i brać pieniądze, kiedy dają, ale od dowcipków wara!
— Pokorny służka szanownego sąsiada dobrodzieja! — odezwał się pan Mateusz z progu swego numeru. — Jakże czcigodne zdrowie?
— Aaa!... — wykrzyknął zdumiony przybysz. — Słowo ciałem się stało!... Teraz już wierzę, że wystawa będzie świetna, kiedyś ty, stary kutwo, przyjechał... Czy myślisz, że i tu uda ci się ludzi oszukiwać?
Kordjalne to powitanie nie zdawało się zachwycać pana Mateusza, który cofając się do numeru, mówił:
— Panie Marku... kochany sąsiedzie... może do mnie pozwolisz na chwileczkę?
— No, wejdę, wejdę, stary lisie. Widzę, że i w hotelu sąsiadujemy ze sobą, ale nie bój się, nie oszukasz mnie teraz, bom już znalazł inne mieszkanie — huczał tłusty i popędliwy Marek, wchodząc do pokoju i ciężko siadając na krześle.
— Ja?... okpić? kochanego sąsiada?
— Tylko głupiego nie udawaj, panie Mateuszu! Przecież to nie są dawne historje z bryczką, wołami i pszenicą, żebyś je miał zapomnieć... nie dziw się tak! Ja tylko, dalibóg, jestem ciekawy — dodał po chwili — pocoś ty tu przyjechał?
— Popatrzeć! sąsiedzie dobrodzieju, nauczyć się!
— Popatrzeć! nauczyć się! — powtórzył Marek, z niedowierzaniem kiwając głową.
— I... i usłużyć kochanym sąsiadom, nie dopuścić ich do rąk żydowskich...
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się grubas. — Usłużyć!... Ja to zaraz zgadłem, wyjadaczu, zaraz... cha! cha! cha!
— Sąsiad dobrodziej także przez ciekawość tu zjechał? — pyta ze skromną minką usłużny Mateusz, pragnący widocznie zwrócić na inny temat rozmowę.
— Ja? ja... ja jestem sam wystawcą — odparł bardzo uroczyście pan Marek.
— Patrzcie się! No, tak! sąsiad kochany dużo rzeczy może wystawiać. Ale z czemże mianowicie?
— Zgadnij z czem?
— Chyba... to jest... doprawdy, że nie wiem! Sąsiad dobrodziej ma tyle rzeczy pięknych...
— Z baranem! — odparł Marek, nadymając tłuste policzki.
— Aha... ha! z tym... z tym...
— Nie udawaj, kiedy nie wiesz, panie Mateuszu — rzekł pobłażliwie wystawca. — Przyjechałem z tym baranem, com go sam wytworzył... sam... uważasz?
— Istotnie, że nie dobrze rozumiem...
— Sam... uważasz?... Fenomenalny baran, jaki wzrost, ogon, rogi, wełna!... Za pięćdziesiąt rubli nie oddałbym go.
— Może dadzą i sto, jeżeli taki osobliwy?
— Sto jak sto, ale siedemdziesiąt pięć niezawodnie!
— Dlaczegóż? mogą dać i dwieście, to zależy od amatora.
— Zapewne! No, ale i amator nie da dwustu, może.. sto pięćdziesiąt!...
— Bodaj tych waszych budowniczych tyle kolek parło na dzień, ile ja razy na tych schodach odpoczywać muszę — odezwał się w korytarzu bas, ciężko wstępując na schody. — Józef, bałwanie!...
— Czy jest tu to piękne zwierzę? Bardzo radbym go zobaczyć! — mówił Mateusz.
— Zobaczysz! — odparł z dumą Marek. — Teraz jest w drodze z żoną i z dziećmi.
— A... więc i maciorkę sąsiad...
— Głupiś sąsiad! — wrzasnął Marek. — Przecież nie o maciorce, ale o mojej żonie ci mówię...
Gniewowi popędliwego Marka położyło kres ukazanie się, w towarzystwie wyfrakowanego Józia, dwu nowych osób. Jedną z nich był poważny z ubioru i ruchów, może trzydziestoletni mężczyzna. Drugą — jakiś młodzik w szkockiej rozdwojonej czapce, z miną parafjalnego don Żuana i z grubą dewizką na wierzchu kosmatej marynarki. Rozmowa, dość żwawo prowadzona dotąd między dwoma osobami, stała się ogólną i hałaśliwą.
MAREK. Władzio kochany! (upada w objęcia trzydziestoletniego mężczyzny). Niech ci Bóg da zdrowie, żeś przyjechał!
MATEUSZ (do szkockiej czapki). Pan Leon serdeczny! Kopę lat nie widzieliśmy się!...
LEON (zarumieniony). Czasu nie było!... ale o naszym interesie pamiętam, pamiętam!...
WŁADYSŁAW (do Marka). Cóż sąsiad wynalazł już mieszkanie i słone?...
MAREK. Bagatela! Pokój dla żony i Helenki, pokój dla mnie i Wacia, no i salonik dla gości, za siedemdziesiąt pięć rubli. Do tej pory mieszkałem z tym szaławiłą Leonem, obok tutaj... No, a ty?...
WŁADYSŁAW. Ja z żoną mamy jeden pokój za dwa ruble na dobę.
MAREK. Bój się Boga, z kobietą?... To niewygoda!
WŁADYSŁAW. Przyjechaliśmy tu nie dla wygody, ale dla wystawy...
LEON. Ja miałem kapitalny lokal na pierwszem piętrze...
MAREK. Tak! ale w parę dni przeniosłeś się na drugie...
LEON (zakłopotany). Numerowy radził...
MAREK. Niedługo poradzi ci, żebyś się wyniósł na trzecie, a wkońcu na bruk... cha! cha!...
WŁADYSŁAW (do Mateusza z ironją). Sąsiad zapewne także coś wystawia?...
MATEUSZ. Ja nic! ale pan Marek wystawia barana...
MAREK. Znakomity baran, niech mnie piorun trzaśnie... Na amatora wart przynajmniej sto rubli. No, in gratiam twego przyjazdu, Władku, a mego medalu, chodźmy na wino!...
WŁADYSŁAW. Dajże pokój, sąsiedzie.
MATEUSZ. Tak, tak!... niepotrzebne zbytki...
LEON (patrząc w lustro). No cóż tam... parę buteleczek...
WŁADYSŁAW. Wstydźcie się, panowie! dacie tylko powód warszawskim pismakom do drwinek...
MAREK. Co mi tam djabli pismaki, kpię z nich!... A wreszcie poproszę Lesznowskiego, żeby nie pozwalał...
WŁADYSŁAW. Jakiego Lesznowskiego?...
MAREK. Juści że redaktora „Gazety Warszawskiej,“ znam go osobiście.
WŁADYSŁAW. Ależ sąsiedzie! Lesznowski już dawno nie żyje, od kilkunastu lat...
MAREK (zdumiony). Co ty pleciesz? przecież ja dzień w dzień czytuję gazetę.
WŁADYSŁAW. To sąsiad źle czytujesz, bo ją już kto inny od świętej pamięci redaguje...
MAREK. Bajki! A zresztą załóżmy się: kto przegra, ten za wino płaci.
WŁADYSŁAW (stanowczo). Noga moja nie postanie w żadnej knajpie... Do widzenia!
MAREK (rozczulony). Ot, masz uniwersytet!... Władziu, Władeczku, gardzisz przyjaciółmi...
WŁADYSŁAW. Tylko knajpami...
MAREK. Wypierasz się ojców swoich...
WŁADYSŁAW. Do widzenia! (wychodzi).
MAREK (z gniewem). Wy... wy młodzi, wy postępowi, zgubicie się!...
LEON (zarozumiale). No, przecież nie ja...
MAREK. Ii, i... to nie twoja zasługa, tylko starego, że cię do uniwersytetu nie oddał...
LEON. Ja tam sam...
MAREK. Ale, ale... Trzebaby nam pomyśleć o mieszkaniu dla Antoniego, bo prosił o porządne.
MATEUSZ. Prosił?... to może jabym?...
MAREK. Będziemy szukać wszyscy, a kto pierwszy znajdzie, ten wynajmie. No, idźmy!
MATEUSZ. Józiu kochany! Józiu (numerowy przychodzi). A pilnuj serce chaty, żeby kto nie okradł...
LEON (cicho do Mateusza). Panie Mateuszu, kilkanaście rubli do jutra...
MATEUSZ. Potem! potem! (bierze numerowego na stronę). Są tu gdzie blisko porządne mieszkania?...
JÓZEF. Są, panie, zaraz o kilka domów.
MATEUSZ (do Marka). Sąsiedzie kochany... chciałbym zostać, bo mam pilny interes.
MAREK. Co tam interes, chodź z nami! Palniemy tokaju na mojego barana... Pyszny baran!...
MATEUSZ (cicho do Józefa). Za godzinkę zaprowadzisz mnie do mieszkania.
KRAMARZ (do Marka). Jasny panie! tanie fajn midło...
MAREK. No, a co chcesz?...
KRAMARZ. Dziesięć kopiejków...
MAREK. Chcesz piętnaście groszy?...
KRAMARZ. Kiedy jasny pan każe... Może szelki, grzebienie...
MAREK. Pokaż-no!
LEON. Ależ, panie! czekamy na fundę...
MAREK. Aha... prawda! to później.
Po tych słowach, przyjaciele nasi wychodzą na ulicę.
Tuż obok hotelu zabiega im drogę obdarty chłopiec, w niebogłosy wołając o jałmużnę.
— Wstydź się — mówi mu Mateusz — taki mały!... wolałbyś gęsi paść...
— Nie mam drobnych — odpowiada Leon.
— A czego wrzeszczysz, hę? — pyta Marek.
— Ojciec umarł, siedmioro dzieci, matka chora, a nie ma na lekarstwo... — płacze chłopak.
— A, to źle! — odpowiada tłuścioch. — Ileż ci potrzeba na lekarstwo?...
— Albo ja wiem, panie!...
— No... masz tu rubla i pędź do apteki...
— Niech Bóg jaśnie wielmożnemu panu...
— A mnie! — woła już bez ceremonji drugi chłopiec. — Matka i ojciec umarli, pięcioro dzieci chorych...
— Tfy! — mruczy Marek. — A cóż tu wszyscy chorują w Warszawie?...
— Łżą, panie! łżą!... niech pan nie daje — odzywa się jakiś stróż, widząc jeneralne naciąganie szlachcica.
— Czekamy, panie Marku! — woła niecierpliwy Leon na grubego fundatora.
— Poco kochany sąsiad temu stróżowi dał pieniądze, kiedy on o to nie prosił? — pyta płaczliwym głosem oszczędny Mateusz.
— Jakiś uczciwy człowiek! — odpowiada pan Marek, podając jednocześnie dziesiątczynę bezrękiemu kataryniarzowi.

∗             ∗
Po śniadanku in gratiam fenomenalnego barana, w którem utonęło kilka baranów zwykłych i w ciągu którego cichaczem wymknął się skromny Mateusz, — pan Marek wyszedł do miasta celem poszukania członków swojej rodziny. Przybyć już niezawodnie musieli, lecz ponieważ nieznany im był adres wynajętego lokalu, tułali się więc prawdopodobnie po Warszawie, lub pokutowali w jakim zajeździe.

Nic też lepszego nie mógł zrobić pan Marek, jak chodzić od hotelu do hotelu i pytać.
— Hej, szwajcar! — wołał pan Marek w jednym z tych domów — a nie było tu mojej żony?...
— Żony? — spytał ugalonowany oficjalista, szeroko otwierając oczy.
— Pani Markowej, głu... z chłopaczkiem!...
— Aha! z chłopaczkiem? Ma tak lat ze trzydzieści?
— Siedemnaście, barr!... Była przytem panienka.
— To! to! tak ze sześć lat?...
— Osiemnaście, cymbale! No, i cóż?
— Aha! — zawołał szwajcar. — Byli, byli, ale pojechali do Paryskiego hotelu.
Pan Marek złapał dorożkę i pojechał do wskazanego miejsca, ale tam nie widziano pani Markowej. Rad nierad więc puścił się na nowe poszukiwania piechotą.
Po godzinnej pielgrzymce, spotniały, zadyszany, rozwścieczony, pan Marek wracał już do kwatery z zamiarem pogrzebania we śnie swoich kłopotów, kiedy nagle usłyszał za sobą jakieś głosy, pochodzące ze środka ulicy:
— Panie, panie!...
— Mężu!... Tatku!...
Przyjaciel nasz obejrzał się i z najwyższą radością zobaczył dwie mocno wypakowane dorożki, a w nich członków swej rodziny ze sługą.
— Chwała Bogu! — zawołał Marek, przypadając do jednej. — A mój baran?
— Daj mi spokój z baranem! — odparła kwaśno podstarzała jejmość. — My tu już ze dwie godziny jeździmy po mieście, szukając ciebie, a ty się o barana pytasz...
— Drobiazg!... niema i mówić o czem! Wy już przecie jesteście, ale barana niema, mogę więc pytać o niego.
— Został w drodze... nie nudź mnie — odpowiedziała jeszcze kwaśniej dama. — Gdzie mieszkanie?
— O parę kroków stąd! — odparł Marek i wtłoczył się do dorożki, która ruszyła, wiodąc za sobą drugą.

∗             ∗

— Ach, Marku! Marku! kiedy ty się ustatkujesz! — wzdychała rozparta na eleganckim, choć wynajętym fotelu, małżonka. — Sześć rubli dorożka, siedemdziesiąt pięć rubli mieszkanie... razem osiemdziesiąt jeden!...
— Za barana, Kociu, dadzą mi ze sto, jak cię kocham! — tłomaczył się pokornie mąż.
— Sam musiałeś wydać także kilkanaście rubli, ach, Marku!...
— Amator, Kociu, da ze sto dwadzieścia, jak dzieci kocham!...
— Coś ty sobie głowę tym baranem zawrócił, takiem paskudztwem?...
— Co mówisz, duszko? — oburzył się mąż. — Baran jak cielę, amator...
— Gdzie on tam do cielęcia podobny!... Dzieciom wartoby coś kupić, o tem nie myślisz?
— Myślę, Kociu! myślę... Ale widzisz, amator może dać ze dwieście rubli...
W tej chwili wbiegł rozpromieniony Mateusz.
— Ścielę się pod stopki, pani dobrodziejce! — mówił, całując ręce damy. — Sługa panny Heleny... róża, nie dziewczyna!... Jak się masz, złoty Waciu... śliczny chłopiec!... A cóż baran?...
— Jeszcze nie przyjechał! — odpowiedział pan Marek.
— Co zaś do mieszkania — ciągnął pan Mateusz — co do mieszkania dla poczciwego Antoniego, też już wynająłem. Cudny lokal, sto rubli...
— A to poco?... — wykrzyknął Marek. — Władzio już dla nich za sześćdziesiąt wynajął...
— Za sześćdziesiąt rubli? Jezus Marja! a ja dałem dwadzieścia pięć rubli zadatku! — biadał Mateusz.
— Poco się to było mieszać w nieswoje rzeczy?
— Jakto poco?... Sąsiad przecie kazałeś!
— Ja?... Bój się Boga!...
— Straciłem dwadzieścia pięć rubli! — jęczał Mateusz.
— No, no, nie płacz — szepnął Marek — pogadamy o tem. Baran na amatora wart ze trzysta rubli.
— Daj Boże! — westchnął Mateusz — może się choć tym sposobem moje trzydzieści rubli wróci.
— Jakie trzydzieści rubli? — spytał zdziwiony Marek.
— Tatku! — zawołał Wacio — Bartek jest!
— Wołaj go, serce!... Bartek!!... hej!...
W parę minut wszedł niecierpliwie oczekiwany fornal. Obecni otoczyli go.
— Dlaczego tak późno? — pyta jejmość.
— Chciałbym widzieć tego barana — mówi pan Mateusz.
— Gdzie stoicie? — pyta Wacio.
— A co baran... jest?... — niecierpliwi się pan Marek.
— Jużci je, jaśnie panie, ale... zdechnięty! — odparł zmartwiony przybysz.
— Chryste elejson! — krzyknął Marek, upadając na fotel.
— Moje trzydzieści pięć rubli... poszły! — jęknął pan Mateusz.





POCO PRZYJECHALI?

Do niechlujnej i ciasnej hotelowej izdebki na trzeciem piętrze wszedł znajomy nam pan Mateusz, w towarzystwie Moszka, dość przyzwoicie odzianego i ostrzyżonego, choć prowincjonalnego faktora.
— To pan tu mieszka? — zaczął Żydek.
— Tu, kochanie, z poczciwym Leonkiem. Trzeci już raz zmieniam lokal przez tego łotrzyka Józia, który mi nie powiedział odrazu, że są numera po pięć złotych. Nie wiem nawet dlaczego...
— Pięć złotych — powtórzył Moszek — a kto płaci?
— Ja z Leonkiem...
— Ny, ny!...
Pan Mateusz zmieszał się, usłyszawszy wykrzyknik.
— Powiedz mi, drogi Moszku — rzekł — ile też ten chłopiec wywiózł z domu?
— Ile?... tyle, ile mu stary dał: sto rubli. Ale on już teraz nic nie ma, bo i pieniądze stracił, i rzeczy posprzedawał...
— Posprzedawał, mój Boże! A mnie mówił, że są u jakiegoś przyjaciela... Z niego już nic nie będzie! Siądźże, kochany Moszku, ot tak. Poczęstowałbym cię cygarem...
— Już ja pana sam poczęstuję, ale z przeproszeniem kopiejkowem, bo takie tylko palę — przerwał Moszek, dobywając paczkę cygar i podając jedno z nich panu Mateuszowi.
— Stokrotnie dziękuję! No, moje dziecko, a ile też wywiózł z domu kochany Marek?
— On?... On za pszenicę wziął trzysta rubli, za groch pięćdziesiąt, za żyto sto dwadzieścia, razem czterysta siedemdziesiąt. Pani zostawił dwadzieścia pięć...
— Czy tylko pewno?...
— Jak nie ma być pewno? przecież zmieniała dwadzieścia pięć rubli u Szmula, a ten papierek był nie jej, bo za krowę od Icka wzięła dwa papierki po dziesięć rubli, a za gęsi pięć jednorublowych.
— Aha! A poczciwy Antoni?...
— On od pana na pewno nie będzie pożyczał, bo wziął od kasjera trzy tysiące rubli, i jeszcze kazał przygotować drugie trzy tysiące rubli na wezwanie — nu, i swoich z biurka coś musiał ruszyć.
— Kochanek! będzie robił duże sprawuneczki... A tenże Władysław serdeczny?
— Kto go wie! — mruknął niechętnie Moszek. — On kasjera nie trzyma, pieniędzy nie pożyczał i zboża nie sprzedawał, to trudno wymiarkować, choć... bo ja wiem? musiał wziąć ze dwa tysiące rubli.
— Bieda z tymi ludźmi! — westchnął Mateusz. — A o innych tam nic nie słyszałeś, kochanie?
— Trochę. Pan Józef zgrał się w karty i będzie potrzebował; pan Tomasz kupuje młocarnią i także będzie potrzebował, ale chyba nie zaraz.
— Poczciwy Moszku! — zawołał rozrzewniony gospodarz izdebki — jak to dobrze, żeś i ty za nami przyjechał na wystawę...
— Wiem, wiem — odparł Moszek. — Ny, ale jak pan zrobi z tym zegarkiem?
— Kiedy to... widzisz... jakoś po sąsiedzku nie wypada... A przytem mało wart — bełkotał pan Mateusz — jak cię kocham!
— Panu dobrodziejowi z sąsiadami nie pierwszy raz handlować, a zegarek z dewizką wart sto dwadzieścia rubli, jak obwarzanek za grosz, na moje sumienie.
— Słuchaj, Moszku — rzekł pan Mateusz stanowczo — dam czterdzieści pięć rubli, ale pod dwoma warunkami. Naprzód, żeby nikt o tem nie wiedział, a powtóre, żeby mi ten robaczek wystawił kwit, jako w dniu 1 października r. b. sprzedaje mi go za pięćdziesiąt rubli. Odda pieniądze na czas, to i ja oddam zegarek; nie odda, tom go kupił i basta!
W tej chwili zadudniły schody i we drzwiach zadymionej izdebki ukazało się czterech mężczyzn. Byli to panowie: Marek, Leon, Władysław i Antoni.
WŁADYSŁAW (do Mateusza). A cóż? byłeś sąsiad na wystawie?...
MATEUSZ (zakłopotany). Ja... tego... właściwie...
ANTONI (do Mateusza). Wstydź się, sąsiedzie! o tyle mil przyjechałeś, za parę dni zamykają wystawę, a tyś nie był jeszcze.
MATEUSZ. Brak czasu... brak zdrowia... Przytem sąsiedzi macie stałe bilety...
MAREK. Tak, ale płacimy za nie po cztery ruble; zapłać i ty, to będziesz miał...
MATEUSZ. Wolałbym chwilowy, ale nie wiem, gdzie kupić...
MAREK. W kasie, w kasie, przy wejściu.
MATEUSZ. Nie wiem, czy trafię...
LEON. To już ja sąsiadowi dam swój bilet na dziś.
MATEUSZ. Nie wiem, jakby się tam dostać...
LEON. Dorożką pierwszej klasy, za pół rubla...
MAREK. Albo drugiej za dwa złote.
ANTONI. Można i omnibusem za dwadzieścia groszy pod sam gmach prawie...
WŁADYSŁAW. A nawet za dziesięć groszy na plac Aleksandra, stamtąd zaś kilkadziesiąt kroków piechotą.
MAREK. No, ale idźmy już na obiad, a potem może się znowu zejdziemy na wystawie...
LEON. Najlepiej przy restauracji (do Mateusza). Oto mój bilet...
MATEUSZ. Uprzejmie dziękuję! (cicho do Leona) A czy niema tam znowu jakich wyderkafów?
LEON (cicho do Mateusza). Jeżeli są znajome damy, wypada zawsze postawić szampana... Czybyś sąsiad nie był łaskaw... parę rubli, bo inaczej będę musiał... zegarek...
MATEUSZ (cicho). Nie mam... jak cię kocham!...
MAREK. Idźmy raz na ten obiad! Panie Mateuszu, pójdź z nami...
MATEUSZ. Sąsiad taki łaskaw...
MAREK (cicho do Mateusza). Po obiedzie pogadamy parę słów na osobności, bo...
MATEUSZ. Hum!... rozumiem... owszem, ale z bardzo króciuteczkim terminem.

∗             ∗

Po skromnym obiadku, w ciągu którego pan Marek, podbudzony nadzieją uzyskania kilkuset rubli pożyczki, zdwoił porcją zupy, a potrajał porcją sztuki mięsa, pieczeni i leguminy, poczciwy Mateusz wybrał się wreszcie na wystawę. Świeżo mając w pamięci przepisy co do omnibusów, oszczędny ten człowiek uplacował się niedaleko poczty, zatrzymywał każdy przejeżdżający wehikuł i zapytywał każdego konduktora:
— Czy do wystawy, moje dziecko?
— Do wystawy, niech pan siada — odpowiadał konduktor, szczękając dzwonkiem i otwierając drzwiczki.
— Jeżeli tak, to jedź z Bogiem, serce — kończył pan Mateusz, cofając się na swoje stanowisko i oczekując nowej zdobyczy.
Nadjechał wreszcie jakiś mocno nadwerężony klekot.
— Hola! hola! czy na wystawę jedziesz, kochanku?
— Nie, panie, ale w tamtą stronę — odpowiedział konduktor, człowiek, który w południe miał minę dziada, a nad wieczorem rozbójnika.
— Jadę z tobą! — zawołał pan Mateusz i siadł do honorowego przedziału z akcentem osoby, przynoszącej zaszczyt rodzajowi ludzkiemu.
Omnibus toczył się zwolna, a znajomy nasz, rozmyślając zapewne o wystawie, spoglądał to na ulicę, to na obdartego konduktora, to wreszcie na jedynego współtowarzysza Żyda o fizjognomji poważnej i inteligentnej. Znudzony wreszcie milczeniem, zaczął:
— Pan starozakonny zapewne handlujący?
Pan starozakonny skrzywił się i odparł:
— Bynajmniej!
„Co u djabła, czem on jest?“ — pomyślał oszczędny człowiek, a potem dodał głośno:
— Więc zapewne kupiec?
— Bynajmniej! — odparł interpelowany.
Ta odpowiedź zaniepokoiła już Mateusza, chwytając się więc ostatniej deski zbawienia, spytał:
— Więc... może z zagranicy?...
— Bynajmniej! Ja mam swoją wieś...
Twarz oszczędnego człowieka rozjaśniła się.
— Jakże szanownemu panu idzie na gospodarstwie?
— Zwyczajnie jak nam obywatelom, źle. Pierwszego roku wszystkie pola zasadziłem burakami, ale coś padło i buraki wyginęły. Na drugi rok zasiałem pszenicę, ale się nie udała, na trzeci wszystko ugorowałem, i znowu nie było zysku, a na czwarty wszystko chłopom sprzedałem, i nawet nie było czem długów popłacić! Och!...
— Szanowny pan zapewne tylko sobie dworek zostawił?...
— Co mi po dworku, kiedy w nim nic niema?... Sprzedałem i dwór.
— Więc pan dobrodziej teraz nie ma wsi?
— Tak jakbym miał, bom już miał; u nas, u obywateli, choć kto sprzeda, zawsze rachuje się, że ma.
— Teraz pan zapewne do handlu powrócił?
— Niech Bóg zachowa! Ułatwiam drewniane i okowiciane interesa moim sąsiadom i jadę właśnie na Solec dowiedzieć się o belki... A pan? — ciągnął dalej — czy pan jakiej kondycji szuka?...
— Nie, ja sam jestem właścicielem ziemskim.
— Bardzo mi przyjemnie — odparł były właściciel, dotykając czapki. — Człowiek, jadąc omnibusem, szczególniej w tę stronę, zawsze spotyka tylko samą prostotę...
Wehikuł stanął.
— To stąd już niedaleko, kochanku, do wystawy? — pyta pan Mateusz konduktora, wysiadając i płacąc.
— Stąd?... Ba, to się panu przyśniło! przecież tu Szulec, a wystawa na Ujazdowie.
— Gdzież plac ten... ten... Aleksandra?
— Oooo!... — dziwi się konduktor. — Plac tam na górze, będzie z pół wiorsty drogi.
— Boże miłosierny! cóż się to stało?
— Szkoda, że pan nie wysiadł koło straży — wtrąca starozakonny obywatel.
— Nie znam miasta!... nic nie wiem!... wszyscy mnie oszukują! — biada pan Mateusz, rozmyślając nad sposobem powrotu na właściwą drogę.
Rada w radę, postanowiono, aby zmartwiony podróżny wsiadł do jadącego ku miastu omnibusa, i surowo upomniano konduktora, aby około straży pasażera wysadził.
Jak rzekli, tak się stało. W dziesięć minut pan Mateusz był w oznaczonym punkcie, skąd po małej chwili dostrzegł pędzący i naładowany omnibus.
— Hola! hej! a czy na wystawę?
Konduktor kiwnął głową i wskazał panu Mateuszowi małą, ślizgą i okrągłą ławeczkę, umieszczoną z tyłu powozu, gdzie jednym skokiem dostał się nasz przyjaciel.
— A ile się płaci za to miejsce? — zapylał konduktora.
— Dwadzieścia groszy.
— Co? dwadzieścia groszy za to łoże Madejowe i za kawałek drogi?
— Taki kurs, my dojeżdżamy do wystawy.
— A niechże was tu Pan Bóg kocha! — zaklął pan Mateusz i wyskoczył z siedzenia tak nieszczęśliwie, że kozła na bruku wywrócił.
Zrobił się gwałt, litościwi przechodnie podnieśli pacjenta, wsadzili w dorożkę, i dowiedziawszy się o mieszkaniu, odesłali na koszt odbierającego.

∗             ∗

Nadszedł wieczór, a strudzeni bieganiną pozostali znajomi nasi zasiedli do kolacji, bawiąc się mniej więcej następującą rozmową:
WŁADYSŁAW. No, niema co mówić, udała się wystawa.
MAREK. W każdym razie nie lepsza od wiedeńskiej (do warszawiaka). Co... panie?...
WARSZAWIAK. Ale gdzież znowu, sto razy lepsza!
ANTONI. Pan był na wiedeńskiej?
WARSZAWIAK. To jest... tak jakbym był.
WŁADYSŁAW. Więceś pan nie był?
LEON i MAREK (razem). Ale!... jakże!...
WARSZAWIAK. Właściwie... ale tego... Jeździłem wtedy do Częstochowy, tam i napowrót, i słyszałem od takich, co byli.
ANTONI i WŁADYSŁAW (razem). Aha!
MAREK (do garsona). Dasz, gapiu, czy nie dasz te kaczki?...
MARKIER. Zaraz się upieką, jaśnie panie.
MAREK. Więc dajże nam tymczasem po porcji polędwicy i parę butelek czerwonego.
ANTONI. Sąsiedzie! sąsiedzie!
MAREK (z gniewem). Cóż u djabła monitujecie mnie jak dzieciaka? Przecież jest tu z nami warszawiak, którego musimy uczcić. Nieprawdaż?
LEON i WARSZAWIAK (razem). Prawda! prawda!...
WACIO (do Marka). Tatku! niechże mi tatko kupi te pistolety od Jachimka...
MAREK. Cierpliwości, moje dziecko! Wracając jednak do wystawy, wiecie co... że to jest wierutna blaga! Czy nie prawda, panie warszawiaku?
WARSZAWIAK. Prawda! prawda!
WŁADYSŁAW. A toż dlaczego, mój panie?
MAREK. Dlatego... no dlatego, że niema z niej pożytku...
ANTONI. To zależy. Ja z niej wywożę buhajka, młocarnią i lokomobilę.
WŁADYSŁAW. Ja żniwiarkę i pług Cichowskiego.
ANTONI. Moja pani nabrała gustu do jedwabników...
WACIO. A ja do pistoletów.
MAREK. Cicho, Waciu, kiedy starsi mówią.
WŁADYSŁAW. Dowiedziałem się przytem o nowych odmianach zboża, kupiłem kilka książek, a Dobrski nasunął mi myśl badania gruntów naszego powiatu.
ANTONI. Tak jak mnie Zamojski projekt folwarcznej szkoły.
WŁADYSŁAW. A mojej żonie pani Huba nowe naczynia do gospodarki mlecznej.
ANTONI. Wybuduję przytem kilka betonowych domów dla czeladzi.
GARSON. Sześć polędwic, butelka wina, cztery kaczki.
MAREK. Dawaj! dawaj!... oto się uraczymy.
ANTONI. Panie Marku!
MAREK (przerywa). Wracając tedy do wystawy... jakim wy u djabła sposobem doszliście do tylu nowości? bo co ja, to niech mnie piorun trzaśnie, na wszystko patrzyłem, ale jakoś nic... (Nalewa wino). W ręce twoje, panie warszawiaku. Kochajmy się!
WARSZAWIAK, WACIO i LEON. Kochajmy się!
WŁADYSŁAW. Wracając do wystawy, radziłbym sąsiadowi notować.
MAREK. Waciu! będziesz jutro notował, pamiętaj. Pyszna kaczka.
WACIO. Zaraz zapiszę pistolety.
MAREK (nalewając kieliszki). A teraz, panowie... zdrowie mojego nieboszczyka barana...
WARSZAWIAK, LEON, WACIO. Niech żyje!
LEON. A teraz... możebyśmy zdrowie warszawianek?...
WARSZAWIAK, MAREK, WACIO. Niech żyją!
WŁADYSŁAW (do Antoniego). Ciekawym, co za jeden jest ten warszawiak, który, na honor! nawet widelca i noża porządnie trzymać nie potrafi?
ANTONI (do Władysława). Musi być jakiś szubrawiec, bo go Leon przedstawił jako swego przyjaciela, a Marek... zawsze ten sam Marek, zaznajomił go nawet z żoną i córką.
MAREK (rozrzewniony). Panowie! wypiłem na cześć mego barana, ale nie śmiejcie się. Był to baran... ach!
ANTONI. Nic osobliwego.
MAREK (z wyrzutem). Nic?... Bodaj tak!... Tłusty jak cielę, ogon... ehe! odkąd żyję, nie widziałem takiego ogona, a rogi... rogi, jak u wołu! Sam stworzyłem taką rasę...
WŁADYSŁAW. W jakiż to sposób?...
MAREK. W jaki?... W tem sekret! Na nic pasza, na nic krzyżowanie, wszystko na nic, bo... bo ja wynalazłem nowy zupełnie sposób...
ANTONI. Ciekawym?
MAREK. To nie dosyć, żeś sąsiad ciekawy, ale... ale dajcie mi wprzód słowo, że mnie nie zdradzicie, — wszyscy co do jednego!
WARSZAWIAK, LEON i WACIO. Słowo! słowo honoru!...
MAREK. Otóż tedy, czy wiecie, w jaki sposób wytworzyłem mego barana?
LEON. Przez pomieszanie.
WARSZAWIAK. Przez...
MAREK. Przez... zapatrzenie! Jego matka stała dwa tygodnie w cielętniku.
ANTONI (do Władysława). No, chodźmy już.
WŁADYSŁAW (do Marka). A nie zapomnij sąsiad notować. Adieu!
MAREK. Wacuś!... a... a nie zapomnij tam jutro notować (do Antoniego i Władysława). Tylko mnie nie zdradźcie.

∗             ∗

Na drugi dzień cała rodzina Marka, około jedenastej, znalazła się przy wejściu na wystawę. Otyły jegomość miał minę bardzo uroczystą i co chwila przywoływał do siebie Wacia, dźwigającego spory katalog i ołówek.
MAREK. U Goldenrynga pięć chorągiewek... Waciu, pisz go!...
HELENKA. Ależ, papo...
MAREK. Maszyniści chodzą w ceratowych kapeluszach i szafirowych koszulach. Wacek, pisz!
HELENKA. Ależ, tatku, kto zapisuje takie drobiazgi?...
MAREK. Jakie drobiazgi?... albo maszynista to drobiazg?...
HELENKA. Myślę, że lepiej byłoby zanotować kilka książek gospodarskich, oto właśnie są tu.
MAREK. Masz racją, moja córko. Idźmy tam! (zbliżają się do szafki z książkami).
WACIO. Heluniu... spojrzyj-no! No... Noël z Pa... z Paryża... Czy to ten, co z Chapsalem gramatykę francuską napisał?
HELENKA. Mój Boże! Waciu... co też ty wygadujesz?
MAREK (czyta). Po... ra... Parownik gorzelniczy...
HELENKA. Papo... to jest: Poradnik gorzelniczy...
MAREK. Pisz, Waciu! Poradnik gorzelniczy, sześćdziesiąt kopiejek, okładki żółte...
HELENKA. Waciu! przecież żółte pisze się przez o kreskowane...
MAREK. En... cy... klo... pejda... pedyja... handlowa... Smaruj go! Dwa ruble, okładka pomidorowa...
HELENKA. Naco tatkowi ta encyklopedja?
MAREK. Jakto naco? wszystko się przyda... Pisz, Wacuś.
PANI MARKOWA. Dałbyś, ojcze, spokój chłopcu. On przecie nie poto tu przyjechał, ażebyś go dręczył pisaniem.
MAREK. To prawda! no, ale cóż będziemy robili? Aha! ha!... pójdziemy do restauracji, a może kogo znajomego spotkamy.
Familja rusza, Wacio przypomina o pistoletach, a tymczasem w drodze nawijają się panowie: Antoni i Władysław, zaciekle dysputujący o wołach. Powitania, uściski i wspólny marsz do restauracji, dokąd przybywszy, pan Marek zapytuje dam, co sobie podać rozkażą? Helenka dziękuje za wszystko, mama zaś oświadcza się za limonadą gazową.
MAREK. Hola! numer trzeci. Butelkę limonady gazowej...
MARKIER. Zabrakło, proszę pana.
PANI MARKOWA. Więc wody sodowej.
MARKIER. Kiedy już wyszła, proszę łaski pani.
MAREK. No, to daj mi tymczasem parę kufli piwa.
MARKIER. Jeszcze nie przywieźli, proszę pana.
Pan Marek irytuje się, a tymczasem do restauracji nadchodzą panowie Leon i warszawiak w towarzystwie wysokiej, śniadej brunetki, w tyrolskim kapeluszu. Dwaj młodzieńcy, dostrzegłszy sąsiadów i damy, szybko opuszczają piękną nieznajomą, która znika w tłumie, a sami zbliżają się do namiotu.
HELENKA. Aaa... jakżeśmy szczęśliwi! Właśnie rozmawiamy o tem, dlaczego Warszawianka na konkursie upadła — może więc panowie nam objaśnią.
WARSZAWIAK. To możeby pan Leon...
LEON. To możeby pan Feliks...
HELENKA. Uważam, że dla panów kwestja żniwiarek jest dość kłopotliwą, więc może mi panowie objaśnią, skąd się bierze woda w fontannie?
WARSZAWIAK. Doprawdy... trudno...
LEON. Tak... to jest...
HELENKA. Czy niema tu gdzie afisza w tych okolicach? chciałabym wiedzieć, co dziś grają w... Jakże się nazywa?
LEON. W Eldorado?... „Życie paryskie.“
HELENKA. Ślicznie dziękuję!
WACIO. Tatku! ja obejrzę pistolety...
HELENKA. Poproś panów z sobą, Waciu, to ci lepiej objaśnią.
LEON i WARSZAWIAK. E... e... e...
WACIO. Chodźmy! chodźmy! (wychodzą).
ANTONI. Winszuję pani, zrobiłaś to, czegoby żaden z nas nie potrafił.
HELENKA. Zato będę panów prosić o parę objaśnień. Czy pług-samochód przydałby się na naszem gospodarstwie i ileby kosztował?
ANTONI. Naturalnie! Co zaś do ceny, ta, jeżeli się nie mylę, wynosi osiemnaście rubli.
MAREK. Przejdę się trochę po wystawie; zaczekajcie państwo na nas.
PANI MARKOWA. Pójdę i ja.
WACIO (przybiega zaperzony i mówi cicho do ojca) Tatku! niech mi tatko da kilkanaście rubli...
MAREK. Naco ci, mój synu? Mam tylko dwadzieścia pięć.
WACIO. Niech tatko da, a wieczór dopiero się tatko ucieszy!... (Bierze pieniądze i odchodzi w jedną stronę, a rodzice w drugą).
HELENKA. Niech panów to nie dziwi, że się pytam o rzeczy, obchodzące tylko mego ojca, ale chciałabym mu zrobić niespodziankę. Otóż przechodząc do żniwiarki, jaką też panowie uważacie za najlepszą?
ANTONI i WŁADYSŁAW (razem). Merveilleuse... Wooda...
HELENKA. To lepsza Wooda, bo tańsza... A czy jedwabniki korzystnie będzie u nas hodować?
WŁADYSŁAW. Próbuj pani, wszak macie dębinę (Państwo Markowie wracają).
PANI MARKOWA. Patrz, Heluniu, jaki zrobiłam sprawunek: tuzin chustek z widokami wystawy.
HELENKA. Ja nie zrobiłam sprawunku, ale jeżeli mi tatko da... tak ze siedemset rubli, to kupię czterokonną młocarnię z maneżem, żniwiarkę i pług-samochód.
PANI MARKOWA. Przytem znalazłam cudowne dwa ogłoszenia: o amerykańskich kroplach od bólu zębów i o perfumach Ylang-Ylang...
ANTONI. Ba! jak uważam, to i kochany sąsiad coś kupił...
MAREK. Bąka kupiłem!... powiadam wam, cudowna rzecz, szkoda tylko, że go jeszcze puszczać nie umiem.
WACIO (przybiega). Tatku! tatku!... niech się tatko cieszy! Te pistolety co to od Jachimka, kosztują sto rubli, ja kupiłem za pięćdziesiąt.
MAREK. Gdzież one są?
WACIO. Dopiero będą wieczór; ten warszawiak przyniesie je do nas, bo teraz nie można... Ale niech się tatko nie boi, bo dałem już dwadzieścia pięć rubli zadatku.
ANTONI. Komu?...
WACIO. A temu panu warszawiakowi, bo on się zna...
MAREK. Czyś zwarjował, chłopcze?
WŁADYSŁAW. Gdzie ten warszawiak i gdzie Leon?
WACIO. Pan Leon poszedł do muzyki, a pan warszawiak szuka Jachimka.
PANI MARKOWA. Nic nie rozumiem?... co to znaczy?...
ANTONI. To znaczy, że znajomy pana Leona jest sobie poprostu kieszonkowym złodziejem. (Wchodzi Leon). Aha! dobrze, żeś przyszedł. Gdzie mieszka ten pan Feliks?
LEON. Nie wiem...
WŁADYSŁAW. A jakże się nazywa?...
LEON. Jakoś... Dalibóg, zapomniałem...
ANTONI. Ładnie się bawisz, Leonku, i doskonałych wybierasz sobie przyjaciół. Powinszuję ojcu!

∗             ∗

Jęczący, stękający, obandażowany, leżał pan Mateusz w znanem nam już mieszkaniu, pod dozorem Moszka, który, mówiąc nawiasem, bardzo lubił swego pryncypała i teraz w chorobie, zabawiał go pogawędką o interesach.
— To już pan nie kupi kamienicy? — pytał Żydek.
— Niech ją tam gęś kopnie i całą Warszawę razem, gdzie w biały dzień na środku ulicy rozbijają.
— Racja, a zresztą coby pan tu robił? W Warszawie takich, którzy dają na procenta, jest huk i zarobki niewielkie, a u nas zawdy łatwiej... Jakże pan zrobił z bankiem? — dodał po chwili.
— Daj mi spokój, nie mów mi nawet o banku! Tu chcą poręczycieli...
— Pan znajdzie poręczycieli.
— Chcą, żebym coś sam złożył.
— Niech pan złoży.
— Aha dobrze! A jeżeli bank zbankrutuje, to kto mi odda?
— Ajwaj! jaki pan mądry... A jak pan zbankrutuje, to kto bankowi odda?...
Drzwi otworzyły się, i pan Antoni z Markiem do numeru weszli.
— Kochany sąsiedzie — rzekł po powitaniu Marek do Mateusza — odnoszę ci twoje pięćset rubli, bo mi już nie są potrzebne. Pan Antoni pożyczył mi na dogodniejszych warunkach.
Mateusz usiadł na łóżku zdumiony.
— To... to... No, niechże kochany sąsiad zawsze już do terminu dotrzyma...
— O dziękuję! — zawołał pan Marek. — Co mi djabli po terminie, kiedy za dziesięć dni będę ci musiał dać procentu pięćdziesiąt rubli, a panu Antoniemu za całe pół roku tylko dwadzieścia pięć...
— Kiedy już czas upłynął, kiedy już za późno! — mówił płaczliwym głosem chory. — Ułożyliśmy się z szanownym sąsiadem, że gdyby mi w ciągu pięciu godzin mógł zwrócić, w takim razie...
— W takim razie sąsiad weźmiesz tylko pięć rubli — wtrącił Marek.
— Pieniądze dane były o dziesiątej, że zaś jeszcze niema trzeciej, więc termin nie upłynął — dodaje Antoni.
— Ale już dawno po trzeciej, już musi być... przynajmniej wpół do czwartej! — jęczy chory.
— Z pewnością niema!
— Jacy uparci ludzie! — zawołał rozdrażniony pan Mateusz, sięgając pod poduszkę i wydobywając złoty zegarek z grubą dewizką.
— A u pana co ten zegarek robi? — zapytał surowo Antoni. — Leon mówił nam, że mu zginął...
— Leon?... zginął?... o przewrotności ludzka! — bełkocze chory.
Jakby na komendę ukazali się we drzwiach numeru Władysław z bardzo przygnębionym Leonem.
— Akurat przydaliście się — mówi Antoni. — Pierwej jednak, sąsiedzie Mateuszu, skończmy z Markiem. Cóż, przyjmujesz pan napowrót swoje pięćset rubli razem z pięcioma rublami procentu?
— Zgoda! zgoda!... odbierz tam, Moszku — wyszeptał chory.
Moszek schował pieniądze, i widząc, że w szczupłym pokoiku zanosi się na burzę, chciał drapnąć. Poproszono go jednak, aby usiadł, i rozpoczęto badanie.
ANTONI. Patrz, Leonie, oto jest twój zegarek, którego nie zgubiłeś, lecz który zastawiłeś. Czy nie powiesz nam, ileś za niego dostał?
MAREK. Nie mrugaj, nie mrugaj, sąsiedzie Mateuszu...
LEON. Powiem prawdę: dostałem dwadzieścia pięć rubli, a dałem kwit na pięćdziesiąt...
MATEUSZ (zrywając się). Co to znaczy, Moszku?... przecież ja ci dałem czterdzieści pięć rubli...
MOSZEK. To pewno ten łobuz Józio, numerowy, bo ja mu dałem dla pana Leona trzydzieści pięć rubli...
WŁADYSŁAW. Czegóż chcecie? rzecz już wyjaśniona: pan Mateusz wytrącił sobie pięć rubli jako procent, Moszek i numerowy po dziesięć, i otóż z czterdziestu pięciu rubli zrobiło się dwadzieścia pięć...
MAREK. Trzeba tych łotrów na policją oddać...
MOSZEK. Giewałt!
LEON. Niech... niech panowie nie robią im nic złego... bo ja... miałem z nimi rachunki.
ANTONI (do Mateusza). Wstydź się pan takich szacherek!
MATEUSZ (z płaczem). Co za niewdzięczność, mój Boże! Wszyscy krzyczą, żebyśmy wyparowali Żydów z handlu i interesów bankierskich, żebyśmy sami nauczyli się obracać kapitałem, a kiedy pojawi się taki człowiek jak ja, to go palcami wytykają!...
WŁADYSŁAW (do Leona). No, my tu urządzimy twoje interesa, a ty ruszaj do domu, natychmiast...
LEON. Pojechałbym, ale... (szepce mu do ucha)
MAREK. Cóż to znaczy?
WŁADYSŁAW. Aha!... Nic, nic... Pewien nasz znajomy radzi Leonowi, aby został tu na parę miesięcy...
MAREK. Jaki znajomy?
LEON. Pan Henryk.
MAREK. Aaa... to ten niski, z czarnemi faworytami?...
WŁADYSŁAW. To... to!
ANTONI (do Marka). Cóż sąsiedzie, źle wyszliśmy na wystawie?
MAREK. Niech Bóg błogosławi Helenkę za jej wcale nie kobiecy rozum i was za uczciwe serca. Gdyby nie to, wyszedłbym jak Zabłocki na mydle...
MATEUSZ. Jak ja na interesach...
LEON. Albo jak ja na...
MAREK. No, co tam dużo gadać! Jedno złe przeszło, drugie przejdzie, a tymczasem... chodźmy na butelczynę, ja funduję!





KONKURS ŻNIWIAREK.

Już bardzo żółty i we cztery bardzo wysokie konie zaprzężony omnibus wyminął Kopernika, już zatłuszczony furman po raz trzeci usiłował wystrzelić z bardzo długiego bata, kiedy nagle brzęknął dzwonek, stuknęły głowy pasażerów i uciekające ku Zygmuntowi kamienice Krakowskiego Przedmieścia zatrzymały się.
— Stój! stój!... — wołano z ulicy. — A czy to do Rakowca?...
— Do Rakowca, panie! niech pan siada — odpowiedział przylepiony do tyłu powozu konduktor.
Jednocześnie otworzyły się drzwiczki i ukazał się w nich spotniały, zadyszany, przynajmniej dziesięciopudowy wańtuch z ludzką powierzchownością, z nosem przypominającym tegoroczną drożyznę buraków i z dwoma fularami w rękach. Pod jego kolosalną nogą zgrzytnął stopień i wygięły się resory powozu.
— A pfu!... otom się zmachał... Panowie do Rakowca?... i ja też do Rakowca, na konkurs... z moim parobkiem. Czterdzieści mil drogi jak orzech zgryzł, dwa dni i trzy noce bez snu i dobrego jadła, a wszystko, ażeby stanąć na czas... Józiek, bałwanie!... siadaj mi tu zaraz, bo ci kości na nic pogruchoczę...
Na to uprzejme wezwanie, jakby z pod ziemi zjawił się opalony wiejski młodzian, w dość starannie połatanej sukmance i dość obficie dziegciem wysmarowanych butach. Ledwie jednak oparł rękę na antabie wehikułu, z zamiarem wejścia do środka, kiedy popędliwy pan jego huknął znowu:
— To tu twoje miejsce, kanaljo? a na kozioł nie łaska. Ja ci!...
Skonfundowany młodzieniec zniknął, omnibus za chwilę ruszył, a otyły przybysz ciągnął dalej znacznie już spokojniejszym głosem:
— Jestem Walenty... obywatel ziemski i umyślnie o czterdzieści mil przyjechałem na konkurs z moim parobkiem, ażeby przyjąć udział w ceremonji, obchodzącej rolnictwo krajowe... Dwa dni i trzy noce nie spałem i jestem jak zbity... To też pozwolicie, panowie... że się chwilkę zdrzem...
Nim dokończył, już żółty fular z lewej ręki leżał na ławce, ponsowy fular z prawej na podłodze, słomiany kapelusz na nosie, a krótko ostrzyżona i krzaczastemi wąsami ozdobiona głowa miłośnika krajowego rolnictwa z gorączkowym pośpiechem zaczęła wybijać takty na ścianach omnibusu. Teraz dopiero reszta podróżnych przekonała się, że nowy członek-amator konkursu dźwiga na sobie płócienną otwartą marynarkę, płócienną otwartą kamizelkę i parę innych również płóciennych i otwartych szczegółów, i że wielka ilość spowijających go tkanin nasuwa pytanie: czy właściciel ich przyjechał tylko oglądać żniwiarki, czy też zareklamować fabrykę płótna, z której jego garnitur pochodził?
— Już śpi... co za szczęśliwe usposobienie! — westchnął jakiś warszawiak, którego najwydatniejsze przymioty osobiste koncentrowały się w jedwabnym cylindrze i śnieżnej białości muszkieterach.
— A hem!... a hum!... — odkaszlnęli w odpowiedzi dwaj siedzący naprzeciw siebie obywatele ziemscy, jeden w wypłowiałej czapce i przenicowanym surducie, drugi zaś w wypłowiałym surducie, a przenicowanej czapce.
— Jakież urodzaje?... — ciągnął wykwintny mieszczuch.
— Nędzne wogóle — odparł jeden.
— W ogólności niezłe — odpowiedział drugi.
— Panowie zapewne nie z jednych stron?... — spytał jedwabny cylinder.
— Ja jestem z Lubelskiego — mruknęła czapka przenicowana.
— A ja jestem... z Lubelskiego — objaśniła czapka wypłowiała.
Starannie ubrany warszawiak, przypuszczając, że dwaj jego czuwający towarzysze muszą się z sobą procesować, umilkł i zatonął w głębokich i powikłanych kombinacjach intelektualnych. Z łatwością, cechującą wszystkie umysły bystre, zauważył on, że baszta straży ogniowej na Nowym Świecie jest wyższą zbliska niż zdaleka, że aleja Jerozolimska jest dłuższą niż się wydaje z pod werendy Semadeniego, i że po jednej stronie przebywanej drogi jest bardzo wiele wagonów niewiadomo z jakiej racji pomalowanych na ciemno-czerwony kolor. Wyjechawszy za rogatki miasta z szybkością dziesięciu kłapnięć zębami na jedną sekundę, bez trudu odgadł, że szosa jest haniebna, że długi szereg drewnianych i obrzydliwych budynków stanowi przedmieście Warszawy, i że istnieje pewien związek między szczególnym zapachem tutejszych pól, a gęsto napotykanemi po drodze aparatami Bergera.
Wyznać jednak należy, że ta nużąca praca umysłowa, podsycana upałem, zaprawiona kurzem, milczeniem towarzyszów czuwających, chrapaniem śpiącego i turkotem omnibusu, — wyczerpała jego siły duchowe. Nie dziw zatem, że olśniewającej białości muszkietery poczęły przybierać kolor jasno-szary, szary, ciemno-szary i już przechodziły w czarny, gdy nagłe zatrzymanie powozu rozbudziło strudzoną, choć warszawską świadomość, która w jednej chwili dostrzegła jedwabny cylinder pod nogami płóciennego garnituru i kilka urzędowych fizjognomij w otwartem oknie omnibusu.
— Co to jest?... Józiek, barania głowo!... — wrzeszczał wańtuch.
Silna woń smarowidła zdradziła obecność wiernego sługi przy drzwiczkach.
— Co to znaczy?... czego oni stanęli?... — pytał zaniepokojony właściciel ładnej tuszy i opalonego Józka.
— Bilety!... bilety!... — objaśniał konduktor. — Niech pan kupi bilety dla siebie i dla służącego.
— Aha!... Cóż się należy?...
— Czterdzieści kopiejek — po dwadzieścia kopiejek od sztuki...
— Co?... co?... — huknął z gniewem płócienny garnitur. — Za mój bilet tyle, co i za jego?... To nie może być!... za niego nie dam więcej jak dziesięć kopiejek!...
— To też — uspakajał konduktor — niech pan za dwa bilety da czterdzieści kopiejek, a w tem będzie trzydzieści za pana i dziesięć za niego...
— No, tak to rozumiem!... Masz tu...
— A teraz, niech pan zapłaci pół rubla za jazdę, to w tem będzie czterdzieści kopiejek od pana, a dziesięć od parobka...
— Bardzo dobrze, mój człowieku!... Masz twoje pół rubla i na piwo...
Omnibus ruszył.
— A może to już po konkursie?... — znowu zaczął rozbudzony tłuścioch.
— Gdzież tam! — uspokoił go warszawiak — dopiero jutro się skończy.
— Bardzo słusznie! bo i po jakiego djabła tłukłbym się czterdzieści mil drogi, nie śpiąc i nie jedząc przez dwa dni i trzy noce zrzędu?...
Wehikuł stanął znowu, tym razem już u celu.
— Słuchaj-no, kochanku — spytał gruby pan Walenty konduktora, wskazując na gromadę ludzi i powozów — a co to za zbiegowisko?...
— To, proszę łaski pana, patrzą, jak się kosi żniwiarkami...
— Baranie głowy! a wszakże to już i mój Józek zna takie rzeczy... Przecież widziałeś, gapiu, jak tnie żniwiarka?
— Juści ze widziałem u pono Hamajdowico — potwierdził Józek.
— Znaczy, że jeszcze za wcześnie — mruknął pan Walenty. — Nim zaczną konkurs, rozejrzę się tymczasem po polu. Chodź tu, ośla głowo!
Po półgodzinnem pracowitem przebieraniu nogami pan Walenty, w towarzystwie nieodstępnego Józka i jego wonnych butów, znalazł się na otwartem polu, zdala od ludzi i powozów, i mógł już przystąpić do swoich ciekawych obserwacyj. Zwróciwszy oczy w stronę północno-wschodnią, pan Walenty dostrzegł zdaleka kilka budynków z wysokiemi kominami, lecz zato w stronie północno-zachodniej parę budynków z wysokiemi i kilka z niskiemi kominami. W stronie południowo-zachodniej zauważył wiatrak, kilka budynków z niskiemi kominami, kilka drzew, płócienny namiot formy przewróconego nabok koryta i sznur ludzi, przypatrujących się robocie żniwiarek. W tej samej pozycji miał on po prawej ręce ciągnącą się od północy ku południowi drogę, którą przyjechał, a pod nogami ciągnącą się od zachodu ku wschodowi drogę, na której stał obecnie i skąd widział przed sobą ogromny łan żółtej pszenicy. Prócz tego z niemałem ukontentowaniem poznał, że otaczające go pole ma formę olbrzymiego koła, które ze wszech stron zamykają drzewa, i którego matematyczny środek zajmuje on, pan Walenty, obywatel ziemski, miłujący rolnictwo krajowe, przykryty z wierzchu niezmiernem sklepieniem niebieskiem, przez które dobrze urodzeni mieszkańcy innych planet będą mogli bezpłatnie podziwiać jego udział w konkursie, jego płócienny garnitur i fularowe chustki.
— Hola, gapiu! — przerwał milczenie pan Walenty — a jakie tam żniwiarki?
— Cerwone!... rychtyg jak u pono Hamajdowico — odparł Józek.
— Widzisz, że szczekasz, bo są i niebieskie...
— Juści, ze prowdo!... ale ony tak machają, jak i te cerwone, a chłop tyz pogienia z boku...
— Aha!... Ależ, gamoniu jakiś, wszakże tam są i żółte?!
— Woceiście, ze som, ale tyz takie jak wiotrok...
— Nic osobliwego!... — mruknął do siebie pan Walenty — trzeba czekać na konkurs. A ty, gapiu — dodał głośno — ruszaj po gałąź na muchy i przyjdź do mnie, bo się zdrzemnę trochę w pszenicy. Machaj!...
Józek machnął, a oglądając się, zauważył, że pan jego kołysze się ku środkowi łanu, później staje, skraca swoją postać o trzecią część... o połowę, a wreszcie... zupełnie niknie między falami gęstej pszenicy.


∗             ∗

Mimo to, konkurs, na wyniki którego obie półkule oczekiwały z biciem serca, był już w pełnym rozwoju.
Nad polem, ozdobionem tablicami z „upraszaniem o nieprzekraczanie granic,“ znęcało się sześć żniwiarek, każda w asekuracji trzech biegłych, dwóch koni, jednego furmana i jednego dozorcy. Szerzące dzieło zniszczenia machiny zachowywały się jak wietrzne młyny, których skrzydła przy każdym obrocie doświadczają gwałtownych kurczów; huśtający się na żelaznych koziołkach woźnice gorliwie pracowali batami, ich dozorcy darli się jak opętani, podczas gdy biegli na piersiach i kapeluszach piastowali różowe i białe kokardy, z powagą ludzi, czuwających w obliczu Europy nad długim łańcuchem interesów, których pierwszem ogniwem jest obywatel ziemski, a ostatniem piekarz.
Tymczasem szanowna publiczność, która z wysokości zabudowań folwarcznych bardzo podobną musiała być do szarańczy, publiczność, złożona z dam i mężczyzn, patrzyła, podziwiała, paliła papierosy i właziła w szkodę, wypowiadając przytem mnóstwo uwag, mających bliższy lub dalszy związek z rolnictwem wogóle i konkursem w szczególności.
GrupaI. — Dużo cię też kosztuje ten parasol?
— Sześć rubli — ale ma podszewkę!
— A prawda! No, i rączka jest dość gustowna.
Grupa II. — Spóźniasz się pan!...
— Co pan chcesz?... jemu dali najlepsze konie i furmana, któryby mógł w cyrku pokazywać, a mnie chabety... Niesprawiedliwość i koniec!...
Grupa III. — Więc żeni się z tą zezowatą?
— Cóż ma robić?... Stary nie daje ani gronia, a tu posucha, drogi robotnik, zaległości...
Grupa IV. — Jakże Warszawianka?
— Wierutne paskudztwo, blaga...
— O mój panie!... przepraszam, że się wtrącę, ale trzeba być kpem, żeby tak mówić o wyrobach krajowych...
— Ja... ja... nic!... Ja tylko słyszałem, że się strasznie rozgrzewa przy robocie...
— I panbyś się rozgrzał, gdybyś robił!
— Właśnie... właśnie!... Ja to samo mówiłem, ale... No, zawsze Warszawianka ma przyszłość przed sobą.
Poza ruchomym szeregiem publiki umieścił się jakiś zakład dobroczynny, darmo częstujący głodnych i spragnionych przekąskami i piwem.
Ten ciemno-bursztynowy napój dziwnie rozjaśnił umysły dwu dorożkarzy, którzy po pierwszym kuflu jednomyślnie zaopinjowali, że żniwiarka Wooda zupełnie nie męczy koni, a po drugim gotowi już byli przysiąc, że nietylko ich nie męczy, ale nawet popycha naprzód.
Grupa V. — Więc nie pijesz?... Pamiętaj jednak, że tu przedewszystkiem są dobre chęci.
— Przyznaję to, choć z drugiej strony chęci te miałyby nierównie większą doniosłość, gdyby pobierano opłatę naprzykład na pogorzelców.
Grupa VI. — Niech mi kto będzie łaskaw wytłomaczyć, na czem u licha polegają te stopnie, dawane przez sędziów żniwiarkom?
— Na wewnętrznem przeświadczeniu sędziów...
— No dobrze, ale skąd oni naprzykład wiedzą, komu dać sześć, a komu osiem?...
— O skąd! Naturalnie, że z wewnętrznego przeświadczenia.
Grupa VII. — Jaki massif chłop ten Anglik! Wiesz, że gdyby tak usiadł na koziołku, toby chyba żniwiarkę i konie do góry nogami przewrócił.
— A jak pije!... Na jedynastym zakręcie wysuszył butelkę wiśniaku.
— To tak z gorąca!...
Chór. — Warszawianka klapła!...
— Coś się zepsuło!...
— Coś jej pękło!...
Na to hasło trzydziestu sześciu znawców, miłośników rolnictwa i protektorów rzeczy krajowych podskoczyło do machiny przyszłości, trzydzieści sześć par rąk i prawie tyleż oczów poczęło śledzić najskrytsze jej tajniki, i trzydzieści sześć więcej i mniej głośnych inteligencyj poczęło rozmyślać nad przyczyną wypadku, nad trudnością żniwa mechanicznego, nad sposobami poprawienia żniwiarek, nad sposobami usunięcia pauperyzmu, nad wpływem księcia kanclerza niemieckiego na tegoroczną suszę i nad mnóstwem innych rzeczy. Ale choć języki trzydziestu sześciu miłośników rolnictwa obracały się szybciej niż skrzydła pięciu pozostałych żniwiarek, niż ogony dwunastu koni, niż baty sześciu furmanów, choć z trzydziestu sześciu głów wysypało się więcej prawd naukowych, niż otrąb z trzydziestu sześciu pytlów, — mimo to Warszawianka stała, Warszawianka nie żęła, Warszawianka musiała odejść na stronę. Talerz jej pękł i koniec! Odlew był kiepski i basta!
Grupa VIII. — A co? czy nie mówiłem, że to blaga? czy nie mówiłem, że to wyzyskiwanie?
— Ja to samo! Ta żniwiarka jest zbudowana wbrew zasadom mechaniki...
— Naturalnie!... Wężownica w bębnie jest zanadto śpiczasta...
— Słowem: nic z niej nie będzie!...
— Panowie, pozwólcie... panowie!... Poco się tu rzucać, poco besztać? Wszakżeście ją sami najgłośniej reklamowali, a dziś najgłośniej potępiacie! Że wykonanie jest złe, że może za wcześnie podjęli się obstalunków, na to zgoda; ależ nie zapominajcie, że poza obstalunkiem i wykonaniem jest jeszcze pomysł dobry. Dajcież mu się czas rozwinąć...
— No, co tam!... Najważniejsza rzecz w obecnej chwili jest ta, że nas proszą na śniadanie. Ruszajmy więc!

∗             ∗

Po konkursie żniwiarek, nastąpił konkurs biegłych, w którym przy trzech stołach sędziowie, wystawcy, a nawet Bogu ducha winni amatorowie, z niesłychaną szybkością, prostotą i dokładnością zdobywali po dziesięć punktów.
Przy głównym stole siedemnaście nadziei społeczeństwa przegląda się w siedemnastu talerzach, lub podziwia się nawzajem przez siedemnaście butelek; a choć w liczbie siedemnastu czynników ekonomicznej pomyślności kraju jeden jest tylko literat, z jego strony przecież najwięcej światła pada na obecnych, co nieobeznani z posłannictwem prasy perjodycznej, przypisują szeroko otwartym drzwiom i oknom.
Zdumiewają się stołki nad niezwykłym ciężarem gości, rumienią się skromne szynki i ozory, bledną butelki, a pieczone kurczęta zdają się poto tylko mieć nogi i skrzydła, aby łatwiej mogły dostać się do wnętrza indywidualności znawców i przyjąć bezpośredni udział w kwestjach, dotyczących konkursu. O rozrzewniające i jedyne widowisko! podczas którego nietylko szlachetny sok winnej jagody, ale nawet chmiel, jęczmień, musztarda i wędliny, jakby pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej, przekształcają się we wzniosły entuzjazm dla ogólnego dobra i szczytne, a w następstwa płodne zamiłowanie rolnictwa...
— Pozwól pan sobie powiedzieć, że wymiary są niedokładne: tamten ma osiemdziesiąt trzy kroków szerokości, a ten tylko dwadzieścia sześć...
— Może pan cielęciny?...
— Będę musiał zaprotestować...
— Proszę o kawałek chleba...
— Upał istotnie wielki...
— Może czerwonego wina?...
— Mnóstwo much!... ciekawym, poco muchy są na świecie?
— To dla wentylacji...
— Lubliniankę lada kowal może poprawić...
— Cudowna! ale ozór wolę...
— Według Galla, czaszka muchy podobna jest do czaszki upartego człowieka...
— Niektórzy zamiast kokardy, dla zaimponowania, przypinają sobie czerwoną makówkę, a to w każdym razie jest nadużycie...
— Uprzejmie dziękuję... najmocniej!...
— O panie! ja tylko dolewam...
— Trzeba obejrzeć dynamometr...
— Kieliszeczek węgierskiego?...
— To blagier!... na czem on się zna?...
— Na jarmarku dałem osiemdziesiąt rubli...
— Pan taki łaskaw...
Trzem stenografom, notującym każdy wyraz tej obchodzącej ludzkość rozmowy, poczyna się mieszać w głowie; luzują ich trzej inni, którym również miesza się w głowie. Sala kongresowa poczyna przypominać młynek zbożowy, w którym pomimo dostatecznych cugów niepodobna oddzielić plew od ziarna, ponieważ wszystko, cokolwiek się tu sypie, jest jak najczystszem ziarnem.
Gwałtowne parcie uczucia obowiązku wyrzuca kilka osób z sali jadalnej do altany, gdzie na stole, obok umyślnie na ten cel sporządzonych portfelów, leży umyślnie na ten cel sprowadzony dynamometr z Londynu. Biegli badają go, biegli probują go, biegli sądzą go; ciężkie jednak, choć użyteczne narzędzie nie może jakoś wyrozumieć, o co tu chodzi? — prawdopodobnie z powodu trudności lingwistycznych. Lecz wy, złośliwi profani, wy, ciekawi literaci, omijajcie wrota altany, choć zamiast armat Kruppa strzeże ich tylko dziecinny welocyped, a zamiast stugłowego smoka, leży mały, łagodny, ciemno-czekoladowy piesek, który zapewne skutkiem wrodzonej mu uprzejmości, wszystkim przechodzącym okazuje swój długi i czerwony język.

∗             ∗

Po południu jury, pragnąc widocznie uniknąć zarzutu jednostronności nawet wobec własnego sumienia, postanowiły jak najradykalniej zmienić porządek konkursu, i w tym celu wyciągnęły sznur machin nie od północy ku południowi, ale od zachodu ku wschodowi. Śmiały ten, jakkolwiek nie bezprzykładny w dziejach manewr zdumiał, ale też i podniecił publiczność. Wytrawni taktycy z pism codziennych przypominali sobie wprawdzie, że tak gwałtownych zmian frontu unikał nawet Napoleon I, zgadzali się jednak na to, że w wyjątkowych okolicznościach można, potrzeba, a nawet koniecznie potrzeba coś zaryzykować. Biegli rolnicy półgębkiem odzywali się, że niedojrzałe społeczeństwo nasze nie powinnoby puszczać się na oryginalne doświadczenia, twierdzili też jednak, że niespodziewany zwrot w konkursie może podnieść niejedną zaletę machin krajowych i zadać śmiertelny cios niejednej żniwiarce zagranicznej.
Niepodobna zaprzeczyć, aby tu i owdzie nie odzywały się głosy, dowodzące, że znaczenie reformy sprowadza się do zera, ponieważ żniwiarki jak pierwej tak i teraz obchodzą dokoła swoje udziały w kierunku ruchu słońca; na chlubę jednak obecnych wyznać należy, że wątpliwości te umilkły dosyć prędko. I istotnie nie mogło być inaczej, ponieważ sznur publiczności rozciągał się od zachodu ku wschodowi, a więc nie tak jak rano, i zakład dobroczynny, rozdający darmo piwo i przekąski, stał od strony północnej, a więc znowu nie tam, gdzie rano. Nie dziw zatem, że wobec tak stanowczych argumentów, opozycja musiała się cofnąć, i że na miejsce jej, w dobranem zgromadzeniu, zapanowała najzupełniejsza wiara w wielkie znaczenie zmiany frontu dla interesów europejsko-ekonomicznych wogóle, a miejscowo-rolniczych w szczególności.
Nie koniec jednakże na tem.
Pewna liczba osób, które, skutkiem dłuższego pobytu w średnich zakładach naukowych, posiadały dość znaczne ukształcenie humanitarne, a skutkiem wieloletnich stosunków z komornikami nabyły dużo biegłości śledczej, otóż pewna liczba tych osób wykryła podstęp w konkursie:
— Sąsiedzie! — mówił jeden. — Czy uważasz, dlaczego ta Amerykanka tak dobrze kosi?...
— No?... może dlatego, że dobrze zbudowana?...
— Ho! ho!... złapali cię, ptaszku, tak jak i sędziów. Oto widzisz dlatego, że fornal, co ją powozi, to nie fornal, ale jakiś majster, nawet kto wie, czy uniwersytetu nie skończył, a może i sam z Ameryki przyjechał...
— Bój się Boga, co gadasz?... I po czemżeś ty to poznał?...
— Aha... widzisz! poznałem po moim sprycie. Słuchaj-no: uważasz ty tego Amerykanina, co chodzi za żniwiarką?...
— Uważam. Jego tu przysłał fabrykant....
— Aha!... A czy ty uważasz, że on z fornalem po amerykańsku gada?...
— Bój się Boga!...
— Posłuchaj tylko.
Jakby na potwierdzenie, żniwiarka, powożona przez zagadkowego fornala i asekurowana przez niemniej zagadkowego Amerykanina — nadjeżdża. Obaj przyjaciele nadstawiają uszu:
— Hala... hala... gul... gul!... — gulgocze Amerykanin.
— Skręć na prawo!... — woła ktoś do fornala i fornal skręca.
— Czy widzisz?... — pyta jeden przyjaciel.
— Dalibóg widzę!... — odpowiada drugi.
— Hala... hala... gul... gul... gul!... — woła znowu Amerykanin.
— Nie zjeżdżaj na lewo! — woła znowu ktoś do fornala, i ten... znowu stosuje się do rozkazu.
— Czy widzisz?... — pyta znowu przyjaciel.
— A to okropność!... — odpowiada znowu drugi przyjaciel. — Teraz już wiem, dlaczego inni przegrają...
— Wyraźna zdrada, niema co mówić... Wracajmy do Warszawy.
A tymczasem rozentuzjazmowana publiczność, nie domyślając się, nie przeczuwając nawet ohydnego podstępu amerykańskich fabrykantów, pali papierosy, dowcipkuje, udeptuje snopy pszenicy, wpada pod nogi koni i skrzydła żniwiarek i wogóle zachowuje się, jak przystało na ludzi wysoce zadowolonych z siebie. Tylko biegli ze spokojną godnością piastują swoje białe i różowe kokardy na piersiach i kapeluszach, słońce przez delikatność okrywa się chmurkami, a figlarny wiatr, zrozumiawszy nareszcie, o co chodzi, wydmuchuje pył z pod stóp miłośników rolnictwa i płodny ten zasiew roznosi po całej Europie.

∗             ∗

Mrok zapadł i tylko gwiazdy przypatrują się konkursowemu polu, uwielbiając wielkość i prawidłowość snopów i unosząc się nad równością pokosów. Śpią na podwórzu spracowane żniwiarki, co bynajmniej nie uwalnia ich od surowej, lecz zapewne słusznej krytyki kur, kaczek i innych gospodarskich drobiazgów. Znikł też w tumanach kurzu odkryty omnibus, uwożąc ostatni transport członków-biegłych i członków-amatorów, upakowanych w czworokątnej pace na podobieństwo dziesięciu kolorowych syfonów z wodą sodową.
Turkoczą wozy i bryczki na odległym gościńcu i wyją psy na czterech rogach ogromnego pola, po którem obecnie wałęsa się tylko chłodny wiatr wieczorny. Ejże!... czy to tylko wiatr?...
— Józek!... Józek!... barania głowo, a co tu tak ciemno?... — huknął nagle potężny bas gdzieś między najgęstszą pszenicą.
— A bo już noc, panie! — odpowiedział młodzieniec w dość starannie połatanej sukmance i dość obficie wysmarowanych dziegciem butach.
— Noc, powiadasz, hultaju?... noc!... A dlaczegoś to ty mnie nie obudził, kiedy był konkurs; hę?!...
— A kiej, panie, tamtego tu nie było, ino karbowy...
— Milcz, gapiu!... Jakże ja się teraz do Warszawy dostanę?...
— Możeby do dwora?...
— Nie głupim! wolę już pójść piechotą... Ale słuchaj-no, gamoniu, jeżeli się kto dowie o tem, co się stało, to ci kości nanic pogruchoczę... Rozumiesz?...
— Kto się ta ma dowiedzieć!...
I poszli.
Tego jeszcze wieczora przesądnym wieśniakom zdawało się, że widzą kopę pszenicy, chodzącą po polu i mruczącą niezrozumiałe dla nich zdania:
— Było też poco o czterdzieści mil przyjeżdżać?!... Ruszaj naprzód, ośla głowo, i... milcz, choćby cię ze skóry obdzierali!...
Niewątpliwie musiał to być duch jakiegoś wynalazcy żniwiarki.



DZIWNA HISTORJA.

Noc św. Sylwestra. Zegar jasno oświeconej Resursy Obywatelskiej wskazuje dziesięć minut do dwunastej; w salonach jasno oświeconej Resursy Obywatelskiej sześćdziesiąt par kończy ostatniego w tym roku kontredansa; w bufecie jasno oświeconej Resursy Obywatelskiej dwudziestu kelnerów, pod bacznem okiem gospodarzy, przygotowują dwadzieścia butelek szampana.
Jeszcze kilka minut, i w jasno oświeconych salonach wyskoczy z butelek dwadzieścia korków, dwudziestu kelnerów, pod bacznem okiem gospodarzy, naleją dwieście kieliszków, i przy dźwiękach fanfary, skomponowanej wyłącznie na dzisiejszy wieczór, sześćdziesiąt par tańczących, czterdziestu starych panów grających w wista i czterdzieści starych dam drzemiących lub obmawiających — wzniosą zdrowie Nowego Roku.
— Żyj nam i panuj, roku następny! Niech pod twem skrzydłem zwiększą się obroty naszych sklepów i dochody naszych kamienic! Niech każda z tu obecnych panien znajdzie męża, każda z mężatek rój wielbicieli, każdy stary jegomość lekarstwo na reumatyzm, każda stara jejmość materjał do chwalenia dawnych czasów! Żyj nam, panuj i chroń nasze domy od złodziei, serca od niepokojów, mózgi od wątpliwości, żołądki od niestrawności!...
I w chwili, kiedy muzyka gra fanfarę, kiedy w kielichach syczy pienisty szampan, kiedy spojrzenia tkliwe krzyżują się z ognistemi, i niejedna ręka tancerza nieznacznie ściska rękę niejednej tancerki, do jasno oświeconego salonu Resursy Obywatelskiej na mgnienie oka zstępuje niewidzialne bóstwo radości. Wszystkim jest czegoś dobrze, tak dobrze, że starzy panowie gotowi są wzdychać do młodych dam, stare damy, niewiadomo z jakiej racji, gotowe są uronić po kilka łez, że gospodarze gotowi są ściskać akcjonarjuszów, akcjonarjusze podnieść do góry prezesa, a kelnerzy z niepojętą szybkością wypróżnić to, co jeszcze syczy w butelkach.
Zbudzona ich wesołemi krzykami, ocknęła się noc zimowa, i chcąc bodaj raz w życiu zobaczyć, jak wygląda radość, zapuszcza w jasno oświecone okna Resursy Obywatelskiej swoje puste i martwe oko. „Gdzie jest radość?... — pyta się, bijąc w szyby płatami zmarzniętego śniegu. — Gdzie tu radość?... Pokażcie mi radość!...“ — jęczy głosem wichru, trzęsie ramami okien i uderza głową o ściany.
Ale razem z ostatnią kroplą noworocznego toastu uciekła radość nawet z salonów Resursy Obywatelskiej, i niema jej tu. Jest tylko sześćdziesiąt par tańczących pierwszego w tym roku mazura, czterdziestu panów, którzy zasiadają do pierwszego w tym roku winta, i czterdzieści starych dam, które odprawiają pierwszą w tym roku drzemkę balową. Niema już radości ani w Resursie, ani poza Resursą, ani nawet na całej kuli ziemskiej. Jest tylko niezmierny płat śniegu, sięgający od Brukseli do Kamczatki, od bieguna do Neapolu, a nad nim czarna, pusta i martwa noc zimowa.
W mrokach tej samej nocy, co zagląda do okien Resursy Obywatelskiej, wśród tych samych śnieżnych tumanów, które biją w jej jasno oświecone szyby, zwolna toczy się, daleko od wesołej Resursy, pociąg towarowo-osobowy. Naprzód lokomotywa, z której komina, zamiast pary, wydobywają się kłęby śniegu, potem tender, wyżej naładowany śniegiem aniżeli węglem i wodą, potem wagony towarowe, w których najobfitszym towarem jest śnieg, potem wagony pasażerskie, w których przez okna, zasypane śniegiem, nie widać pasażerów. Śnieg, nic tylko śnieg, na dachach, stopniach i poręczach wagonów, śnieg na wąsach, czapkach i kożuchach służby, śnieg na plancie drogi, śnieg na prawo i na lewo od plantu, śnieg przed pociągiem i za pociągiem, śnieg od Brukseli do Kamczatki i od Neapolu do bieguna.
O północy, w chwili, kiedy do salonu Resursy Obywatelskiej wnoszono butelki szampana, dwaj konduktorzy pociągu weszli do przedziału służbowego, gdzie właśnie nadkonduktor z powierzchownością senatora i telegrafista z miną filozofa pracowali nad odkorkowaniem zwyczajnej wódki.
— Podły czas, niech go pioruny!... — mruknął, otrząsając się jeden z konduktorów, szpakowaty brunet.
— Nie kląłbyś pan — odparł telegrafista.
— Pięknie zaczynamy Nowy Rok! Psy nie miałyby nam czego zazdrościć — dodał drugi konduktor, z rudym zarostem.
— Nie narzekałbyś — wtrącił telegrafista.
— Nie narzekać!... A pamiętasz, gdzieśmy byli o tej porze dziesięć lat temu?... W Resursie Obywatelskiej... Szampanem witaliśmy Nowy Rok! — mówił rudy.
— A teraz powitamy go „oczyszczoną“ — przerwał nadkonduktor. I zwracając się z pełnym kieliszkiem do konduktora bruneta, dodał, pijąc: — W ręce twoje, Józefie! My także moglibyśmy coś powiedzieć o tem, co bywało przed dziesięcioma laty.
— Bah! — westchnął brunet. — Było nas wtedy u ciebie z osiemdziesiąt osób. Piliśmy wprawdzie tylko węgrzyna, ale jakiego!... a ja miałem jeszcze moją czwórkę kasztanków. Podłe czasy!... Ktoby dziś uwierzył, że tak było?...
— Tylko nie narzekajcie — upominał ich telegrafista, podając pełny kieliszek rudemu.
— A cóż, może mamy sobie winszować? — spytał rudy i wypił.
— Rozumie się — rzekł nadkonduktor pięknym basem. — Było dobrze, jest źle, będzie gorzej; daj Panie Boże wytrzymać na rok przyszły.
— Ja tam — odparł rudy — gdybym był Panem Bogiem, nie zabierałbym ludziom majątków, a przynajmniej, kiedy już zostali konduktorami, nie zsyłałbym na nich takiej śnieżycy. Kiepskie są rządy świata...
Mizerny telegrafista zatrząsł się na te słowa.
— Już, mój kochany — zawołał — tylko przy mnie nie bluźnij...
— Cóż to za bluźnierstwo mówić, że kiepski świat? — spytał rudy.
— Bluźnierstwo, bo ten świat, jaki jest, jest najlepszy, i niech nas Bóg zachowa od poprawek — odparł telegrafista, dotykając dwoma palcami czapki.
— Bajesz, panie Ignacy — wtrącił nadkonduktor. — Poprawki nigdy nie zawadzą. I teraz, ty sam, wolałbyś chyba leżeć w ciepłem łóżku, aniżeli tłuc się po nocy, nie mając jeszcze pewności, że nas śnieg nie zatrzyma w drodze.
— Ma racją! — mruknął szpakowaty brunet.
— Uhum! Mówiłem i ja tak, dopóki nie oduczyła mnie bluźnić historja Gębarzewskiego — odparł telegrafista.
— Tego, co był u nas w ekspedycji? — spytał rudy.
— Tego bzika? — dodał nadkonduktor.
— Pan możesz nazywać go bzikiem — rzekł telegrafista — ale ja, który znam się na spirytyzmie, uważam go za najprzytomniejszego człowieka. Kto studjował spirytyzm, nie będzie przeczył cudom.
— Prawda, że Gębarzewski zrobił jakiś cud, za który go nawet wypędzili ze służby — wtrącił nadkonduktor.
— Nic o tem nie słyszałem — zauważył szpakowaty brunet.
— Ani ja — dodał rudy.
— No, to wam przy piwie opowiem — rzekł telegrafista — chociaż nie lubię zaczepiać tej sprawy. Przekonacie się, jaka to niebezpieczna rzecz poprawiać Pana Boga.
Konduktorzy odkorkowali kilka butelek piwa, a telegrafista, mocno owinąwszy się w futro, jakby zrobiło mu się zimniej, zaczął:
— Gębarzewski zawsze był niedowiarkiem. W szkołach połapał coś z fizyki i chemji, i zdawało mu się, że jest mędrcem. Pamiętam, raz sprzeczał się ze mną o budowę telegrafu!... Zwyczajnie młokos.
Służył on w ekspedycji, ale niebardzo psuł krzesła wysiadywaniem. Interesantów zawsze zbywał niedbale, ale zato lubił chodzić po wizytach, umizgać się do panien...
— I mybyśmy to woleli — mruknął nadkonduktor.
— Jak kto!... — odparł sucho telegrafista, dając tym sposobem do zrozumienia, że wobec spirytyzmu płeć piękna obojętnieje.
— Rok temu — ciągnął po chwili telegrafista — naczelnik ekspedycji wydelegował Gębarzewskiego do przyjmowania towarów. Było to między świętami i Nowym Rokiem. Chłopak latał po wizytach, jak kot z pęcherzem, a tego właśnie dnia miał ich odrobić sporo.
Siedzi więc przy biurku (sam mi to opowiadał), wydaje kwity interesantom, ale mało się nie skręci, że jeszcze tak dużo pak leży na ziemi i że je tak powoli przesuwają do magazynu.
— „Prędzej tam do stu djabłów!“ — woła na tragarzy.
— „Cóż pan myśli, że paki tak łatwo suną się po podłodze jak po lodzie?“ — odpowiedział mu jeden z tragarzy.
Wtedy Gębarzewskiemu zaczęły snuć się po głowie paskudne myśli.
„Poco to Pan Bóg — mówi — stworzył siłę tarcia? — Gdyby nie było tarcia, to i konie mniejby pracowały, ciągnąc ładowne wozy po bruku, i ludzie mniejby męczyli się, pchając ciężary po podłodze, i — te przeklęte paki oddawna byłyby już w magazynie, a ja poszedłbym z wizytą.
„Plotą księża — myślał sobie dalej — że światem rządzi mądrość. Cóż to za mądrość mogła stworzyć tarcie, które pochłania tyle sił, pracy i czasu? Żeby nie to głupie tarcie, nie zapalałyby się osie u wagonów, ani psułyby się machiny. Człowiek także, zamiast wlec się po ziemi jak wół i potnieć na każdym kroku, ślizgałby się tylko jak łyżwiarz. Rozumiem ja to dobrze, bo przecież uczyłem się fizyki.“
I tak rozmyślając, Gębarzewski rzucał półgłosem od czasu do czasu bluźnierstwa, aż żegnali się zgorszeni tragarze.
„Już jabym tam lepiej świat zbudował!...“ — powtarzał sobie.
A na to mu jeden z tragarzy odburknął:
— „Kiedyś pan taki mądry, to dlaczego już trzy lata siedzisz w ekspedycji na trzystu rublach pensji?...“
Nareszcie paki wepchnięto do magazynu, interesanci i tragarze rozeszli się, a mój Gębarzewski został w sali sam i kończył rachunki. Naraz podnosi głowę i spostrzega za kratą bardzo pięknego młodzieńca. Rysy twarzy dziwnie szlachetne, blond włosy elegancko uczesane, oczy niebieskie, palto bobrowe.
— „W pierwszej chwili“ — mówił mi Gębarzewski — „myślałem, że to Prażmowski. Tak był do niego podobny ów młodzieniec...“
— Ten z teatru Prażmowski? — wtrącił nadkonduktor.— Piękny chłop.
— Właśnie — odparł telegrafista.
— „Ale potem“ — mówił mi Gębarzewski — „widzę, że to ktoś inny.“
— „Pan ma interes?“ — pyta się Gębarzewski młodzieńca.
— „Tak jest, panie“ — odpowiada młodzieniec i patrzy na niego takim wzrokiem, jakby był co najmniej prezesem wszystkich dróg żelaznych. Gębarzewskiego zdjęła niepojęta trwoga, więc, sam nie wiedząc co mówi, pyta się młodzieńca:
— „Godność pańska?...“
— „Jestem anioł Gabrjel“ — odpowiada młodzieniec.
(Dwaj słuchający konduktorzy i nadkonduktor wydali w tem miejscu okrzyk zdumienia).
— Gębarzewski — ciągnął telegrafista — tak zgłupiał, że nie wiedząc poco to i naco to, zaczyna przeglądać księgi.
— „Anioł Gabrjel...“ — powtarza Gębarzewski, przewracając księgi. — „Takiego nazwiska u nas niema... Jest tylko Cherubin, ale Mordko...“
— „Jestem aniołem: nie z nazwiska, ale z urzędu“ — przerywa mu ów młodzian. — „A ponieważ przed godziną drwiłeś pan z siły tarcia, jakoby na nic nieprzydatnej, oświadczam więc, że za karę ciało twoje na dwadzieścia cztery godzin będzie pozbawione siły tarcia...“
To powiedziawszy, młodzieniec kiwnął Gębarzewskiemu głową i trzaskając drzwiami, wyszedł z sali.
— Wierutne bajki! — krzyknął nadkonduktor.
— Z Tysiąca i jednej nocy... — dodał konduktor brunet.
— Słuchajcie, panowie, dalej — prawił telegrafista. — Po wyjściu młodzieńca Gębarzewski nieco ochłonął. — „Do djaska!“ — mówi — „wzięli mnie na kawał, boć anioł powinienby mieć skrzydła...“ — Tak sobie myśli i chce kończyć rachunki. Bierze za pióro... pióro wyślizguje mu się z ręki; bierze drugi raz... toż samo. Chce siąść na krześle, zjeżdża z krzesła; robi krok naprzód, a nogi chodzą mu po podłodze, jak łyżwy po lodzie...
Zdjął go strach. Sięga po karafkę, ażeby napić się wody, a karafka wymyka mu się z rąk jak piskorz i bęc! na ziemię... Pot wystąpił mu na czoło, lecz — nie obtarł się, bo nie mógł ująć ręką chustki, która mu się wymykała.
Zaczyna chodzić, lecz czuje, że zamiast chodzić, ślizga się. Był znakomitym łyżwiarzem, więc ślizgawka nie robiłaby mu kłopotu, gdyby nie okoliczność, iż podłoga zdawała się bez porównania bardziej ślizgą niż lód, skutkiem czego wcale nie mógł umiarkować swoich ruchów, co krok z wielkim impetem uderzał się o ściany, i nareszcie — wpadł na okno tak gwałtownie, że wyleciało na ulicę.
Na hałas zbiegła się służba i sam naczelnik ekspedycji.
— „Co to znaczy?... co pan wyrabiasz?“ — woła naczelnik. — „Gdzie rachunki?...“
— „Nie skończyłem, nie mogę pióra utrzymać w ręku“ — odpowiada Gębarzewski.
Wtem — kamasz zsunął mu się z nogi. Mój chłopak pochyla się i pada na ziemię, potrącając przytem naczelnika.
— „Pan jesteś pijany!“ — woła naczelnik.
— „Nie, panie! To anioł Gabrjel pozbawił mnie siły tarcia...“
Tego było za wiele. Naczelnik, ateusz i pozytywista, zamiast zbadać rzecz głębiej, polecił woźnym wsadzić Gębarzewskiego do sanek i odwieźć go do domu, a sam złożył raport do zarządu.
Nieszczęśliwy chłopak, znalazłszy się na ulicy, kazał jechać do pewnych państwa, którzy byli spokrewnieni z dyrektorem i Gębarzewskiego dosyć lubili. Tu jednak przyszło mu wdrapywać się na schody; uważajcie, na schody, bardziej ślizgie niż lód! Ile razy potknął się i stoczył z nich biedak, tego on sam nawet nie pamięta; ostatecznie jednak wszedł na piętro, czepiając się szczeblów poręczy swojemi ślizgiemi rękoma, jak hakami.
Krewni dyrektora siedzieli właśnie przy kolacji z kilkoma nieznanemi osobami. Gębarzewski, nie chcąc opowiadać o swem nieszczęściu przy obcych, dotarł jakoś do stołu, umieścił się na krześle i, naglony przez gospodarzy, począł jeść i pić.
Wieczór ten był dla niego torturą. Co moment chwiał się na krześle (dzięki ślizgości swego ciała) i bezustannie skupiał całą uwagę, ażeby nie upaść. Trudno też opowiedzieć, jakich używał sztuk, aby utrzymać w ręku szklankę, nóż i widelec, które mu się wciąż wymykały. Był tak zaprzątnięty swoją mordującą gimnastyką, że w końcu zapomniał o wszystkiem poza obrębem bezpiecznego siedzenia na krześle i utrzymywania widelca.
Można więc przedstawić sobie jego zdumienie, gdy ujrzał, że nagle wszyscy podnoszą się od stołu i wychodzą do dalszych pokojów, jego zaś zapytuje przestraszony i rozgniewany gospodarz:
— „Panie, co się z panem dzieje? Jak pan mogłeś przyjść do nas w takim stanie?“
Biedny młodzieniec spojrzał nagle na podłogę i — o mało nie padł trupem. Proszę sobie wyobrazić, że ponieważ nawet wnętrze jego ciała straciło siłę tarcia, wszystko więc, co wypił i zjadł, przeleciało mu tylko przez usta i... znalazło się na podłodze!...
— „Pan upiłeś się!“ — wrzasnął gospodarz, pokazując mu drzwi.
Biedny chłopak nawet nie próbował tłomaczyć się. Przejechał całą jadalnię, jak na łyżwach (wywracając przytem stolik z samowarem), a znalazłszy się za drzwiami, poślizgnął się na pierwszym stopniu i ze wszystkich schodów runął na dół. To utwierdziło jego nieprzyjaciół w opinji, że był pijany.
Gdy podniósł się, pierwszą jego myślą było — odebrać sobie życie. Zaczął więc iść, a raczej ślizgać się w stronę Wisły. Nagle uczuł w sercu głęboki żal, który sparaliżował mu wszystką odwagę. Przypomniał bowiem sobie kobietę ukochaną, prawie narzeczoną, której kamienica leżała akurat na drodze do rzeki, i postanowił tam wstąpić.
Narzeczona Gębarzewskiego była wdową, niezbyt młodą, a więc rozsądną kobietą. Jeżeli kto, to właśnie ona mogła zrozumieć jego okropne położenie; jeżeli kto, to tylko ona mogła mu przez oddanie ręki zabezpieczyć byt, w razie gdyby z powodu swoich nieszczęść otrzymał na kolei dymisją.
Z bijącem tedy sercem biedny chłopak wszedł do jej mieszkania, pokonawszy pierwej trudności ze schodami i dzwonkiem. Wdowa przyjęła go nader życzliwie i z tak gorącem współczuciem wysłuchała jego nadzwyczajnych przygód, że ujęty jej dobrocią, nasz męczennik w tej chwili uczuł dla niej taką szczerą miłość, jakiej nie doświadczył nigdy ani przedtem, ani potem.
Rozrzewniony, chciał ucałować jej rękę; lecz choć wdowa nie broniła się, owszem w granicach skromności ułatwiła mu ten akt możliwej galanterji, Gębarzewski ani uścisnąć, ani pocałować jej nie mógł. Zdawało mu się, że zamiast kobiecej ręki, dotyka ustami wciąż wymykającej się ryby.
Podobnych, jeżeli nie przykrzejszych wrażeń, musiała doświadczyć i jego towarzyszka. Nagle bowiem odepchnęła amanta i, gniewna, przeniosła się z kanapy na fotel.
— „Pan jesteś wstrętny!...“ — szepnęła.
— „Przysięgam, że nie jestem pijany!...“ — zawołał.
— „Tem gorzej“ — odparła — „bo pijany dziś, mógłby jutro otrzeźwieć, a pańskie karesy zawsze będą jednakowe.“
— „Anioł powiedział mi, że moje nieszczęście ma trwać tylko dwadzieścia cztery godzin.“
Wdowa niechętnie machnęła ręką.
— „Ach, panie“ — rzekła — „kogo niebo choćby na dwadzieścia cztery godzin pozbawiło tak elementarnej własności, ten nie daje rękojmi, że znowu kiedyś nie ulegnie podobnemu kalectwu.“
Gębarzewski musiał w duchu przyznać jej słuszność, nawet bowiem nie próbując usprawiedliwiać się, opuścił mieszkanie.
— „Nigdybym nie myślał“ — szeptał biedak, wracając do swojej izdebki — że tak materjalna i pozioma własność, jak tarcie, może tak niezmierny wpływ wywierać na życie człowieka!...“
Na drugi dzień lekarz, wysłany przez zarząd kolei do obejrzenia Gębarzewskiego, odwiedził go w mieszkaniu i znalazł go zamiast na łóżku, śpiącym na podłodze, na którą zsunął się w nocy, dzięki swojej ślizgości. Ponieważ w dodatku upłynął termin klątwy, rzuconej przez anioła, a Gębarzewski utraconą siłę tarcia odzyskał, lekarz więc nie mógł sprawdzić jej chwilowego braku i zadecydował, że wszystkie wypadki, jakim biedny młodzieniec uległ poprzedniego wieczoru, były skutkiem pijaństwa...
Tak więc — zakończył telegrafista — przez chwilowy brak siły tarcia, na którą wszyscy mamy zwyczaj narzekać, młody i zdolny człowiek stracił posadę na kolei, majętną narzeczonę i stosunki z ludźmi, a zyskał krzywdzący tytuł pijaka.
To też myśląc o jego przygodach, nigdy nie sarkam na świat i nie chcę poprawiać tego, co mi się wydaje wadliwem.
— Nawet to, że noc Sylwestra przepędzasz w wagonie, zamiast w Resursie? — spytał konduktor z rudym zarostem.
— Nawet to.
— I nawet to, że nas, jak uważam, zasypuje śnieżyca? — dodał nadkonduktor, usłyszawszy alarmowe sygnały maszynisty.
— Trudna rada.
Pociąg rzeczywiście stanął w tej samej chwili, kiedy w Resursie zaczęto tańczyć trzeciego walca. Konduktorzy wybiegli z przedziału na plant, który wyglądał jak góra śniegu.
— Postojemy do rana — mruknął nadkonduktor. — Chociaż — dodał po chwili — niewiadomo, czy nam to nie wyjdzie na dobre.
— Więc uwierzyłeś w historją Gębarzewskiego? — spytał go szpakowaty brunet.

— Wierzę w to, że Gębarzewski był pijany i że telegrafista jest narwaniec. Swoją drogą jednak, kto wie, czy nie rozsądnie jest godzić się ze złem, którego uniknąć nie można.


PAN WESOŁOWSKI I JEGO KIJ.

Pewnego dnia otrzymałem duży pakiet w szarej kopercie, zaadresowany: „Do rąk własnych... od L. Wesołowskiego.“ Z rozpaczą pomyślałem, że znajdę rękopis noweli albo komedyjki; okazało się jednak, że jest to tylko list na kilkunastu arkusikach.
Oto co pisał jego autor:

„Mam do pana wielką prośbę; a że w zeszły piątek zwichnąłem sobie nogę, muszę więc skomunikować się z panem listownie. Nudzę się, bodaj czy nie pierwszy raz w życiu, ale strach! jak się nudzę; mógłbym więc napisać list długi jak bandaż, którym mnie obezwładniono. Szanując jednak pański czas, postaram się być treściwym.
Przeczytawszy zdanie, że ja mam do pana wielką prośbę — z pewnością zapytasz się: kimże jest ów petent? na czem polega jego prośba? i — z jakiej racji nazywa ją wielką? Mam więc obowiązek odpowiedzieć na każdy taki punkt, a zarazem przytoczyć kilka szczegółów z mego życia, które objaśnią, dlaczego, w wypadku napozór drobnym, muszę odwoływać się aż do pomocy dzienników?“



I.

— Kto więc jestem? — Powszechnie mówią, że jestem dobrym człowiekiem, i coprawda, ja sam nigdy nie doświadczam wyrzutów sumienia. Zresztą, jeżeli nawet budzi się kiedy w mojem sercu jakiś łagodny niepokój, to nie dotyczy on, broń Boże, występków, ale... raczej... może — niedość subtelnego pojmowania zobowiązań małżeńskich.
Pośpieszam dodać, że skrupuły te nie są owocem mojej własnej natury: według mnie bowiem, człowiek nawet powinien trochę grzeszyć, ażeby łaskawe niebo miało mu co przebaczać. Na niesz... to jest na szczęście, jestem mężem kobiety doskonałej, pełnej taktu i surowości zasad; nie dziw więc, że musiałem trochę zarazić się rozmaitemi skrupułami, notabene — po trzydziestopięcioletniem pożyciu.
Czy jestem szczęśliwy? Nie i tak. Nadludzkich rozkoszy, o jakich pisują poeci, nie doświadczyłem w życiu; bo nawet miłość, jedyna rzecz, którą znam fachowo, piękniej mi dziś wygląda w pragnieniach, aniżeli w urzeczywistnieniu.
Ale też nie zaznałem i ciężkich zmartwień. Nigdy nie bankrutowałem, nigdy nie straciłem wielkiego stanowiska, a jeżeli naprzykład umarł kto z bliskich, to zwykle zostawiał mi taki zapis w testamencie, że smutek z mojej strony byłby hipokryzją.
Żyję więc bez trosk i zbyt wielkich wymagań. Lubię zjeść nie dużo — ale smacznie, wypić jeden kieliszek wina — ale dobrego, w dodatku zaś nie robi mi przykrości przechodzenie od cygar do papierosów i odwrotnie. Lubię też w dobranem towarzystwie pogadać o polityce, albo zagrać preferansa; zrana czytam „Figaro,“ do poduszki jaki świeży romans — i w trakcie tego zasypiam.
Zwykle nie śni mi się nic, a czasem — że mam lat dwadzieścia pięć. Niekiedy jednak (zwykle po rautach, gdzie późno dają kolacją), marzę — iż spadam z niezmiernej wysokości. Sny te zaliczam do największych przykrości w życiu i rzucam się wtedy, wołam i naturalnie budzę żonę, która, obawiając się zdenerwować mnie, zapytuje słodko:
— Czy chciałeś czego, Ludwiku?
Przecieram oczy, skupiam uwagę i powiadam:
— Nie, duszko... niczego...
— Boś tak krzyczał.
— Krzyczałem?... To pewnie przez sen. Śpij, duszko.
— Tak, mam spać, kiedyś mnie wybił ze snu... Pewnie nie zamknę oczu do rana... Ach! te późne kolacje. Zawsze je musisz jeść. Nic nie dbasz o zdrowie...
I przez cały następny dzień słyszę wymówki (ale spokojne wymówki), że nie dbam o swoje zdrowie.
Tak naprzemian śpiąc i czuwając, myślę nieraz, że naprawdę: „życie jest snem.“ Bo i czemże jest moje dzieciństwo, kiedym od bony dostawał klapsy w Saskim Ogrodzie? Czem pierwsza miłość, którą powziąłem; właśnie dla tej samej bony, ale już wówczas, kiedym był w szkołach, a ona została guwernantką? Czem wreszcie wiek młodzieńczy, gdym był najlepszym tancerzem, i — na cześć mojej sąsiadki, córki intendenta wojskowego, uczyłem się grać na flecie?
Ta ostatnia umiejętność nawet dziś uprzyjemnia mi życie, a niegdyś omal że nie stała się dla mnie źródłem sławy. Wyobraź pan sobie, że miałem grać na flecie w koncercie amatorskim na cel dobroczynny. Zaangażowano mnie, zapowiedziano występ, nauczyłem się paru aryj. Ale — kiedym wszedł na estradę i spojrzałem na natłoczoną salę, opanował mnie taki strach, że zgrabiały mi palce i żadną miarą nie mogłem dmuchnąć we flet. Przyniesiono mi szklankę wina (zamiast wody); parę życzliwych osób uderzyło brawo — wszystko nanic... Wino wypiłem, ukłoniłem się za oklaski, ale zadąć we flet nie mogłem. Schowałem nawet na pamiątkę ówczesny „Kurjer,“ opisujący ten wypadek.
Pomimo melancholijnej zasady, że „życie jest snem,“ nie mogę powiedzieć, ażebym nie posiadał wyższego celu. Jest nim — jakiekolwiek, bodaj honorowe, stanowisko, co znowu łączy się z wymaganiami mojej żony.
Trzeba wiedzieć, że żona moja jest ściśle spokrewnioną z książętami X. i pochodzi z ambitnej rodziny, której członkowie zawsze piastowali jakieś urzęda kościelne, cywilne, lub wojskowe. Gdym się więc o nią oświadczył, zarzucono mi, że wprawdzie mam dobre ułożenie, talenta i ładny majątek, ale — nie posiadam stanowiska.
Naturalnie, że po takiem dictum, natychmiast podałem się na aplikanta w komisji spraw wewnętrznych i w następstwie połączyłem się z najdroższą Ewcią. Gdy jednak wkrótce po weselu trafiła mi się owa przygoda z koncertem, byłem tak złamany na duchu, że rodzina moja i Ewci (ażeby ochronić mnie od możliwego samobójstwa) namówiły nas do wyjazdu zagranicę.
Bawiliśmy tam parę lat, wróciliśmy, wyjechaliśmy znowu; potem spadły na mnie troski ojcostwa, potem edukacja syna, wydanie zamąż starszej córki, i — tak jakoś czas zeszedł.
Dopiero po upływie trzydziestu lat, żona moja przypomniała sobie, że ja koniecznie powinienem zajmować jakieś stanowisko.
Rozmowa nasza o tym przedmiocie odbyła się w szczególnych warunkach.
Słońce zachodziło i w gabinecie mojej żony był już pomrok. Ewcia siedziała na amarantowym fotelu, w czarnej sukni, mając z jednej strony palmę, z drugiej tamburek, na którym haftowała mi pantofle. Zazwyczaj posągowo piękna twarz żony wyglądała w tej chwili prawie surowo.
Spostrzegłszy ten wyraz, szybko przypomniałem sobie historją kilku dni ostatnich. Ponieważ jednak nie znalazłem nic w tych czasach, cobym sobie mógł wyrzucać, więc ogarnął mnie taki niepokój, że, usiadłszy na taburecie, nie śmiałem ust otworzyć.
— Czy nie narobił kto jakich plotek?... — myślałem, czując chłód na plecach, podczas gdy żona utopiła we mnie spokojne, lecz przenikliwe spojrzenie. Prawie nie mogłem oddychać.
— Mój Ludwiku — zaczęła Ewcia. — Mamy około dwunastu tysięcy rubli rocznie...
— Jeżeli nie więcej... — wtrąciłem.
— Trochę nawet mniej.
— Z pewnością więcej — dodałem, czując, że budzi się we mnie duch sprzeczki.
— Wierz mi, że mniej — przerwała, gromiąc mnie oczyma. — Ja lepiej wiem.
— Może być,
— Otóż — ciągnęła Ewcia — mamy trochę mniej niż dwanaście tysięcy rubli rocznie, jedną córkę zamężną, drugą na wydaniu, a nadewszystko — syna, który już ukończył trzydzieści i trzy lat. Napozór niczego nam nie brak, lecz mimo to, nie jesteśmy ani szczęśliwi, ani spokojni.
— Ależ duszko...
— Nie zapieraj się — mówiła żona — bo nieraz widzę, jak ziewasz.
— Ja?...
— Ty, i ziewasz z nudów, z braku zajęcia — dodała, akcentując ostatnie wyrazy. — I kiedy ty ziewasz, ja wzdycham, myśląc, że przez tyle lat nie postarałeś się o jakie stanowisko, i że nasz syn, Mieczysław, całkowicie wstępuje w twoje ślady. Proszę cię, Ludwiku, zachęć Mieczysława własnym przykładem i o cośkolwiek się postaraj. Tylu przecież znamy prezesów, a choćby wiceprezesów, dyrektorów i członków rozmaitych zarządów, iż doprawdy jest mi wstyd, że nie należysz do ich grona. Proszę cię, postaraj się o coś, a w takim razie troskę o Mieczysława sama wezmę na siebie.
W gabinecie zrobiło się jeszcze ciemniej. A kiedy podniosłem oczy na Ewcię i na amarantowem tle aksamitu spostrzegłem, że ma siwe włosy, nagle przypomniałem sobie moją matkę — i pierwszy raz w życiu pomyślałem, że Ewcia robi na mnie wrażenie ś. p. matki.
— Spełnię, co każesz, Ewciu — odpowiedziałem, całując ją w rękę.
Znalazłszy się w moim pokoju, rzuciłem się na szezlong, aby podumać.
„Naturalnie, że Ewcia ma racją — mówiłem sobie. — Choćby dla dania przykładu Mieczysławowi (który w ostatnich czasach zaczął coraz częściej pożyczać ode mnie pieniędzy), muszę zająć jakieś stanowisko i pozyskać tytuł. Tembardziej, że od wielu lat jakieśkolwiek stanowisko jest mojem marzeniem...“
Tu przerwał się potok myśli. Zasnąłem. A gdym się obudził, byłem już tak zdecydowany na zajęcie stanowiska, że postanowiłem — kazać zrobić mój portret.
Niepodobna, ażebyś pan przed pięcioma laty nie zauważył na wystawie sztuk pięknych portretu mężczyzny w sile wieku, z białą, krótko ostrzyżoną brodą, a cerą dwudziestolatka. Tłumy, szczególniej kobiet, zatrzymywały się przed nim, i nieraz słyszałem uwagi:
— Patrz, jaka to czerstwa cera...
— Jakie żywe oko...
— Prześliczny starzec!
To, panie, był mój portret, ukończony w miesiąc po stanowczej rozmowie z Ewcią. Muszę jednak dodać, że — starcem nazywają mnie kobiety tylko dla przekomarzania się. Czują bowiem i one we mnie, i ja sam w sobie młodość od stóp do głów; przedwczesna zaś siwizna niczego nie dowodzi, ponieważ jest w naszej rodzinie dziedziczną. Mój ojciec już w pięćdziesiątym siódmym roku życia był siwy, syn (młokos!) znalazł kilka białych włosów, a nawet Ewcia, jak to nadmieniłem, osiwiała również przedwcześnie.



II.

Może za wiele piszę o sobie; wybacz pan, ale to tak miło rozpamiętywać swoje, choćby skromne zasługi, szczególniej wówczas, gdy człowiek ma obandażowaną nogę.
Nim zakomunikuję panu właściwą prośbę, muszę choć pokrótce wspomnieć o tem, jak pracowałem nad zdobyciem stanowiska w społeczeństwie, a także o tajemniczych wypadkach, które wplątały się do moich usiłowań.
Ostrzegam, że nie jestem przesądny i w cuda nie wierzę; owszem — jestem raczej sceptykiem. Mimo to, historja mego kija, którą zaraz opowiem, przekonała mnie, a może przekona i pana, że — są rzeczy na ziemi, o jakich nie śniło się filozofom.
Przedewszystkiem zobacz pan, jak zrobiłem znajomość z moim kijem.
Chodząc ulicami, mam zwyczaj spoglądać w okna sklepów. W ten sposób można zapoznać się z jakąś przystojną sklepową, upatrzyć tani prezent dla jakiejś cnotliwej i niewymagającej dziewczyny, a w najgorszym razie — można przejrzyć się w szybie, jak w lustrze. Nie jestem pyszałkiem, wyznam jednak, że lubię moją fizjognomją, a nie znoszę nieporządku w ubraniu. Podwinięty kołnierz, źle zapięty krawat, albo, broń Boże! plamka na klapie surduta, na cały dzień mogą mi zepsuć humor.
Podczas jednej wędrówki, zauważyłem w oknie sklepu tokarza — bardzo ładną twarzyczkę. Zatrzymałem się, zacząłem udawać, że przypatruję się laskom, fajkom, szachom i dominom, rzucając jednak słodkie spojrzenie na piękną sklepową.
Nieznajoma dostrzegła oznaki mojej życzliwości, a nawet uśmiechnęła się znacząco. I właśnie, gdy podnosiłem rękę do kapelusza, aby złożyć jej ukłon, osłupiałem...
Między laskami w oknie była jedna czarna, posiadająca zamiast gałki — rzeźbioną główkę murzyna. Prawdziwego murzyna z czarną cerą, białemi zębami, ciemno-wiśniowemi wargami, a nadewszystko — ze szklanemi oczyma, które, lubo trochę rozbiegnięte, zdawały się mieć pozór życia i myśli.
Otóż, w chwili gdy podniosłem rękę do kapelusza, aby ukłonić się pięknej sklepowej, spostrzegłem ze zdumieniem, iż rzeźbiony na lasce murzyn patrzy mi w oczy i — śmieje się na całe gardło. Przechylił się wtył, jakby miał upaść, szeroko otworzył grube usta i śmiał się ze mnie, no, ale tak, że gdyby był żywym człowiekiem, choćby murzynem, musiałbym zażądać od niego wyjaśnień.
Nim otrząsnąłem się z przykrego wrażenia i przypomniałem sobie, że bądź co bądź jest to tylko rzeźbiona laska, sklepowa znikła.
Od tej pory często przechodziłem obok sklepu. Nieznajomej już w nim nie było, ale zato kij z gałką w formie murzyna nabierał coraz więcej życia i wyrazu. Niekiedy zdawało się, że pochylony na prawo, rozmawia z laską, mającą na wierzchołku głowę starca. Innym razem, pochylony na lewo, zdawał się drwić z kija, zakończonego końskiem kopytkiem. Czasami zwracał grube wargi do zawieszonej obok cygarnicy, jakby chciał zaciągnąć się dymem papierosa. A kiedyindziej znowu zdawało się, że — mnie poznaje.
Wówczas, albo pochylał się do mnie, jakby kłaniając się, albo przykładał usta do szyby (może chciał mnie pocałować?), albo obrażony moją dla niego obojętnością, stał sztywnie i patrzył gdzieś na drugą stronę ulicy.
Nigdy nie używałem laski; idąc, trzymałem zwykle w prawej ręce rękawiczkę, i to mi wystarczało. Jednakże około sześćdziesiątego roku życia przyszła mi chęć sprawienia sobie kija. Nie dlatego bynajmniej, ażeby się podpierać, bo tego nawet dziś nie potrzebuję, ale — uważałem, że z kijem w ręku będę wyglądał poważniej. Doszedłem nawet do wniosku, że trzymanie złożonej rękawiczki stosowne jest dla mężczyzny tylko między dwudziestym a trzydziestym rokiem.
Pomimo tych uwag, nie wiem jak długo jeszcze decydowałbym się na kupno laski, gdyby nie okoliczność, że — zostałem członkiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
„Jużci — pomyślałem — zwierząt nie można protegować bez kija.“ — I postanowiłem kupić sobie ów kij z główką murzyna.
Nie wiem dlaczego, wchodząc do sklepu tokarza, uczułem nieco przyśpieszoną pulsacją. Spoglądam za kontuar — niema pięknej sklepowej; miejsce jej zajmuje jakiś zatabaczony jegomość w okrągłych okularach. Patrzę na okno... Niema mego murzynka!...
— Gdzie pan ma tę laskę z głową murzyna? — spytałem tokarza. — Chcę ją kupić.
— Murzyna? — spytał. — A to dziwny traf! Niema kwadransa, jak kupił go jakiś pan. Ale znajdę dla pana dobrodzieja coś stosowniejszego: kij z dużą gładką gałką...
— Dziękuję panu — odparłem i opuściłem sklep prawie z żalem.
Już mi nawet laski zaczynają porywać z przed nosa!
Co pan jednak powiesz?... Przechodzę obok sklepu na drugi dzień i — w oknie widzę znowu mego murzynka. Pochylił się tak, że o mało nie rozbił szyby głową, i zdawał się szeptać do mnie z najwyższym niepokojem:
— Chodźże tu prędko, bo mnie jeszcze kto złapie...
Naturalnie wpadłem do sklepu, wołając:
— Jest murzyn!...
— A jest — odparł tokarz — i co za dziwny traf! Wczoraj, w pół godziny po pańskiem wyjściu ze sklepu, ten pan, który kupił murzyna, odniósł go napowrót i wymienił na kij z dziobem żórawia.
— Co kto lubi — odparłem. — Ileż pan chce za tego djabła?
— Niech będzie dwa ruble — rzekł tokarz.
Zapłaciłem dwa ruble, i od tej pory nie rozdzielamy się z moim murzynkiem. Jeżelim się zaś kiedy rozdzielił z nim, to on zawsze sam do mnie wracał, nabawiając mnie przytem mnóstwa kłopotów.
Jak już powiedziałem, nie jestem przesądny; myślę jednak, że w moim kiju pokutuje jakiś zaklęty djabeł, który nabrał do mnie osobliwej sympatji.
Posłuchaj pan bowiem, co mi spłatał zaraz w kilka dni po przejściu na moją własność.
Zapomniałem dodać z początku, że jestem dość żywego usposobienia, ale łagodny. Pokłóciłem się z ludźmi parę razy, ale nie pamiętam, ażebym kogo uderzył, rozumie się — do chwili kupienia sobie fatalnego kija z murzyńską głową.
Tymczasem od dnia, w którym zamiast złożonej rękawiczki począłem nosić laskę, opanowała mnie jakaś dzika werwa. Idąc przez ulicę, bezświadomie ściskałem kij, a ściskając, z grzeszną satysfakcją myślałem... żeby nim kogo obłożyć!... jak przystało na członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Otóż we trzy czy cztery dni po zrobieniu sobie nieszczęsnego sprawunku, idę Nowym Światem. Idę wyprostowany, silnym krokiem, i nagle uważam, że około mnie poczyna kręcić się jakieś dwuznaczne indywiduum, które w dodatku bezczelnie zagląda mi w oczy.
„Złodziej — myślę. — Ależ dam ci, jeżeli mnie zaczepisz...“
W tej chwili, jakby na komendę, szarpie mnie ktoś za kieszeń. Odwracam się i widzę tego samego faceta z najniewinniejszą w świecie miną, jakby nigdy nic.
„Ach! hultaju!“ — myślę sobie. Krew uderzyła mi do głowy, i machnąłem kijem naoślep.
— Jezus Marja!— wrzasnęło podejrzane indywiduum. — A za cóż mnie wielmożny pan tak uczcił?...
— Kto jesteś, łotrze jakiś? — zawołałem, chwytając go za rękę.
— Cóżto, wielmożny pan nie poznaje mnie?... Przecie jestem Paweł, lokaj od pana Biedrzyńskiego... A pan mnie tak uszlachcił, że mi ledwo łeb nie pęknie.
Przypatrzyłem mu się uważniej... Prawda, to jest Paweł, lokaj od Biedrzyńskiego!
— Czegożeś się tak skradał, gamoniu?
— Bo mam list do wielmożnego pana od mego pana... O święty Józefie!...
— Więc czegożeś mi odrazu nie powiedział?
— Com miał gadać, kiedy wielmożny pan zyrkał na mnie z pod oka, jakby na złodzieja.
Naturalnie dałem biedakowi trzy ruble, i wnet uspokoił się. Swoją drogą otoczył nas tłum gapiów, i na ich żądanie musieliśmy pójść obaj do cyrkułu. Tam spisano ze mnie protokół, a na drugi dzień „Kurjer Poranny“ ogłosił całe to zdarzenie i jeszcze zrobił ze mnie warjata!
Ile z tego powodu wysłuchałem od Ewci!... Nie mam nawet odwagi powtarzać. Już wówczas zacząłem podejrzywać świeżo kupioną laskę o fatalny wpływ na moje losy; ale gdym spojrzał na głowę murzynka i zobaczył jego minę zafrasowaną, a nawet przestraszoną, wzruszyłem ramionami.
„Co za nierozsądek przypisywać czarodziejskie wpływy kawałkowi drewna? — rzekłem do siebie. — Wprawdzie głupstwo się stało, no, ależ kij temu nie winien. Owszem, okazał on dużo hartu w tem brzydkiem zajściu.“
Nie potrzebuję dodawać, że po takiej awanturze stanowczo zniechęciłem się do obowiązków członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Żadne stanowisko, żaden tytuł, ale zato ciągłe włóczenie się po cyrkułach z furmanami, którzy dręczą konie. Mam już dosyć cyrkułów.
Zapytasz pan: jaki u licha związek może mieć rola opiekuna zwierząt z pobiciem lokaja od Biedrzyńskiego? Czy ja wiem, panie?... Ten związek, żem się zniechęcił do opieki. W podobnych zaś wypadkach nie mam zwyczaju rozumować, ale idę za głosem przeczucia.
Ale, ale!... Zapomniałem opowiedzieć, kto jest Biedrzyński i jaka była treść listu, który w tak przykrych warunkach doręczył mi jego Paweł.
Będę zwięzłym. Człowiek może mieć i nawet miewa dużo kochanek, ale przyjaciela — tylko jednego. Biedrzyński (ale Teofil Biedrzyński, bo znam ich kilku) jest takim moim przyjacielem.
Na stosunku naszym potwierdza się przysłowie, że przyjaźń możliwą jest tylko między ludźmi wprost przeciwnego charakteru. Istotnie, on i ja, jesteśmy dwoma kontrastami.
On — stary kawaler, ja — żonaty; on wiecznie słaby i kwękający, ja mam aż za dużo sił; on brzydki, jak Mefistofeles, ja... Jaki ja jestem, najlepiej ocenił to sam Teofil, który ciągle mnie namawia, ażebym jechał do Krakowa i pozował Matejce do jakiego historycznego obrazu na senatora, hetmana, albo na króla!...
Muszę też dodać, że kiedy Teofil tak nie lubi kobiet, iż więcej widzi w nich złego, niż na to zasługują, ja tak je lubię, że zamykam oczy nawet na istotne wady. Dla dopełnienia zaś istniejących między nami sprzeczności, ja wciąż tęsknię do jakiegoś stanowiska i tytułu, jemu zaś najdoskonalej wypełnia życie jego kamienica, pobieranie czynszu od lokatorów, albo wytaczanie im procesów.
Nie uchybię memu przyjacielowi, gdy jeszcze raz powtórzę, iż nie należy on do pięknych mężczyzn. Mały, chudy, ma żółtawe oczy i rysy drapieżnego ptaka. Ludzie, nie znający go, widzą w nim typ lichwiarza; w istocie zaś Biedrzyński większą część swego dochodu obraca na spłacanie poręczeń za długi, które zaciągnęli inni.
A jaka to prosta i uczciwa natura!...
— Proszę cię, dlaczego ten Fitulski nie kłania mi się na ulicy i jeszcze rzuca na mnie oszczerstwa?
— Cóż on mówi?
— Mówi: „Ja go znam!...“ albo: „To jest ziółko!...“
— Pewnie dlatego, żeś za nim poręczył.
— Ależ ja to, com poręczył, najpunktualniej spłacam. Więc czego on chce?
— Właśnie to mu robi przykrość.
— Nie rozumiem — mówi Teofil.
— Ach! ty niczego nie rozumiesz! Przypomnij sobie przysłowie: „Chcesz mieć wroga, pożycz mu pieniędzy.“
— Nie rozumiem... Ja przecież nie pożyczyłem mu, tylkom za nim poręczył.
— No, daj mi już spokój — przerwałem.
Mój kochany Teofil nigdy tego nie zrozumie.
Nadomiar jest on dziwnie łatwowierny, co stawia go nieraz w fałszywej pozycji. Była przecie nawet w naszych stosunkach taka epoka, że mi Bóg wie jakie o nim myśli przechodziły przez głowę.
Zajmuje się on gorliwie polityką, czyta wszystkie możliwe i niemożliwe gazety (odcyfrowuje nawet szpalty zamazane tuszem!) i z całego świata zbiera pogłoski. Niema chyba w Warszawie człowieka, któryby tyle co on wytworzył kombinacyj politycznych i co roku nie spodziewał się wojny.
— Zobaczysz — mówił każdej zimy — co będzie...
— Na wiosnę? — przerywam, śmiejąc się.
— Kto dziś wierzy w wiosnę!... Ale w czerwcu, albo w początkach lipca... Zobaczysz.
Otóż przed kilkoma laty był taki miesiąc, iż mój przyjaciel, oprócz własnych politycznych kombinacyj, począł mi znosić takie wiadomości, że mi od nich stawały włosy na głowie. Opowiadał mi, z miną tajemniczą i uroczystą, o jakichś nowych przymierzach, wojnach, konstytucjach i spiskach, cytując zawsze bardzo poważne źródła. Powieści swoje zaczynał zwykle w taki sposób:
— Dowiedziałem się dziś, przez trzecie osoby, od konsula niemieckiego...
Albo: — Słyszałem dziś, wprawdzie pośrednio, ale od jenerała żandarmerji...
Niekiedy aż cierpłem. Gdym go zapytał: przez kogo odbiera podobne wiadomości, które w dodatku nigdy się nie sprawdzają? — podnosił w górę brwi i ramiona i odpowiadał:
— Nie mogę nawet ciebie objaśnić, dałem słowo...
Byłem pewny, że marnie zginie wśród nowych swoich stosunków, i dopiero wypadek przekonał mnie o źródle informacyj Teofila.
Pewnego dnia zaprosił mnie Biedrzyński do restauracji, gdzie jadał od lat kilku. Wszedłszy do salonu, siedliśmy przy wspólnym stole, zajętym już przez grono młodych ludzi, o ilem zauważył, bardzo wesołych, ale trochę złośliwych.
Ledwie nam podano kartę i nakrycia, młodzi ludzie zaczęli między sobą szeptać w sposób, który wydał mi się demonstracyjnym.
— Może panom przeszkadzamy?... — zapytałem nieco zirytowany.
— O nie!... Bardzo prosimy!... Miło nam widzieć panów między sobą...
I znowu szepty, z których, pomimo że usiłowałem nie słyszeć, wpadły mi w ucho wyrazy: „Alfons... Bismarck... detronizacja...“
Mnie, wyznaję, cicha ta rozmowa wydała się nieprzyzwoitą. Ze zdziwieniem jednak spostrzegłem, że Teofil jest nią zaciekawiony w wysokim stopniu. Słuchał, patrzył im w oczy, kręcił się i co chwilę pytał:
— Co? co?... bo dobrze nie słyszę... A o mojego kolegę możecie być spokojni... To zacny patrjota, pan Ludwik Wesołowski.
Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobną rekomendacją. Zmieszałem się jak sztubak, jakbym stał wobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałem wyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisk nie pamiętam.
Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tem towarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:
— Więc co?... więc co Bismarck?...
— Nic... głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjognomją, która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dla Teofila. — Prawie nic... Mówiono tylko w konsulacie, że Bismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego.
— Nie rozumiem. Naco mu to?... — pytał natarczywie Teofil.
— No, jakże naco? W Hiszpanji rewolucja... potem republika... Unja z Francją, potem z Włochami... Związek rzeczypospolitych romańskich...
— Nie rozumiem... Co Bismarckowi po unji romańskiej?
— Co?... Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać dziesięciomiljardową kontrybucją. To takie jasne, panie, takie jasne...
— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.
— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A z miejscowych wiadomości nic nie słychać?
— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc wgórę widelec.
— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.
— Słyszałem to wczoraj z ust pułkownika żandarmerji.
— Pułkownika?... — powtórzył Teofil, kierując czerwone ze wzruszenia ucho w stronę mówcy.
— Tak. Leczę jednego kapitana żandarmerji na kamień. Wczoraj był u niego, przy mnie, pułkownik i spytał się: czy kamień już wyszedł? Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością — także nie wyjdzie. Wtedy pułkownik ścisnął za rękę kapitana i powiedział: „Będzie dobrze...“ Słyszałem to na własne uszy.
— Figlarz z doktora! — rzekł z uśmiechem mój przyjaciel. — Ale tak naprawdę, co słychać?
Podniosłem się z krzesła.
— Przepraszam cię, Teofilu — odezwałem się — ale... wyjdźmy stąd.
— Chory jesteś? — krzyknął Teofil. — Mamy doktora...
— Dziękuję ci, leczę się homeopatją... Tylko wyjdźmy...
Zerwał się i, nawet nie płacąc rachunku, wybiegł za mną na ulicę.
— Mój drogi — rzekłem mu — ci panowie kpili sobie z nas.
— Ale gdzieżby znowu!... Przecież to moi przyjaciele...
— Twoi, ale nie moi — odparłem.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Wiesz co — nagle odezwał się Teofil — ja sam nieraz myślę, że oni z tą polityką trochę blagują. Ale swoją drogą doskonałe chłopaki! Nigdy nie mam takiego apetytu, jak w ich towarzystwie. Pomartwią człowieka, nastraszą, rozweselą, obudzą nadzieję — i... i jakoś lepiej trawi się obiad. Nie mam do nich pretensji.
Takim jest Biedrzyński, człowiek anielskiego serca, pomimo krogulczej fizjognomji.
Otóż list, za który jego biedny lokaj dostał kijem (dziś jeszcze wstyd mi!), pochodził od Biedrzyńskiego. Teofil radził mi, w sposób naglący, ażebym zapisał się na członka Towarzystwa Wzajemnego Kredytu, dodając, że niedługo odbędą się wybory, i że przy pomocy jego (Teofila) i jego przyjaciół, mogę zostać członkiem zarządu, lub choćby komisji rewizyjnej. Donosił też, że sam leży w łóżku, gdyż ma katar.
Projekt ten podobał mi się. Jużci lepiej tytułować się: członkiem zarządu, aniżeli opiekunem zwierząt. Naturalnie zaraz pojechałem do cierpiącego Teofila, i ułożyliśmy plan kampanji.
Odbyła się ona akurat w tydzień później, w Resursie Obywatelskiej, na zgromadzeniu ogólnem.
Gdyśmy weszli do dużej sali, było w niej już paruset mężczyzn, siedzących na ławach i krzesłach, jak w parlamencie. Niektórzy z tych panów rozmawiali o teatrze, albo o cenach zboża, jeden drzemał, jeden piłował sobie paznogcie, a jeden (o ile mogłem wyrozumieć) dowodził płaczliwym głosem, że skutkiem niedołęstwa, czy złej woli zarządu, Towarzystwo musi zbankrutować, ponieważ w sprawozdaniu budżetowem znajduje się omyłka, wynosząca dwa ruble i siedemnaście kopiejek,
— Któż zaś nam zaręczy, panowie! — biadał dalej mówca — czy na rok przyszły cyfra ta nie posunie się o kilka miejsc wyżej i nie spowoduje omyłki o dwieście tysięcy, lub nawet o dwa miljony rubli?...
Po tych słowach obecni zaczęli bardzo hałasować, a najbardziej — siedzący przed nami otyły olbrzym. Był to człowiek w moim wieku z najeżonemi wąsami i fizjognomją tygrysa. Odpowiadając poprzednikowi, boleśnie udeptał swego sąsiada w nagniotek, Biedrzyńskiego trącił w piersi krzesełkiem, i nie pytany ani upoważniony, krzyczał ogromnym głosem, że w tem zgromadzeniu nikomu ufać nie można, ani oponentom, ani zarządowi.
Wiele czasu upłynęło, zanim dzwonek uspokoił zamieszki. Niektórzy, ziewając, zaczęli już wychodzić. Wtedy Biedrzyński pobiegł do prezydjalnego stołu i coś poszeptał z siedzącymi za nim dygnitarzami. Mimowolnie westchnąłem, pomyślawszy, jak poważnie wyglądałbym za takim stołem...
Niebawem wrócił do mnie zadyszany Teofil, wołając:
— Mów, mów!... masz głos. Podałem cię na kandydata.
Jednocześnie prezydujący wezwał mnie do zabrania głosu.
Gdym powstał, jegomość z najeżonemi wąsami odwrócił się do mnie z krzesłem, i patrząc mi w oczy, zapytał Teofila:
— Cóż to za nowy Demostenes?
Odgadłem, że będzie to przeciwnik mojej kandydatury do zarządu, lub przynajmniej do komisji rewizyjnej. Gniew zakipiał we mnie, ale jednocześnie uległem natchnieniu i postanowiłem zaimponować moim oponentom — wymową.
— Panowie! — rzekłem. — Wprawdzie w tem szanownem zgromadzeniu jestem człowiekiem nowym i nieznanym i, że tak powiem, jedną nogą jeszcze stoję wśród tej szerokiej publiczności, która stanowi ogół. Mam więc, zda mi się, prawo, w imieniu tej publiczności, w imieniu narodu, podziękować zarządowi za jego uczciwą pracę...
— Ciekawym, kto go upoważnił do przemawiania w imieniu narodu? — zawołał jegomość z tygrysią twarzą. Potem ziewnął mi w sam nos i hałaśliwie wyszedł z sali.
Nieprzyzwoity ten postępek obecni skarcili wybuchem śmiechu. Byłem jednakże tak zirytowany, że — nie mogąc mówić dłużej — usiadłem.
— Pysznie zacząłeś! — szepnął Teofil. — Mów śmiało dalej.
— Ani myślę — odparłem. — Kto jest ten grubjanin, który mi przerwał?
— Steinberg, pułkownik pruskich dragonów — objaśnił Teofil. — Trochę zawadjaka, ale w gruncie dobry człowiek.
Chciałem biegnąć za pułkownikiem pruskich dragonów i wyzwać go na pojedynek. Ale zatrzymał mnie Teofil, do głosowania. Rzuciliśmy obaj kartki z nazwiskami naszych kandydatów, a gdy obliczono rezultat, okazało się, że — Teofil dostał jeden głos do komisji rewizyjnej, a ja także jeden do zarządu.
Usłyszawszy to, obecni znowu wybuchnęli śmiechem, co skłoniło mnie i Biedrzyńskiego do opuszczenia sali. Byłem wściekły i przysiągłem natychmiast wykreślić się z Towarzystwa.
Długo czekaliśmy w kontramarkarni, zanim po wielu krzykach i omyłkach, wydano nam rzeczy. Któż jednak opisze złość, w jaką wpadłem, przekonawszy się, że mi wzięto nowe kalosze, a zostawiono stare, i... że zamiast mego murzynka, oddano mi jakąś laskę hebanową z psim łbem...
Murzynek mój zginął! Wróciłem późno do domu i całą noc nie mogłem zmrużyć oka, w części z powodu awantur na wczorajszem zebraniu, w części — z żalu za kijem, do któregom się przywiązał.
Wtem, około południa, służący oddaje mi kopertę, w której znalazłem bilecik z nazwiskiem: Pułkownik Jan Steinberg, z następnemi słowami:
„Odsyłam pańską laskę, prosząc o zwrot mojej, hebanowej.“
Istotnie zgubiony murzynek wrócił do mnie, ale w takich warunkach, że nawet nie mogłem się z niego ucieszyć. Jakto, więc ten awanturnik, Steinberg, naprzód sam zamienił mi laskę, a następnie przysyła mi impertynencki bilet?... Poczekaj! Siadłem i na swoim bilecie odpisałem:
„Odsyłam hebanową laskę, a zarazem stare kalosze, prosząc o zwrot moich, nowych.“
Szczerze byłem kontent z tej zwięzłej i energicznej odpowiedzi. Uczucia moje jednak szybko zmieniły się, gdy w godzinę później zgłosili się do mnie jacyś dwaj panowie, a wraz z nimi lokaj z pakietem.
Panowie przedstawili mi się, a jeden rzekł: — Pułkownik Steinberg twierdzi, że pan posądził go o rozmyślną zamianę kaloszy. Stanisławie — zwrócił się do służącego z pakietem — pokaż kalosze pułkownika.
Wydobyto kalosze. Były one tak ogromne, że słoń mógłby w nich chodzić. Były z cholewami, a wewnątrz z cyframi Steinberga.
— Tak — rzekłem — to nie są moje kalosze.
Przeszliśmy do gabinetu, a jeden z dwu panów znowu zabrał głos:
— Więc przyznaje pan, że nadesłane kalosze nie są pańską własnością?
— To przecie jest widoczne.
— I gotów pan przeprosić pułkownika za wyrządzoną mu obelgę?
— Ani myślę! — zawołałem z gniewem.
— W takim razie da mu pan satysfakcją z bronią w ręku.
— I owszem — odparłem. — Pan Steinbok...
— Steinberg — poprawił jeden z przybyłych.
— Wszystko jedno — rzekłem cały drżący. — Pan Steinberg tyle razy obraził mnie, że, bez względu na mój poważny wiek, będę się z nim strzelał. Muszę...
— Czekamy więc pańskich sekundantów — odpowiedzieli ci panowie (a może tylko jeden z nich) i ukłoniwszy się uroczyście, wyszli.
Zaraz pojechałem do Teofila, z nim do starego majora Wilczyńskiego, który miał być drugim moim sekundantem, i posłałem ich pod wskazany adres.
Późno wieczorem wpadł do mnie Biedrzyński. Nigdy nie widziałem go w stanie tak podnieconym. Zbudził się w nim nietylko duch rycerski, ale nawet okrucieństwo.
— Wiesz? — mówił machając pięściami — przyjęliśmy wszystkie warunki! Niech djabli porwą!... Może przynajmniej ty nauczysz rozumu tego drągala. Będziecie się strzelać pojutrze.
— To... to już nieodwołalny termin? — spytałem.
— Już podpisaliśmy protokół. Marsz do barjery, każdy strzela po dwa razy. Jeżeli ci dobrze pójdzie, z pewnością na przyszłych wyborach zostaniesz członkiem zarządu, bo tego Steinberga nikt nie lubi. No, dobranoc ci, mój złoty!...
Pożegnał mnie rozpromieniony. Późno ległem spać, i przez całą noc śniło mi się, że spadam z wysokości. Nigdym się tak nie zmęczył we śnie.
Nazajutrz znowu odwiedził mnie Teofil. Doniósł mi, że już są dobre pistolety i chirurg, ale zauważyłem, że trochę stracił werwę.
— Głupi interes — mówił. — No, ale trudno... Musimy się strzelać...
— Może... — odezwałem się — może sądzicie, że powinienem zrobić jakiś krok?
— Nigdy! — zawołał Teofil. — Właśnie mówiliśmy o tem z majorem. Jeżeli zgoda jest możliwą, to tylko na placu, gdy przejdziesz do mety, nie strzelając za pierwszym razem.
— A... a jeżeli on...
— Przeprosi cię? Nie, on tego nie zrobi!
— Domyślam się. Ale... jeżeli on wystrzeli, nim dojdziemy do mety?
— O to bądź spokojny — rzekł Teofil. — On z pewnością będzie cię przetrzymywał... To wściekłe zwierzę, nie człowiek.
Uczułem taki dreszcz w wargach, żem musiał ścisnąć zęby.
— Więc — odezwałem się po chwili — możeby zrobić jakiś krok pojednawczy?...
— Teraz nigdy, skompromitowałbyś się. Na pojednanie jest zawsze czas, więc najlepiej zrobić to na placu, po przyjściu do barjery bez wystrzału. Tak robią wszyscy dżentelmeni.
Uściskał mnie i wybiegł zamówić dwie karety. Drugą — „na wszelki wypadek...“
— Bodaj was pioruny zatrzasły! — mruknąłem, gdy już był za drzwiami. — Czego u djabła ten Biedrzyński jest taki nieugięty na punkcie honoru, gdy chodzi o mnie? Ja powinienem być nieugięty, a do niego należy mitygować.
Nie powiem, żebym się bał, albo żeby rady mojego przyjaciela nie były słuszne. Ale jego zaciętość gniewała mnie; bo im więcejby zachęcał do zgody, tem mocniej oburzyłby mnie na Steinberga i podniecił do walki.
W dzień pojedynku byłem spokojny jak nigdy. Nie mogłem wyobrazić sobie, ażeby sprawa między dwoma ludźmi poważnymi, w towarzystwie czterech innych ludzi poważnych, miała zakończyć się tragicznie. Irytowałem się tylko zapasową karetą, którą mój przyjaciel ciągnął za nami na plac.
Bądź co bądź, około południa znaleźliśmy się wszyscy na polu walki, w pewnym zamiejskim parku.
Ukłoniliśmy się naszym przeciwnikom, oni nam, i spojrzałem po fizjognomjach. Steinberg sapał jak byk, Biedrzyński był blady i co chwilę biegał między drzewa; ja zaś (mówię to bez przechwałek) czułem się zupełnie spokojnym. Spokój ten przeszedł nawet w dziwną apatją, gdym usłyszał stukanie nabijanych pistoletów.
Świadkowie wybrali plac na łączce, otoczonej gęstemi drzewami. Wymierzyli odległość i na barjerze z mojej strony wbili w ziemię murzynka. Był on zwrócony twarzą do mnie, i teraz dopiero spostrzegłem, że mu wypadło jedno oko...
„Gdzie mogło podziać się to oko?“ — myślałem.
Postawiono nas na metach, dano w ręce pistolety, i stary major zaczął coś mruczeć pod nosem. Ale co? — nie rozumiałem.
„Gdzie mój murzynek podział oko?“ — snuło mi się po głowie.
W tej chwili przybiegł do mnie Teofil.
— Nie strzelaj za pierwszym razem. Na barjerze zaproponujemy zgodę — szepnął.
— Wszystko mi jedno.
— Baczność! — odezwał się sekundant Steinberga zakatarzonym głosem. I po chwili dodał:
— Drugi strzał w dziesięć sekund po pierwszym... Panowie awansują... Marsz!...
Machinalnie ruszyłem z miejsca, lecz spojrzawszy na mego murzynka, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Hultaj miał taką minę, jakby, przymrużywszy jedno oko, celował do mnie z błazeńskiemi grymasami.
W tej chwili usłyszałem przykry świst koło ucha. Podniosłem oczy. O kilkanaście kroków przede mną stał gruby Steinberg, otoczony obłokiem niebieskawego dymu.
— Jedna sekunda!... dwie sekundy!... trzy sekundy!... — wrzeszczał zakatarzony tenor.
— Strzelaj, Ludwiku! — wołał Biedrzyński.
— Ognia!... pal! — komenderował major.
Zacisnąłem pięść, w której tkwił pistolet. Szarpnęło, huknęło, poczułem zapach siarki...
— Zuch dziad! Jeszcze mógłby służyć w dragonach! — krzyknął wielkim basem Steinberg, ująwszy się pod boki.
Przypadli do nas świadkowie i doktorzy, a Teofil z płaczem rzucił mi się na szyję:
— Nie wiedziałem, że jesteś taki bohater!... — szlochał.
Milcząc, uścisnąłem go: zdawało mi się, że w tym uścisku obejmuję całą ludzkość.
W tej chwili zbliżył się Steinberg; zgniótł mi rękę swoją ogromną łapą i z grubjańskim śmiechem zawołał:
— No, stary, daj pyska!... Mowami swojemi możesz sobie — zapalać fajkę, aleś zuch... Kiedyś mi się roześmiał przy barjerze, chciałem ci w łeb palnąć. Nieszczęściem, za dużo piję i grywam w bilard, więc mi drgnęła ręka... Daj pyska z drugiej strony!
Ucałowałem go grzecznie, ale bez zapału. Nie jestem faryzeuszem, aby twierdzić, że robią mi przyjemność karesy człowieka, który przed minutą godził na moje życie.
Przytem, jaki niesmaczny koncept nazywać mnie dziadem!...
Świadkowie zapakowali pistolety, chirurgowie swoje narzędzia (jeden z nich, wysoki i kędzierzawy blondyn, ostentacyjnie wkładał w futerał kleszcze położnicze), i — zabraliśmy się z powrotem do naszych karet. Już widać było za zielonemi krzakami czarne pudła powozów i lakierowane kapelusze woźniców, kiedy nagle — stanąłem.
— Gdzie mój kij?... Znowu zgubiłem murzynka!...
— Pewno został na mecie — odezwał się sekundant Steinberga.
— Pal go djabli! — zawołał Steinberg. — Idźmy, panowie, do Stępka, bom okrutnie głodny.
— Natychmiast was dogonimy — odparłem, zawracając ku łączce.
Teofil przyłączył się do mnie.
— Daj spokój — mówił — nie warto tracić czasu dla tak brzydkiego kija. Dam ci w prezencie lepszy.
Nie odpowiedziałem mu, lecz przyśpieszyłem kroku. Jakto, miałbym wyrzec się murzynka, który wywołał ten sławny pojedynek i tak dzielnie sekundował mi przy barjerze?...
Nigdy!
Nie doszedłszy do łączki, zetknęliśmy się z kilkoma chłopami i małym pastuszkiem. Chłopiec trzymał w ręku murzynka.
— Moja laska! — zawołałem.
Chłopi stanęli, a jeden odezwał się:
— To panowie strzylali po parku?
— Śni ci się, człowieku! — zawołał Teofil i nieco pobladł.
Wystąpiłem naprzód.
— Ten pan nie strzelał — rzekłem do chłopów, wskazując na Biedrzyńskiego — tylko ja. Miałem pojedynek.
— No, to pan zapłaci za krowę — odparł chłop.
— Za jaką krowę?
— A za tę, co ją pan ubił. Piankne było bydlę, warte ze sto rubli.
Naturalnie poszliśmy do krowy, która nie była zabita, tylko raniona w łopatkę. Znalazła się nawet kula, którą przy nas najstarszy chłop wyjął z poza skóry zwierzęcia tępym kozikiem.
Targ w targ, daliśmy chłopom sześć rubli za krowę, pastuszkowi dwadzieścia groszy za znalezienie mojej laski, a w godzinę później u Stępka piliśmy ze Steinbergiem bruderszaft.
Przy tej okazji Teofil zrobił awanturę, i dopóty wyzywał na pojedynek najmłodszego subjekta, dopóki nie spadł z krzesła i nie zasnął na podłodze. Chciałem go przenieść na kanapkę, ale sił mi zabrakło; zresztą całą uwagę zaprzątał mi murzynek i rozstrzygnięcie pytania: czy mój kij jest dla mnie pożyteczny, czy szkodliwy? Że bowiem wpływał na moje losy, było aż nadto widocznem.
Gdy wróciwszy do domu, opowiedziałem Ewci o pojedynku, żona zrobiła mi scenę, krótką, ale nadzwyczajną.
— Pojedynkowałeś się?... Tak, musiałeś; to było twoim obowiązkiem...
W następnej jednak chwili dostała serdecznego płaczu, a zawoławszy Mieczysława i młodszą córkę Ludkę, najprzód nakazała obojgu, aby mnie w sprawach honorowych naśladowali, a potem uklękła przed Mieciem i zaklęła go, ażeby nigdy nie pojedynkował się, jeżeli nie chce wpędzić jej do grobu.
I do dziś dnia nie wiem, drogi panie, czy, według opinji mojej żony, zrobiłem dobrze, czy źle z tym pojedynkiem... Raz bowiem mówi mi Ewusia, że strzelać się miałem obowiązek (szczególne obowiązki, notabene w małżeństwie!), a innym razem nadmienia, że do śmierci nie zapomni mi pojedynku...
Mądry, kto z kobietami dojdzie ładu!
Mylisz się pan jednak, sądząc, że na tem kończą się piekielne figle mego kija i niepokoje domowe. Mój murzynek zrobił mi jeszcze parę takich szpasów, że szczerze byłbym kontent, gdyby mi go kto ukradł, porąbał i rzucił w ogień. Sam boję się zrobić mu coś podobnego.
Nim opowiem, co mi znowu zmalował, i nim przejdę do właściwej prośby, jaką mam do pana, muszę wspomnieć o wypadku, skutkiem którego Ewcia zabroniła przestępować naszego progu — Biedrzyńskiemu!... Tak, panie, Teofilowi Biedrzyńskiemu, jedynemu przyjacielowi, jakiego posiadam na ziemi!
Pewnego razu przyszedł on do nas wieczorem. Czekając na herbatę, usiedliśmy w moim gabinecie, przy drzwiach, prowadzących do salonu. On jako mały, siedział na krześle, ja — na fotelu.
Tymczasem, robiąc przygotowania do kolacji, kręciła się po całem mieszkaniu nowo przyjęta panna do towarzystwa Ludki, osoba młoda i zapewne przystojna, bo nawet nie miałem czasu jej się przypatrzeć.
Otóż, było prawie ciemno, kiedy koza ta biegła przez mój gabinet do salonu. Obaj z Teofilem, gdy wpadła między nas, unieśliśmy się trochę z siedzeń, na znak uszanowania; a ten, panie, smarkacz, jak wrzaśnie... Wielki Boże! ze trzydzieści lat nie słyszałem takiego krzyku...
— Co to? — zawołał przestraszony Teofil, zrywając się z krzesła.
— Pewnie zasłabła — odparłem. Ale byłem tak zmieszany, że machinalnie posadziłem Teofila na fotelu, a sam zająłem jego krzesło.
— Czy ona nie cierpi epilepsji? — pytał troskliwy Biedrzyński. — Biedne dziecko...
W tej chwili weszła do nas Ewcia ze świecą. Była blada, oczy jej płonęły. Bystro spojrzała na fotel, gdzie siedział Teofil i — rzekła do mnie drżącym głosem:
— Przeproś, Ludwiku, pana Biedrzyńskiego, że herbaty dziś u nas nie będzie. Mademoiselle zachorowała, oboje musimy jej pilnować, a że i Ludka nie siądzie do stołu, więc przeproś...
Ukłoniła się piecowi, który stał naprzeciw drzwi, i odeszła — pełna groźnego majestatu. Nigdy nie wydał mi się tak pięknym jej imponujący wzrost i wdzięczne ruchy.
— Nie rozumiem! — wyszeptał odurzony tym ciosem Teofil. — Zdaje się, że pani Ewa wypędziła mnie z domu?...
— To przejdzie — rzekłem.
— Ale nawet nie wiem za co? — dodał, chwytając pudełko cygar, zamiast swego kapelusza. — Czyżby Fitulski oczernił mnie przed panią Ewą...
— To przejdzie, to przejdzie... — upewniałem, żegnając go czule.
On biedak wyszedł od nas na palcach, i zerwawszy z kołka swój paltot, wymknął się na schody, przez drzwi tak wąsko otwarte, jakby był nie większy od szczura.
Po jego odejściu, a raczej haniebnej ucieczce, ukazała się Ewcia po raz drugi.
— Czy wiesz — rzekła — co zrobił ten nędznik?... Zaczepił mademoiselle... U mnie, w moim domu...
— Może to nie on, cóż znowu? — wtrąciłem i ugryzłem się w język.
— Więc chyba ty? Nie przypuszczam jednak, ażebyś był tak nikczemnym; zresztą, nie siedziałeś na fotelu.
— Może... Może sama się potrąciła o fotel.
— Dosyć! — przerwała Ewcia. — Nie zmuszaj matki twoich dzieci do szczegółowych wyjaśnień tego wstrętnego czynu. Od dziś dnia noga Biedrzyńskiego nie postanie w naszym domu, a ty, daj mi słowo, że zerwiesz z tym bezwstydnikiem, który zbeszcześcił moją powagę, a i ciebie może wciągnąć we własne brudy.
— No, widzisz... — zacząłem. Ale spostrzegłszy, że Ewcia znowu blednie, dałem słowo, że będę unikał Teofila.
Łatwiej jednak obiecać, niż dotrzymać. Już na drugi dzień odwiedziłem biednego przyjaciela, który rozchorował się z żalu, a następnie odwiedzałem go co parę dni.
Teofil miał dom na Lesznie. Zwykle więc siadałem w tramwaj i dojeżdżałem prawie do drzwi jego mieszkania. Trwało to z miesiąc.
Pewnego dnia dużo biegałem po mieście. Byłem u Teofila, w banku, u Stępka, w ogrodzie Saskim i, w jednym z tych miejsc, znowu zgubiłem... mój kij!...
— Teraz zjadł śledzia na dobre — pomyślałem. — Trzeba albo chodzić bez laski, albo sprawić sobie nową.
Któż jednak opisze moją radość, a potem przestrach, gdy nazajutrz, w czasie obiadu, jeden z urzędników tramwajowych odesłał mi... mego murzynka, z kartką:

„Znaleziony w tramwaju na Lesznie.“

Kartka ta dostała się przedewszystkiem w ręce Ewci. Przeczytawszy ją, zwróciła na mnie lodowate spojrzenie i, niby niechcący, spytała:
— Co, Ludwiku, robiłeś wczoraj na Lesznie?
— Ja, na Lesznie?... Ja?... Już z miesiąc...
— Już wiem, Ludwiku — przerwała Ewcia, podając mi kartkę, i — na tem skończyło się przy obiedzie.
Po obiedzie zaś — nie gadała do mnie przez cały tydzień, nie zaniedbując jednak tłomaczyć dzieciom, że uczciwy człowiek zawsze dotrzymuje słowa, i że ludzie, którzy nie dotrzymują słowa, są ludźmi godnymi politowania.
Myślałem, że zwarjuję przez ten tydzień. Zacna kobieta, spokojna, taktowna, wzór żon i matek, ale jak zacznie moralizować — żywcem wkopałbym się pod ziemię.
To też nikt się chyba nie zdziwi, gdy powiem, że nieraz brałem moją laskę do gabinetu i — wymyślałem jej na czem świat stoi. Tym razem przecie i ślepy dojrzy, że tylko djabelski murzyn narobił mi kłopotu.
Myślisz pan, że to już koniec jego intrygom?... Panie, śmiertelny wróg nie spłatałby mi podobnego figla, jak ta bestja!
Przedewszystkiem, muszę dodać, że bez względu na jego podłości, poszedłem do tokarza, gdziem go kupił i kazałem wprawić murzynowi nowe oko. Majstra w sklepie nie było; natomiast znalazłem ową miłą dziewczynkę, której kiedyś przypatrywałem się przez okno.
Posiedziałem w sklepie z pół godziny, wyściskałem sklepowej rączki, dowiedziałem się, gdzie mieszka. I oto między mną a nią zawiązały się serdeczne, choć czysto idealne stosunki, właśnie — dzięki mojemu murzynkowi.
Byłem tak zadowolony, żem nawet puścił w niepamięć jego dawniejsze sprawki.
Znajomość nasza ze sklepową trwała do połowy zimy. Widziałem, jak dziecko to przywiązuje się do mnie, jak korzysta z moich rad, z jaką wdzięcznością przyjmuje drobne podarunki. Dziewczątko czyste i niewinne jak łza.
Jednego dnia spotkałem Józię na ulicy i spędziłem z nią parę godzin „Pod Kometą,“ ostrzegając o sidłach, zastawianych na niewinność przez lekkomyślną młodzież, albo zepsutych starców. Rozmarzony, wróciłem do domu około północy i dopiero na schodach spostrzegłem, że... znowu zgubiłem murzynka!
Ewcia jeszcze nie spała.
— Gdzie byłeś, Ludwiku?
— Na operze.
— Cóż grali?
— „Fausta.“
— Znasz go przecie.
— Ale zawsze lubię go posłuchać. Dobranoc, głowa mnie trochę boli.
Serdecznie ucałowałem Ewcię, ale duszę nurtował mi niepokój.
„Zobaczycie — myślałem, — że ten przeklęty murzyn znowu narobi mi zmartwienia!“
Zasnąłem późno i późno obudziłem się na drugi dzień. Gdy zaś o jedenastej usiedliśmy z dziećmi do śniadania, Ewcia odezwała się niby tak sobie:
— Wiesz?... odnieśli ci twoją faworytalną laskę.
Myślałem, że zemdleję; w oczach mi pociemniało. Nareszcie, zdobywszy się na ostatni wysiłek, zapytałem dosyć ostro:
— I któż odniósł moją laskę?
— Woźny z teatru Wielkiego — odparła Ewcia.
Tego już było za wiele. Przez cały czas śniadania nie śmiałem ust otworzyć.
Gdy Ludka i Mieczysław wstali od stołu, Ewcia odezwała się nieco przyciszonym głosem:
— Twoją laskę przyniósł kelner z restauracji „Pod Kometą.“ Z osobnego gabinetu.
Gwałtownie odsunęła krzesło i wyszła.
Schwyciłem mój kij, i wsiadłszy w dorożkę, pojechałem „Pod Kometę,“ z zamiarem połamania murzynka na grzecznym kelnerze. Ale człowiek ten rozbroił mnie jednem słówkiem.
— Tyś odniósł mój kij do domu? — zapytałem go.
— Ja, jaśnie panie.
— A... A kto ci powiedział, gdzie mieszkam i kim jestem?
— O! — uśmiechnął się — jaśnie pana zna całe miasto. Wszyscy wiedzą, że pan zabił pułkownika.
— Pułkownik Steinberg żyje...
— Ten może i żyje, ale tamten, co go jaśnie pan golnął w brzuch, wcale nie żyje. Sam przecie byłem na pogrzebie.
— Przeklęta popularność! — pomyślałem. — Nawet gniewać się nie mogę na tego osła.
— A na drugi raz — rzekłem, dając kelnerowi rubla — nie bądź taki usłużny i niczego nie odnoś mi do domu.
— Nic nie odniosę, choćbym znalazł pulares jaśnie pana — odpowiedział, bezczelnie patrząc mi w oczy.
— No — rzekłem do siebie, skończywszy z kelnerem — wobec Ewci jestem bez ratunku zgubiony; ale zato przekonałem się dziś, że już mówi o mnie cała Warszawa. O wyższem stanowisku nawet marzyć nie można.
Było to akurat w karnawale. Stosunki nasze z Ewcią przez cały tydzień wlokły się w sposób nieokreślony. Nie robiła mi wymówek, odzywała się rzadko i obojętnie, słowem, czuć było nadchodzącą katastrofę. Może zażąda separacji?...
Raz, kiedy siedząc na szezlongu, trzymałem w ręku „Figaro,“ a myślałem o czem innem, usłyszałem w salonie jakiś szmer, a potem głos Ewci:
— Proszę cię na chwilkę, Ludwiku.
Wchodzę... Osłupiałem... Boże miłosierny! Ależ w moim salonie, obok mojej żony, widzę Józię tokarkę, a za nią jakiegoś dryblasa...
— Ludwiku — rzekła Ewcia — młodzi narzeczeni przyszli podziękować ci za posag...
I podczas gdym stał bez ruchu, jak Niobe, rozpaczająca za dziećmi, Józia cmoknęła mnie w jedną rękę, a dryblas w drugą. Potem oboje upadli do nóg Ewci, która wręczyła Józi pięć storublowych papierków i sznur korali.
Po chwili narzeczeni wyszli, błogosławiąc nas, a Ewcia zwróciła się do mnie:
— Oj ty dziadzie, ty stary dziadzie!... I komu to tu świat gubić.
— A teraz, duszko — odezwałem się skromnie — chyba wierzysz w moją niewinność?...
— O niewinności tej dziewczyny nigdy nie wątpiłam — odparła Ewcia.
I co pan powiesz: na tem skończyła się cała awantura!... Tak przecie byłem wzruszony szlachetnością Ewci, tak zgnębiony jej pobłażaniem, że — rozchorowałem się na gastryczną gorączkę, która na tydzień przykuła mnie do łóżka.
Serce kobiety, panie, a mianowicie serce Ewci, na wieki pozostanie dla mnie zagadką.
A swoją drogą mój kij — jest ostatniego rzędu gałgan, i nawet powiem panu, że straciłem dla niego wszelką sympatją.



III.

Teraz, poznawszy kim jestem i jakich dziwnych przygód doświadczyłem w życiu, z całą łatwością odgadniesz pan, na czem polega moja wielka prośba?
Ale... jeszcze jedno drobniuteńkie zboczenie.
Dziwnym zbiegiem wypadków, urodziny moje przypadają 15-go kwietnia, w dzień św. Ludwiki. Okoliczność ta w oczach wyrozumiałego człowieka usprawiedliwiałaby wiele moich wykroczeń; a że Ewcia jest bardzo wyrozumiałą, w tym więc dniu uroczystym wybaczyła mi wszystkie błędy.
Przekonałem się o tem, zobaczywszy w południe, w naszym domu, nieszczęśliwego Teofila, do którego Ewcia napisała list własnoręczny. Biedak uściskał mnie tak gorąco, jak wówczas na polu walki; następnie zaś począł przepraszać moją żonę (za to chyba, że go kiedyś wygnała), tłomacząc sobie, że pewno Fitulski narobił na niego plotek. Już to obawa jakowychś intryg Fitulskiego była chorobą Teofila.
Nie koniec na tem. Ewcia bowiem w dniu urodzin spełniła moje najpiękniejsze marzenia, ofiarując mi autentyczny londyński parasol, arcydzieło parasolniczego kunsztu.
Cudo to kosztowało ze czterdzieści rubli. Miało srebrne okucia, a rękojeść w formie dwóch ściskających się rąk, także srebrnych — massif. Na jednej ręce był wyryty mój monogram w laurowym wieńcu, na drugiej — data pojedynku.
Niepodobna było w delikatniejszy sposób okazać mi, że nieporozumienie z „Pod Komety“ zostało zapomniane, a także — złożyć hołdu mojej odwadze. To też upewniam pana, że gdyby mi kiedy cały naród na placu Teatralnym ozdobił głowę dębowym wieńcem, chyba nie ceniłbym go tak wysoko, jak — ten parasol, darowany mi przez Ewcię.
Stał się on dla mnie najdroższą pamiątką, symbolem moich drobnych zasług i małżeńskiego szczęścia.
Zwykle, na codzień, chodziłem po mieście z moim murzynkiem, życząc mu, aby prędzej kark skręcił.
Lecz pamiątkowego parasola używałem tylko na uroczyste wizyty, albo na jakieś wyjątkowo ważne zebrania.
Najważniejszy w owej epoce wypadek stanowiła sprawa honorowa między dwoma młodymi ludźmi, którzy mieli stoczyć śmiertelny pojedynek. Położenie zaś było takie, że — naprzód jeden nie miał ochoty walczyć, potem drugi, a potem obaj; należało więc obmyśleć inną satysfakcją.
W tym celu, w mieszkaniu pułkownika Steinberga (obecnie mego najlepszego przyjaciela) zebrał się sąd honorowy z pięciu osób. Prezesem zaś tego sądu, prawie jednomyślnie, zostałem wybrany — ja — panie...
Jest to rzecz niemałej wagi. Od tego bowiem wypadku wszyscy tytułują mnie prezesem, a kochana Ewcia czuje się zupełnie zadowoloną i nawet dumną z mojej popularności i stanowiska.
Nie potrzebuję wspominać, że nad ciężką tą sprawą męczyliśmy się trzy dni, i dopiero w czwartym, około wieczora, przyjęto mój wniosek, ażeby obaj przeciwnicy podali sobie ręce. Co się też stało, a młodzi ludzie jednozgodnie oświadczyli, że tylko wielka cześć dla moich zasług i powagi zmusza ich do schylenia głowy przed podobnym wyrokiem. Ciekawym jednak, coby zrobili, nie przyjąwszy go?
Rozumie się, że na każde z tych posiedzeń brałem mój pamiątkowy parasol.
Czwartego dnia, natychmiast po wyroku, Steinberg zaproponował nam, sędziom i podsądnym, małą wycieczkę do Marcelina. Ponieważ był to środek maja, a żona moja wyjechała do starszej córki, przyjęliśmy więc propozycją z należnem uznaniem. Trzy powozy ruszyły naprzód, a ja z jednym podsądnym skręciłem na chwilę do domu, ażeby przebrać się, wziąć mój codzienny kij, a zostawić pamiątkowy parasol, który bynajmniej nie kwalifikował się do majówek.
Towarzyszący mi podsądny wbiegł za mną na górę, pomagał przebrać się i tak często nazywał mnie prezesem, że wychodząc z przedpokoju, nie dobrze wiedziałem, jak jestem ubrany i co biorę z sobą.
W Marcelinie bawiliśmy się do północy, a bawiliśmy się tak, że przez telefon musiano zamawiać świeżego szampana z Warszawy. Dosyć gdy powiem, że moje zdrowie pito ze dwanaście razy, nie uchybiając przecie i innym współbiesiadnikom.
Wracałem do miasta lekkim powozikiem ze Steinbergiem. On przez całą drogę śpiewał, albo komenderował szwadronem, a ja, przytrzymując kolanami moją fatalną laskę, zarzuciłem ręce za tył głowy i marzyłem.
Marzyłem o domu, który na lato opuściła Ewcia, udając się na wieś, to o córce, która miała mnie pocieszyć wnukiem, to znowu o przygodach mego życia... Najczęściej jednak przychodził mi na myśl mój przeklęty kij z murzynem i jego psoty.
— Pobiłem nim niewinnego człowieka... Naraziłem się na pojedynek... Zdradził mnie gałgan tyle razy, a niewiadomo jeszcze co mi zrobi w przyszłości... Trzeba z nim raz skończyć!
I marząc tak o moim kiju, zwolna odchyliłem kolana. Kij zaczął skakać, jakby zawiadamiając o grożącem mu niebezpieczeństwie, uderzył mnie parę razy w nogę, a nareszcie... wysunął się z powoziku.
— No, już teraz nie wrócisz do mnie, zdrajco! — szepnąłem, czując taką ulgę, jakby mi z serca spadł ciężar.
W kwadrans stanęliśmy przed moim domem. Steinberg spał. Nie chcąc budzić go, zręcznie wyskoczyłem z powoziku i... zwichnąłem sobie nogę w kostce!...
— Jedź! — zawołałem na stangreta.
Ledwiem się dodzwonił, zgrzytając z bólu. Zaspany stróż wywindował mnie na schody i obudził lokaja. Gdy zapalono światło, posłałem służącego po doktora, a sam usiadłem w przedpokoju na krześle, jęcząc.
Wtem... włosy stanęły mi na głowie, a ból na chwilę ustąpił... W kącie, obok lustra, ujrzałem... mój przeklęty kij, ten sam kij, z główką murzyna, który mi niedawno wyleciał z powoziku.
Zacząłem wołać i pukać. Przybiegła pokojówka i kucharka.
— Co to jest? — spytałem, wskazując na murzynka.
— Ten kij? To laska jaśnie pana — odparła kucharka, myśląc, że jestem nietrzeźwy.
— Skąd on się tu wziął?
— Stał tu ciągle.
— Jakto stał? Przecież wziąłem go z sobą do Marcelina.
— Nie. Jaśnie pan do Marcelina wziął parasol, a kij wciąż tu stoi — objaśniła kucharka.
Sprawiedliwe nieba!... A zatem zgubiłem, i to zgubiłem rozmyślnie, mój pamiątkowy parasol, a ten gałgan murzynek został! Co powie Ewusia?...
Zapukano do drzwi; lokaj przyprowadził doktora i felczera. Nastawili mi nogę, obandażowali, obłożyli lodem. Alem nawet nie czuł bólu, wyłącznie zajęty straszną myślą, że zgubiłem parasol, i... co o tem powie Ewusia!...
A teraz — chyba zupełnie odgadłeś pan moją prośbę? Więc zaklinam cię na wszystko, co wielkie i święte: zrób o moim parasolu ogłoszenie. Napisz, że parasol ten stanowi drogą pamiątkę, i że gotów jestem zapłacić znalazcy choćby pięćdziesiąt rubli. Ale ogłoś swój adres, a mego nazwiska nie wymieniaj, bo inaczej Ewcia dowie się o wszystkiem.
Parasol!... Pamiętaj pan — parasol!...
Postscriptum. Właśnie kiedy skończyłem list niniejszy, odwiedził mnie Steinberg. Nie mogłem powstrzymać się od przeczytania mu tego interesującego utworu.
Kochany pułkownik śmiał się, aż mu oczy zachodziły łzami, szczególniej słuchając ustępów, poświęconych jego osobie.
Skończywszy czytanie, zapytałem, co o tem sądzi?
— Pyszny jesteś, prezesie! — zawołał. — Więc ty, przy pojedynku śmiałeś się ze swego kija, nie ze mnie, a ja... chciałem cię zastrzelić... Doskonała pomyłka!...
— Ale — rzekł po chwili — widzę, że djabelnie starzejesz się, kochany prezesie...
— Skądże znowu ten szczególny wniosek?
— Nie szczególny, ale bardzo prosty. Zamiast napisać w dwu wierszach: „Zgubiłem angielski parasol, ze srebrną rączką taką i taką — a znalazcy dam pięćdziesiąt rubli nagrody,“ — ty, prezesie, pleciesz, jak stara baba, o całej dywizji wypadków, nie mających żadnego związku z parasolem.
Coprawda, jesteś, prezesie, skończony filister, a do tego... chory na gorączkę — dodał, uderzając mnie z całej siły w kolano.
Osądź-że pan teraz bezstronnie: czy Steinberg nie jest grubjaninem? Ale nadewszystko — nie zapominaj o moim pamiątkowym parasolu.“

Na tem kończą się przygody pana Wesołowskiego, tudzież jego kija.



DOKTÓR FILOZOFJI NA PROWINCJI.

Pan Diogenes Fajtaszko, w nielicznem, lecz wyborowem kółku zaufanych przyjaciół zwany pospolicie Dynciem albo Fajtusiem, cały ranek spędził na melancholicznem rozpatrywaniu swoich długich i cienkich kończyn dolnych. Na gorycz dzisiejszego usposobienia wpłynął niepomiernie sen. Śniło mu się bowiem, że skutkiem wczorajszej kolacji dostał trychin, że skutkiem trychin, z przepisu pewnego młodego lekarza — imieniem Kocia, musiał wypić cały gąsior nieoczyszczonej nafty, i że wreszcie, skutkiem obu powyżej zacytowanych przyczyn, on, pan Diogenes Fajtaszko, chluba powiatu i najdzielniejsza z prowincjonalnych podpór literatury krajowej, musiał się przenieść, a raczej został przeniesionym, z wygniecionych wprawdzie, lecz dość jeszcze miękkich materaców, na twardy i brudny stół sekcyjny miejscowego lekarskiego urzędu.
Brrr!... co za myśl!...
Pan Diogenes był człowiekiem zbyt liberalnym, aby wierzyć w sny; na nieszczęście, wierzył w swój własny system filozoficzny, na dnie którego między innemi leżał pewnik, że idea (substancja miljon razy delikatniejsza od wodoru) może pod wpływem silnej woli skrystalizować się w fakt zewnętrzny lub wewnętrzny. I tak: pan Diogenes jako żywo nigdy nie był w Berlinie; ponieważ jednak od kilkunastu lat pielęgnował ideę bytności swojej w Berlinie, ostatecznie więc skrystalizował ją w sobie tak, że o ulicach, pałacach i placach, a nadewszystko o uniwersytecie berlińskim, rozprawiał jak o rzeczach własnemi oczami widzianych i własnemi rękami dotykanych. Wiedząc o tem, pan Diogenes sprawiedliwie mógł się obawiać, aby jego, dość zresztą nieokreślone idee o trychinach nie skrystalizowały się w prawdziwe trychiny, albo jakiś inny tak dla jego osoby, jak i dla ogółu niepomyślny wypadek.
Ponure, od paru godzin trwające rozmyślania Diogenesa już to o pasorzytach wogóle, a o wnętrzakach w szczególności, już to o szkodliwym wpływie tych ostatnich na pewne indywidua bezpośrednio, a na przebieg dziejów powszechnych pośrednio, przerwane zostały niecierpliwem lecz pełnem uszanowania pukaniem do drzwi, które na okrzyk Dyncia: Entrez! otworzyły się, odsłaniając drobną, lecz od stóp do głów elegancką postać pana Kajetana Dryndulskiego.
— Pozdrowienie, uszanowanie, powitanie! — paplał przybyły. — Ach, och! jaki śpioch!... (od wschodu słońca jestem w poetycznem usposobieniu). Jedenasta bieży, a on jeszcze leży... (zawsze mam pełne usta wierszy!) Pewnie wczoraj długo pracowaliśmy, a dziś zaspaliśmy. (Ta łatwość wierszowania niekiedy mnie samego kłopocze). Ja tymczasem od rana, zbieram nowiny dla pana i takie ich mnóstwo mam, że ledwie oddycham... („Tygodnik“ mówi, że nie jestem poetą... cha!...).
Mówiąc to, przybyły szastał się po całym pokoju, jakby podłoga szpilkami była najeżona i kręcił tułowiem tak, jakby mu kto za aksamitną marynarkę rozpalonych węgli nasypał. Tymczasem poważny Diogenes, trzymając się obu rękami za poręcz łóżka, na wytartym dywaniku oparł piętę lewej nogi i bezmyślnie przypatrywał się jej wyschłym palcom.
Frygowaty Dryndulski wciąż paplał:
— Jak ptaszek dziś zerwałem się, zimną wodą oblałem się, i niezwłocznie na miasto się wybrałem, bo dziwne jakieś przeczucia miałem...
— Tak samo i ja!... — przerwał półgłosem Fajtuś.
— A co?... — wykrzyknął zachwycony gość. — Piękne umysły się stykają, podobne przeczucia mają (jak mówi francuskie przysłowie). Istotnie wspaniałe są nowiny!... Zgadnij jakie?... mój filozofie jedyny...
— Pewnie trychiny?... — mruknął Dyncio, szybko chowając lewą nogę pod kołdrę.
— Cha! cha!... Nowiny, jedyny, trychiny!... Co za trójwiersz, trójnóg, trójca, trylogja!... Zdumiewająco, zachwycająco!... Miasto nasze robi się poetycznem — w dniu, w którym winno być filozoficznem. Ja wymyślam dwuwiersz, mój przyjaciel tworzy trójwiersz; jeden filozof miejscowy, warszawskich dwóch, razem trzech, — kto w cuda nie wierzy, niech ten zbieg wyjaśni, niech!...
— Nie rozumiem?... — bąknął Fajtuś, podczesując długą czuprynę.
— Jakto, nie rozumiesz pan? — odparł zaperzony Kajcio, zstępując z hymnu do prostej powieści. — Wszakże pan jesteś filozofem miejscowym, tutejszym, naszym i jedynym, czy tak?...
Dyncio podczesał brodę, co w przekonaniu gadatliwego poety musiało oznaczać twierdzenie, ciągnął bowiem dalej:
— Pan jesteś filozof jeden, z Warszawy przyjechało dwóch, razem trzech; trójwiersz o trychinach...
— Jakich dwóch z Warszawy?... — zawołał Fajtuś, chwytając się znowu rękami za łóżko.
— No, dwóch Klinowiczów, siostrzeńców starego Federwajsa, kolegów uniwersyteckich Kocia, którzy pisali te sławne traktaty filozoficzne... o czemże to?...
— O stosunku świadomości do bezświadomości?... To pisał tylko jeden z nich, Czesław Klinowicz, doktór filozofji uniwersytetu...
— Wiedeńskiego, paryskiego, berlińskiego et cetera! Otóż obaj stryjeczni bracia, Czesław i Wacław Klinowicze, są doktorami tych wszystkich uniwersytetów, a obecnie przyjechali tu, do nas, pod pozorem złożenia wizyty wujowi...
— Skąd pan wiesz o tem?...
— Widziałem ich dziś obu o godzinie dziewiątej rano, w hotelu pod Bykiem... Poszedłem en frak, en biały krawat i en lapisowe rękawiczki (spodnie miałem te same). Pytam garsona: piąty numer śpi? Myje się — odpowiada garson. Pukam we drzwi... Entrez!... Przepraszam, rekomenduję się, zostawiam dwa bilety wizytowe (dla obu panów), wspominam o panu...
— Jakże wyglądają? — pyta wzruszony nieco Dyncio.
— Jeden leżał w łóżku pod popielatą sławucką kołdrą, drugi mył się mydłem glicerynowem...
— Ależ fizjognomje, obejście?...
— Przecież mówię! Ten, który się mył, miał koszulę w czekoladowe paski. Wracając z hotelu kupiłem sobie zaraz trzy takie same u Goldglasa...
— Ależ co mówili?...
— Ach! co mówili?... To już mój sekret, na wyjawienie którego brak mi czasu, bo muszę się śpieszyć...
— Do czego?... Czy do ubrania się w kolorową koszulę, czy do zawiadomienia miasta o szczęściu, jakie je spotkało?... — spytał ironicznie Dyncio.
— Panie... Sarkazm?! — oburzył się gość.
— Najczystsza prawda! — odparł zirytowany gospodarz. — Każdego z życzliwych panu dotknąć musi naprzód łatwość, z jaką poddajesz się pan nowym wpływom, a powtóre zupełny brak samodzielności...
— Panie!...
— Tak jest, panie! a najlepszym dowodem tego braku samodzielności jest kupno trzech kolorowych koszul, dlatego tylko, że podobną jakiś quasi filozof, jakiś przybłęda nosi... Cha! cha! cha!...
— Przybłęda?... brak samodzielności?... — wołał oburzony pan Dryndulski, zasadzając z wielką pewnością siebie obie ręce w kieszenie boczne. — Rozumiem!... zazdrościsz pan dwom nowym gwiazdom, które mogą zaćmić jego zasługi...
— Skromne zasługi moje nie zmniejszą się przez to, że pan dziś o dziewiątej biegał do hotelu i że chcesz pan włożyć na siebie kolorową koszulę...
— Racja, że skromne! — przerwał gość. — Jakieś tam trzy korespondencyjki o teatrze amatorskim, pojawieniu się ospy wietrznej u dzieci i...
— Mniejsza o ich treść, panie Dryndulski! W każdym razie nie odrzucono mi ich, jak się to panu trafia raz na tydzień.
— Przybłędy!... brak samodzielności!... Żegnam pana Diogenesa Fajtaszkę!... — rzekł elegancki gość i protekcjonalnie kiwnął głową gospodarzowi.
— Kolorowe koszule!... wizyta o dziewiątej rano en frak!... Żegnam pana Kajetana Dryndulskiego!... — wycedził gospodarz i majestatycznie ukazał drzwi gościowi.
Takim sposobem pękł gordyjski węzeł dozgonnej przyjaźni, która przez tyle lat łączyła dwu najznakomitszych ludzi w powiecie. Złowrogi sen Diogenesa urzeczywistnił się!

∗             ∗

Każdy nieuprzedzony człowiek, na pierwszy rzut oka uczuć musiał głęboką sympatją i cześć dla osoby Diogenesa Fajtaszko. Czarny ubiór oznaczał duszę, chętnie przebywającą w cieniach łagodnej melancholji; złote spinki u koszuli dowodziły niezależnego bytu; ostro zakończona i starannie utrzymywana bródka, przekonywała o samodzielności zdania tak, jak wielka ilość pierzy w głowie zdradzała niepospolity umysł.
Co robił pan Diogenes w cichym, powiatowym zakątku? Dla ludzi zmaterjalizowanych — nic; lecz dla tych, którzy głębiej spoglądać umieli na rzeczy, szczupły ten, w średnim wieku, z pochyloną głową mężczyzna był apostołem nowych idei, pionierem cywilizacyjnego pochodu. Tak swoje stanowisko określał on sam, dodając, że dwie tylko ma ambicje: uzupełnić, wypróbować i światu w spuściźnie pozostawić własny system filozoficzny, i — w półdzikiej okolicy (na którą rzucił go los nieubłagany), przygotować pewną liczbę ludzi inteligencji i serca.
Z czego się utrzymywał pan Diogenes? Pytanie podobne byłoby największą obelgą dla niego. Jakto, on, on, który dwadzieścia cztery godzin na dobę żył w świecie idei, miałby się zniżyć do poziomych trosk o chleb powszedni, do odpowiedzi na podobnie krzywdzące pytania? Jadał — bo jeść potrzebował; mieszkał — bo nie mógł nie mieszkać; ponosił drobne wydatki — bo nie mógł ich nie ponosić; wszystko to jednak czynił nie dla zasady, ale przypadkowo i wbrew własnej woli, ulegając raczej tkliwym prośbom Hildegardy, duszy wzniosłej i bezinteresownej, od lokalu której drzwi tylko oddzielały skromny jego pokoik.
Natury poziome, grubjańskie i egoistyczne nie mogły pojąć tego stosunku jaźni pokrewnych, że nie powiem siostrzanych, i szeroko rozprawiały o drzwiach, owych drzwiach, które przez kilka lat zrzędu (na wiekuisty wstyd plotkarzy), były zastawione dużym stołem, dziś ostatecznie zalepione, a zawsze tak z jednej, jak z drugiej strony starannie na klucz zamykane. Przebąkiwano także, że od czasu zalepienia drzwi sympatja dwu tych doskonałych indywidualności znakomicie osłabła, co jest wierutnym fałszem, ponieważ pan Diogenes ani na jeden dzień nie przestał się stołować, wynajmować mieszkania, a nawet od czasu do czasu zaciągać skromnej pożyczki od pięknej i szlachetnej Hildegardy, w metryce najniewłaściwiej przezwanej Praksedą.
Po wyjściu poetycznego, a więc popędliwego Kajetana, pan Diogenes głęboko się zamyślił i, patrząc na zalepione drzwi, o których wspominaliśmy, szeptał:
— Dwakroć sto tysięcy!... Serce kobiety... Nowy ideał... Gotowa awantura... Przyszłość bez pieniędzy... Ach! ten Dryndulski plotkarz, ach! ci doktorzy filozofji...
Jakby w odpowiedzi na bezładne marzenia pioniera cywilizacyjnego pochodu, rozległo się kołatanie do zalepionych drzwi, po którem jakiś ostry, kobiecy głos zawołał:
— A czy jesteś tam?...
— Jestem, Hilciu! — odpowiedział Diogenes, szybko okręcając się kołdrą i biegnąc ku drzwiom.
— Podobno przyjechało kilku filozofów z Warszawy?
— Bajka, Hilciu, jak cię...
— Słyszałam, że chcą mi złożyć uszanowanie?
— Co za plotki! co za niegodziwe plotki!
— Wypada ułatwić im zbliżenie się...
— Hilciu! nie wierz temu — błagał Diogenes, przestępując z nogi na nogę i rozpaczliwie owijając się w kołdrę.
— Pleciesz głupstwa! — odparł niecierpliwie głos. — Wiem przecież, że są dwaj Klinowicze, którzy coś tam pisali o bezświadomości...
— Ależ...
— Nie nudź mnie!... Zaprosisz ich dziś na wieczór...
— Ależ...
— Niedołęgo!... — wrzasnął głos. — Zaprosisz ich dziś na wieczór i basta, chcę tego!
W odpowiedzi na tak stanowczo sformułowane żądanie, utalentowany Dyncio trzepnął prawą ręką w udo, co wydało trzask, podobny do uderzenia kijem w ścianę, rzucił rozpaczliwie kołdrę na łóżko i szybko ubierać się począł.


∗             ∗

Dnia tego powiatowe miasto X., należące do tych, które najpierwej uwierzyły w postęp, emancypację, tunel anglo-francuski, artykuły wstępne „Przeglądu Tygodniowego“ i w proszek perski, jako środek antycholeryczny, dnia tego miasto X. trzęsło się. Mówiono sobie pocichu, półgłosem, a nawet zupełnie głośno, że w hotelu „pod Bykiem“ stoi mnóstwo doktorów filozofji, którzy przyjechali poznać pana Diogenesa, ucałować paluszki szlachetnej Hildegardzie, uściskać pana Kajetana Dryndulskiego, słowem — złożyć hołd wszystkim miejscowym znakomitościom i, co najważniejsze, z pośród powiatowych piękności wybrać dozgonne towarzyszki życia.
Jak wyżły za ptactwem, tak zadyszani, lecz zawsze poważni ojcowie rodzin biegali za Żydkami, celem wyciśnięcia z nich niewielkich sumek pieniężnych na cały szereg mających nastąpić zebrań uroczystych. Dbałe o przyszłość córek matki wypytywały się przedewszystkiem o cyfrę przybyłych, a następnie o to, czy proceder doktora filozofji zapewnia dostateczne utrzymanie. A córki?... Córki nie troszczyły się ani o cyfry, ani o procedery, lecz myślały tylko o tem, aby arcykapłanom wiedzy i sterownikom ogólno-ludzkiej nawy, ze skarbnicy swych serc i umysłów dziewiczych, przedstawić jak największą ilość fizycznych i duchowych klejnotów.
Hotel „pod Bykiem“ był literalnie oblężony. Inteligencja w cylindrach i czapkach, z laskami, parasolami i piórkami do zębów, gapiła się na czcigodny zajazd tak, jakby ściany jego, na podobieństwo szerści klaczy z Mikułowic, posiadały własność wydawania światła. Odczytywano bardzo udatny wiersz pana K. Dryndulskiego, w którym utalentowany ten, lubo mało znany światu pisarz streścił (na podstawie pięćdziesięciu tomów za pięć rs.) swój pogląd na zeszłe, teraźniejsze i przyszłe stanowisko filozofji. Kilku ludzi poważniejszych rozprawiało o bezświadomości z tak dokładnem zrozumieniem rzeczy, jakby przez całe życie nie wychodzili poza obręb tego interesującego psychicznego stanu. Mniej obeznani z filozofją, poezją i bezświadomością mówili o tem, że okna znakomitych podróżnych wychodzą na podwórze, że znajdują się tuż obok rynny do wylewania pomyj i że w jednem z nich widać lichtarz, w drugiem zaś jakieś płócienne efekta formy nader wątpliwej. Entuzjaści chcieli własnemi oczyma zobaczyć lichtarz i płótno, i pod pozorem niecierpiących zwłoki interesów osobistych, co parę minut wbiegali na podwórze.
Nagle na chodniku, mostku i bruku przedhotelowym zapanowała cisza, potem wybuchł szmer, a potem... znowu cisza. Chciwe wiedzy zgromadzenie dostrzegło uśmiechniętego lekarza Kocia, któremu (rozumie się z lewej strony) asystował dumny i promieniejący K. Dryndulski, autor wiersza o przyszłości, teraźniejszości i t. d. filozofji, ubrany w jedwabny cylinder, biały krawat i filozoficzną koszulę w czekoladowe paski. Jeden z panów, którzy przed chwilą najgruntowniej rozprawiali o bezświadomości, wystąpił naprzeciw idącym, i zwracając się do lekarza Kocia, spytał:
— Cóż, ilu ich jest naprawdę?...
— Klinowiczów dwóch — odparł Kocio.
— Czesław i Wacław — wtrącił K. Dryndulski — pyszne imiona!... talentu, pracy, zasługi znamiona...
— A iluż doktorów filozofji? — przerwał badający.
— Jakto ilu? — zdziwił się Kocio. — Jeden tylko Czesław...
— Gwiazda pierwszorzędnej wielkości, autor dzieła o bezświadomości, co człowieczeństwo na nowe tory pchnie, bo najgłębsze tajemnice duszy sondować śmie! — dorzucił rozrymowany K. Dryndulski, zapinając guzik kolorowej koszuli, która mu się nieustannie odchylała, ukazując niedyskretnemu oku ponsowy kaftanik.
— Gdzież dziś będziecie?...
— Oni obaj będą dziś na obiedzie u swego wuja Federwajsa...
— I ja wraz z nimi tam, bo Federwajsa znam, znam i szanuję... na honor!
— Wieczorem zaś będziemy wszyscy u Pasternakowskich... — chciał dokończyć Kocio.
— I ja... i ja... będę u Pasterna... kowskich, z których czcigodnym domem łączę się szczerej przyjaźni ogromem... — przerwał poeta, patrząc z pod oka po zgromadzonych, dla zbadania, jaki też efekt wywarły jego niezrównane improwizacje.
Ale zgromadzeni, zapewne skutkiem sąsiedztwa z hotelem, którego jeden numer od podłogi do sufitu zapełniała zimna analiza, mało zdawali się zważać na piękności dorywczo wypowiadanych wierszy, a tem mniej podziwiać kolosalną wprawę ich niepospolitego twórcy.
— Teraz zapewne idziecie do nich? — spytał ktoś z mostka.
— Naturalnie!... naturalnie!... — odparł Dryndulski z rozkoszą, wpatrując się w swoje pyszne lakierki. — Każda chwila, spędzona z ludźmi takiemi, do najszczęśliwszych liczy się na ziemi...
— Kochany Dryndulsiu — szepnął do ucha poecie niejaki Korneli Klarneciński, najmłodszy z dwunastu Klarnecińskich, którzy od niepamiętnych czasów piastowali niższe powiatowe urzędy — kochany Dryndulsiu, zapoznaj też mnie z tymi panami...
— Chciałeś powiedzieć z doktorem filozofji i jego bratem? — odparł Dryndulsio z godnością, przymrużając oczy.— Dobrze, pomyślimy o tem!
— Drogi Kajciu! — szepnął ktoś inny, ciągnąc zlekka za rękaw poetę — chciałbym się zbliżyć do tych facetów...
— Czy mówisz o doktorze filozofji i jego bracie? — spytał pan Kajetan, przenosząc wargę dolną w okolice nosa. — Nie ręczę, ale... spróbujemy!
— Kociu! Kajciu! doktorze! Dryndulsiu! polecam się waszej pamięci! ukłony dla panów doktorów! — wołały miejscowe inteligencje.
— Postaramy się! spróbujemy! zobaczymy! — odpowiadał wszystkim elegancki Dryndulsio, o którym ktoś z osobistych nieprzyjaciół powiedział, że był podobny do osła, objuczonego worem brylantów.
Za chwilę Kocio wraz z nieodstępnym poetą (rozumie się po lewej stronie) wszedł do bramy i znikł na schodach, a tłum obecnych, wzdychając lub pogwizdując, stosownie do usposobienia, rozproszył się na cztery wiatry.


∗             ∗

Naftowa lampka na parterze (przywiązana do szczebla schodów, celem zabezpieczenia jej przeciw konsekwencjom miejscowego pozytywizmu), ligroinowy kinkiet na pierwszem piętrze i dwie stearynowe świece na drugiem zalewały potokami jasności trakt do znanego z cnót rodzinnych domu państwa Pasternakowskich.
Na trakcie tym co chwila rozlegał się stukot eleganckich kamaszy reprezentantów rodu jaszczurczego, lub przejmujący aż do szpiku szelest powiewnych sukienek, lub wreszcie majestatyczne, a zarazem ochładzające zataczanie się poważnych mam i cioteczek.
Każdy taki transport towaru, przeznaczonego do wypijania herbaty, wdzięcznego szczebiotania, zapełniania kanap, lub podkręcania wąsików i robienia tysiącznych grzeczności damom, na pierwszym stopniu schodów pierwszego piętra z nieporównanym wdziękiem witał uprzejmy gospodarz, który jednocześnie sprawdzał, czy nie skradziono lampki, czy szkło w kinkiecie nie pękło i czy świece stearynowe palą się według ekonomicznych zasad. Wyściskawszy i wycałowawszy gości, tudzież zaprowadziwszy potrzebne meljoracje w przyrządach oświetlających, uśmiechnięty gospodarz wbiegał na momencik do kuchni, wymawiał tam cyfrę mającą pewien związek z liczbą przybyłych, a następnie zachęcał do pośpiechu młodą i jędrną kuchareczkę w sposób, nie mający związku ani z oświetleniem, ani z liczbą przybyłych, ani z bezświadomością.
Około ósmej wszystkie miejsca salonu gościnnych Pasternakowskich były zajęte tak dalece, że niektórzy z obecnych musieli podpierać piec i ściany, inni, spacerujący, potykać się o bogaty dywan, a jeszcze inni z utęsknieniem spoglądać na kanapę, szezlong i fotele, jakoby pielęgnowali w sercach niegodną ludzi ucywilizowanych myśl uplacowania się na kolanach najpoważniejszych matron. Temperatura z dwunastu podskoczyła do dwudziestu stopni Réaumura; młode i piękne dziewice, oplótłszy się rączkami, tuląc się jedna do drugiej, szeptały sobie coś do uszek z takiemi minami, jakby każda z nich przed przyjaciółką naprawdę odkrywała najgłębsze tajniki serca. Szanowne mamy i opiekunki rzucały od niechcenia okiem na toalety swoich córek i pupilek, lub usiłowały się przekonywać nawzajem, że w dzisiejszych czasach zamążpójście żadnej karjery nie stanowi dla skromnych i dobrze wychowanych panienek. Młodzież męska nakoniec ziewała półgłosem, rozmyślała nad dowcipami, jakiemi należałoby usatysfakcjonować towarzystwo, lub wreszcie dokonywała przeglądu swoich garniturów, baczną, aczkolwiek nie wyłączną uwagę zwracając na guziki.
Wtem... nastała cisza, usłyszano bowiem na schodach tętent... dobrze zbudowanej pokojówki i okrzyk: „Idą!... idą!..“
— Maniu! zaraz będzie herbata — odezwał się w drugim pokoju najmłodszy Pasternakowski, do najmłodszej Pasternakowskiej.
Słowa te spotęgowały ciszę, wśród której usłyszano naprzód pełne znaczenia stąpanie kilku par nóg, potem elektryzujący chrzęst drzwi, potem denerwujące wycieranie butów o słomiankę, potem...
— Panie (jakże tam?...) Klinowicz, doktór filozofji! członek wielu towarzystw naukowych! współpracownik wielu pism! autor wielu dzieł!... — recytował gospodarz głosem, oznaczającym, jak wysoko ceni zaszczyt, jaki go spotkał.
W tej chwili puls obecnych dosięgnął stu dwudziestu uderzeń na minutę, kilka wrażliwszych i bardziej szanujących naukę osobistości z głębokiem wzruszeniem utarło nosy, a pewna stara, najwrażliwsza i najmocniej szanująca naukę dama musiała z wielkim pośpiechem opuścić zebranie, jak to zwykła była czynić przy każdym bardziej uroczystym i podnoszącym duszę momencie towarzyskiego życia.
Na progu sali ukazały się trzy osoby. Pierwszą był pan K. Dryndulski, wymyty, wyfrakowany i wyperfumowany, jak nigdy; zebrani, biorąc go przez prędkość za doktora filozofji wielu uniwersytetów i członka wielu towarzystw, oddali mu głęboki ukłon.
Drugą osobą był wesoły lekarz Kocio, który zdawał się mieć nader pilny interes do pewnej mocno zarumienionej panienki. Zebrani, biorąc go przez prędkość za doktora filozofji i członka wielu towarzystw, złożyli mu głęboki ukłon.
Trzecią osobą był pan Czesław Klinowicz, rzeczywisty doktór filozofji wielu uniwersytetów, odziany w zwykły frak, w zwykłą koszulę i w zwykłe rękawiczki. Zebrani, biorąc go przez prędkość za kogoś zupełnie innego, nie złożyli mu ukłonu.
Wynagradzając tę mimowolną niegrzeczność, zebrani skoncentrowali całą swoją światłą uwagę na tę część przestrzeni, którą całkowicie i niepodzielnie wypełniała indywidualność doktora i t. d., członka i t. d., współpracownika i t. d., autora i t. d. Przedewszystkiem, z niemałem podziwieniem dostrzeżono, że tenże doktór, członek i t. d., miał oblicze wcale pyzate i kark bodaj czy nie bernardyński, i że na żadnej części ani swego ciała, ani swego ubioru nie nosił dyplomów, do jakich jego obszerna nauka, niepospolity talent pisarski i inne niemniej rzadkie a cenne przymioty niewątpliwe nadawały mu prawo. Z niemniejszem także zdziwieniem zaobserwowano, że tenże doktór i t. d. usiadł na krześle w sposób nader zwykły, wykazujący pewne cechy wspólne między nim a najpospolitszym prostaczkiem, i że bez śladu zakłopotania, poprawił sobie cokolwiek przyciasny kołnierzyk, tudzież obciągnął cokolwiek przykrótką kamizelkę. Zauważono wkońcu, że tyle razy wymieniony doktór, członek i t. d., nie dość, że nie otacza szczególniejszą czcią i troskliwością swojej własnej osoby, ale że nadto zakłada nogę na nogę, gładzi brodę i patrzy na obecnych tak obojętnie, jakby zapomniał, że ma przed sobą kwiat towarzystwa powiatowego miasta X., któremu przyjechał złożyć należny hołd i z którego obowiązany był, rozumie się na koszt własny, wywieźć dozgonną towarzyszkę życia.
Ponieważ obserwacje te jak najdokładniej wykazały, że doktór filozofji i t. d. pod krzyżowym ogniem badawczych, pięknych i rozumnych spojrzeń nietylko się nie miesza, ale nawet, założywszy stosowne szkła, sam poczyna oglądać zebranych w sposób niemile drażniący, i ponieważ pod wpływem tych filozoficznych oględzin, miejscowa kawalerja skupiła się jak stado owiec, a miejscowe panny dostały dreszczów, gospodarz postanowił zatem rozpocząć dyskurs. Jakoż, odchrząknąwszy z wielką powagą, zwrócił się do doktora filozofji, oparł rękę na kolanie, otworzył usta i... umilkł, jakby mu kto w tej chwili organ wydawania głosu zaszpuntował.
Dostrzegłszy zakłopotanie gospodarza, pan Eneasz Pirożkiewicz, człowiek niepospolitego oratorskiego talentu, z łysą głową i bardzo wypukłemi oczyma, chcąc podratować sprawę, wystąpił na środek, wyciągnął rękę w kierunku nosa doktora filozofji i t. d., chrząknął z trudnym do wypowiedzenia majestatem i... znowu umilkł.
Na widok tak wymownych manifestacyj, doktór filozofji i t. d. przetarł swoje szkła, poprawił kołnierzyk, obciągnął kamizelkę i... także milczał.
Wówczas, spotniała gospodyni domu, chwytając się ostatniej deski ocalenia, trąciła łokciem panią Salomeę Kopyścińską, niewiastę znaną z cnót, rozumu i wielkiej przytomności umysłu, która utrzymywała głośno, że bez znużenia i przerwy mówić może dwadzieścia cztery godzin zrzędu. Na nieszczęście jednak, pani Salomea zdawała się nie domyślać o co chodzi i siedziała tak cicho, jakby w tej uroczystej chwili jakiś złośliwy genjusz zwykle wymowną jej naturę przewrócił na lewą stronę.
— Droga pani Kopyścińska — szeptała omdlewająca gospodyni domu — zacznij co mówić, jeżeli mi dobrze życzysz! Pani tłomaczysz się tak płynnie...
— Na Boga! zwolnijcie mnie od tego, bo dostanę spazmów — odparła napastowana ofiara.
Od tej chwili poczęto się nawzajem do energicznego wystąpienia zachęcać. Pan Pasternakowski mrugnął na pana Pirożkiewicza, pan Pirożkiewicz uszczypnął pana Dryndulskiego, pan Dryndulski udeptał pana sędziego Dmuchalskiego, skutkiem czego pan Dmuchalski krzyknął, połowa towarzystwa roześmiała się, doktór filozofji i t. d. przetarł znowu szkła i znowu obciągnął kamizelkę, lekarz Kocio uścisnął za rączkę pewną młodą, mocno zarumienioną panienkę, i rozmowa zaczęła się na dobre, tak dalece, że ci, którzy dotąd najzawzięciej milczeli, odtąd rozgadali się w sposób niepohamowany.
Po szczęśliwem przełamaniu pierwszych dyplomatycznych lodów — jak mówił znakomity Pirożkiewicz — szanowny i powszechnie ceniony sędzia Dmuchalski, spytawszy K. Dryndulskiego: w jakim uniwersytecie doktór filozofji i t. d. otrzymał dyplom? i dowiedziawszy się od wesołego lekarza Kocia o jeograficznych szczegółach, dotyczących miasteczka Hajdelberga, przysunął swoje krzesło do krzesła doktora filozofji i t. d., i zwracając się do tego ostatniego, rzekł:
— Hum! pandobrodzieju tego, jeżeli wolno, co też pandobrodziejowi tego najlepiej podobało się w Hajdelbergu, jeżeli wolno?...
— Stary zamek, okolica i wino reńskie — odparł doktór filozofji.
Sędzia Dmuchalski, jak to powiadają, szeroko otworzył gębę, nie tracąc jednak fantazji, dodał:
— Tfuu!... A tego, pandobrodzieju, jeżeli wolno, z innych rzeczy co też panu doktorowi... tego pandobrodzieju?...
— Z innych?... nic! Niemki brzydkie, jedzenie liche...
Dalszy ciąg sądowej indagacji przerwała piękna Zosia — zwracając się do bohatera chwili z pytaniem:
— Pan doktór podobno bardzo pięknie deklamuje... Czy nie moglibyśmy prosić?...
Mówiąc to, biedaczka wyglądała tak, jakby ją kłuły zprzodu spojrzenia doktora filozofji, ztyłu spojrzenia mamy, zboku spojrzenia sędziego Dmuchalskiego, i jakby wreszcie, skutkiem tak fałszywej pozycji, rada była rzucić się na szyję tyle razy wymienionemu doktorowi i razem z nim lub bez niego wpaść aż pod ziemię...
Wbrew przewidywaniom ogółu, filozof o grubym karku uprzejmie skłonił się napół umarłej panience i spytał:
— W jakim guście życzy sobie pani usłyszeć deklamacją?...
— Spytam się mamy!... — odparła przerażona panienka.— Następnie zaś, po zasięgnięciu gdzie należało odpowiednich informacyj, wyjaśniła, że ona, jej mama i całe wreszcie towarzystwo życzy sobie usłyszeć coś w guście poetyczno-filozoficznym, z odcieniem postępowo-emancypacyjnym, a nawet zupełnie ateuszowskim, na przypadek, jeżeli pan doktór ten tylko rodzaj filozofji uprawia.
Po tem oświadczeniu członek wielu towarzystw i autor wielu dzieł poprawił szkła na nosie i zaczął:

MEDYTACJA.

Niechaj filozof ustąpi poecie!
Atom materji, krążąc po wszechświecie,
Tworzy ruch, płodzi życie,
Na każdym kroku rozlane obficie.
Natura bytem bezświadomym będąc,
Jak pająk siatkę różnobarwną przędąc,

I nic o tem nie wiedząc,
Co człek odkrywa śledząc,
Na tem tle rosną marzenia,
Na tem tle kwitną natchnienia,
Na tem tle przyjaźń, kochanie,
Witanie i wiekuiste rozstanie.
Muszla, co na stole martwa drzemie,
Pielęgnowała niegdyś ślimaka;
Dziś zmarły ślimak gryzie ziemię...
Gryzie ją całe ludzkie plemię...
Wszystkich nas dola jednaka!...
Mocarzu! który myśląc, żeś jest duży,
Szczęśliwych rodzin spokojność rujnujesz,
Motylu! który sobie przeskakujesz
Na różę z róży...
Dziewico! która na ramię kochanka
Chylisz głowę rozmarzoną,
Młodzieńcze!... który wzdychając do wianka,
Ciśniesz do piersi narzeczoną...
Wy, centofolje! słowiki!
Zielone gaje! szemrzące strumyki!
Wszystkich was zwali śmierci cios,
Bo tak chce los!
Apsik!...


Niewiadomo, czy ten ostatni frazes leżał w intencji autora poetyczno-filozoficznych wierszy, czy stanowił przejście do części drugiej, czy też bardzo zręczne zakończenie, dość, że w tem właśnie miejscu grzmot oklasków zagłuszył zarówno deklamatora, jak i łagodne, stłumione dźwięki pianina. Dodać bowiem winniśmy, że od drugiej strofy począwszy, jedna z dam, posiadających wysoki improwizatorski talent muzyczny, siadła do wymienionego instrumentu i bardzo szczęśliwie akompanjowała deklamacji.
Patrząc na rzeczy z filantropijnego stanowiska, cieszymy się niewymownie, że ta przepyszna girlanda poezji i muzyki przerwała się dość szybko; rozczulenie bowiem obecnych doszło wówczas właśnie do zenitu i mogło spowodować najbardziej opłakane następstwa. Pominąwszy już bowiem, że stara dama (o której wspominaliśmy) z nieodpowiadającym jej wiekowi pośpiechem, już na początku trzeciej strofy opuściła salon, pominąwszy i to, że kilka innych, niemniej podeszłych dam rzewne łzy roniło, trudno przecież nie zauważyć, że poetyczny K. Dryndulski dostał apoplektycznego ataku, że jednej z panienek krew puściła się nosem, że pokojowy piesek Miluś tak wył przeraźliwie, aż musiano go na podwórze wypędzić, a poważny sędzia Dmuchalski zapadł w pewien rodzaj letargu, z którego silne uderzenie w bok ledwie go orzeźwiło nieco. Po upływie jednak kilku minut, chorobliwe symptomata uwielbienia szczęśliwie przeszły, i zaproszono gości na kolacją, przy której, ku wielkiemu ukontentowaniu obecnych, między dwoma największemi półmiskami znalazła się i stara wrażliwa dama, jakby dla wynagrodzenia sobie straty, poniesionej w przyjemnościach duchowych.
Z liczby kilkunastu najpiękniejszych a oddawna do filozofji popęd czujących dziewic, wykwintna Zosia usiadła przy prawym boku doktora i członka, tkliwa Mania przy lewym, a smętna Klocia od frontu, po drugiej stronie stołu. Ponieważ inne dziewice nie mniejsze czuły prawo do zdobywania skarbów wiedzy, i ponieważ okazało się, że doktór filozofji i członek wielu towarzystw posiada jeden tylko front i dwa boki, pozostałe więc wielbicielki gruntownej nauki zajęły miejsce za krzesłem znakomitego gościa w charakterze gospodyń. Rola ta okazała się nader wdzięczną, dawała bowiem tysiące sposobności do zawadzania o ramię, łokieć i kołnierzyk, a nawet brodę doktora, który, widocznie olśniony taką masą uprzejmości i wdzięków, nie śmiejąc podnieść oczu na swoje piękne towarzyszki, udawał zatopionego w kontemplowaniu wnętrza półmisków i pracowitem wzbogacaniu ich treścią swojej filozoficznej zawartości. Zważywszy, że na zebraniu tak uroczystem nie godziło się poniżać godności natury ludzkiej nadmiarem rozgrzewających trunków, gospodarz z własnego natchnienia wykluczył z programu kolacji wódkę, piwo i arak, kazał podawać lekką herbatę i dopiero w końcu bankietu własną ręką postawił na stole butelkę oryginalnego czterozłotowego węgrzyna, w którym było nader niewiele pierwiastków denerwujących, a znacznie więcej gumy i cukru, symbolów solidarności między nauką i życiem, tudzież słodyczy, z wyższego ukształcenia płynącej. Światły gospodarz, przy rozlewaniu mistycznego nektaru podzielił gości na dwie kategorje, z których pierwsza otrzymała po pół kieliszka płynu z butelki, druga zaś po całym kieliszku ekstraktu z karafki. Gdy te niezbędne przygotowania zostały ukończone, gdy obecni, na wniosek sędziego Dmuchalskiego, powstawszy, zwrócili się obliczami ku miejscu, zajętemu przez doktora filozofji i jego nadobne towarzyszki, i gdy wreszcie stara, zbyt drażliwa dama z wielkim hałasem opuściła swoje krzesełko, wówczas wśród dreszczem przejmującej ciszy, wystąpił na środek z kieliszkiem i serwetą w ręku utalentowany K. Dryndulski i wzruszonym głosem wzniósł następujący

TOAST!

Filozofija to nie marne słowo...
Choćbyś tłukł o ścianę głową,
Gryzł żelazo i kamienie,
Gdy nie dopisze natchnienie,
Nie zostaniesz filozofem,
Na akademicką nie wejdziesz sofę.
Panowie! tu w naszem gronie
Filozoficzny świecznik płonie!
Zróbmy więc mu i sobie cześć,
Chciejmy jego zdrowie wznieść!...


(Wiwat!... — krzyczą obecni bez różnicy płci i wieku; doktór kłania się, a sam sobą zachwycony Dryndulcio ciągnie dalej)

Ty, doktorze znakomity,
Rwij jak dotąd na wiedzy szczyty;
A gdy ci laury uwieńczą skroń,

Znajdziesz między nami dłoń,
Co ci pot z czoła obetrze,
Na drodze pracy podeprze,
Kwieciem życie ozdobi,
Potomstwem...


Tu uciął rozentuzjazmowany wieszcz; okazało się bowiem, że większa część panien ma ochotę stracić przytomność, wstrzymując się jedynie przez wzgląd na zupełny brak odpowiednich i wystarczających środków ratunku. Dzięki pohamowaniu we właściwym czasie poetycznych zapędów wymownego Kajcia, udało się wzruszonym mamom uspokoić rozczulone córki, i w kilka minut wrócić za innymi do salonu.
Zobopólna rozrywka trwała już niedługo i ograniczyła się na niewinnych grach towarzyskich. Przy sposobności obecni z niewymownem zdziwieniem dostrzegli, że doktór filozofji i autor wielu dzieł gra na fortepianie (wprawdzie jednym tylko palcem), śpiewa i tańcuje za fant, jak każdy prosty śmiertelnik, zabawę zaś w kotka i myszkę egzekwuje w sposób wielce ożywiony, który wprawdzie bardzo zachwyca panienki, lecz także wysoce niepokoi ich mamy. Wreszcie, ponieważ północ już za pasem, gospodyni ziewa, a kawalerja poczyna się niepokoić o to, że restauracje mogą być pozamykane, poważny więc sędzia Dmuchalski daje hasło do rozejścia się, ku wielkiemu zmartwieniu kilku bardziej dystyngowanych panien, które głośno utrzymują, że dla nich po północy dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa.
Już w ostatniej chwili znany z oratorskiego talentu pan Eneasz Pirożkiewicz, zwróciwszy się do doktora filozofji i członka wielu towarzystw, rzekł:
— Panie! racz pozwolić, abym dostąpił zaszczytu uściśnięcia prawicy męża, który swoim znakomitym traktatem o bezświadomości posunął naprzód naukę, człowieczeństwu wskazał nowe tory i na miasto nasze zwrócił uwagę całej oświeconej Europy.
— Panie! — odparł skromny filozof — śmiem pochlebiać sobie, że gdybym ciebie i szanownych zebranych tu znał wcześniej, wówczas poglądy moje na bezświadomość byłyby nierównie zupełniejsze.
Po tych słowach szmer uwielbienia przebiegł całe towarzystwo; wszyscy oddali hołd zarówno świetnej wymowie pana Eneasza Pirożkiewicza, jak i bezstronności znakomitego uczonego, którego nie oślepiły zasługi własne i który umie każdemu przyznać odpowiednią miarę uznania.
Jak widzimy, zadowolenie było obustronne i zupełne.

∗             ∗

Jeżeli potężny umysł Diogenesa Fajtaszki potrafił zdobyć się na własny system filozoficzny, to niemniej wzniosła inteligencja szlachetnej Hildegardy umiała wyrobić sobie samodzielne, przez nikogo nienarzucone poglądy na wiele zawiłych życiowych kwestyj.
Jeden z takich poglądów, ujęty w formę maksymy, brzmiał w sposób następujący: „Człowiek wogóle, a kobieta w szczególności, winna pomagać nietylko sobie, ale nawet naturze.“ Maksyma ta, zastosowana w praktyce, wydała jak najświetniejsze rezultaty, z których najmniejszym był ten, że Hildegarda wyglądała zawsze świeżo i okrągło.
Dnia, w którym Dryndulcio zerwał z Fajtusiem, w którym zawiadomił Hildegardę o przybyciu „pewnej liczby filozofów“ do hotelu „pod Bykiem,“ dnia tego wreszcie, w którym doktór filozofji i członek wielu towarzystw raczył zaszczycić dom państwa Pasternakowskich własną swoją osobą, maksyma „pomagania naturze“ na niesłychaną dotąd stopę praktykowała się w buduarze szlachetnej przyjaciółki szczupłego Diogenesa. Ile tam waty, bielidła i czernidła wyszło w dniu owym, ile zarobili fryzjerzy i perfumiarze, nie do nas należy sądzić; dość, że piękna Hildegarda, jakby pod czarodziejskiem dotknięciem pozyskała masę nowych wdzięków do podbijania serc, a przemysł i handel krajowy masę nowych pobudek do pomyślnego rozwoju nadal.
Około godziny piątej wieczorem, to jest wówczas, gdy interesująca Hildegarda była jeszcze w pudermantlu, do wykwintnego buduaru wszedł (z zachowaniem wszelkich prawideł etykiety) genjalny Fajtuś, z miną wielce zafrasowaną.
— No i cóż? — spytała dama, przylepiając muszkę na brodzie.
— Niestety! Hilciu — westchnął przybyły — oni dziś z Kociem i panem Dryndulskim mają być na wieczorze u Pasternakowskich...
— U Pasternakowskich?... dziś, kiedy ja wieczór wydaję?... Trzeba być niedołęgą, żeby ich nie uprzedzić!...
— Słowo honoru, Hilciu...
— Eh! co mi tam po pańskiem słowie!... Ja chcę czynów, czynów, panie Fajtaszko, nie słów, rozumiesz?
Twórca własnego filozoficznego systemu utkwił posępne wejrzenie w nader szczupłych kolanach swoich, jakby pragnął je wezwać na świadectwo zarówno dobrych chęci, jak i niemożności spełnienia żądań pięknej, lecz wymagającej damy, która tymczasem mówiła dalej z niepospolitą energją w głosie:
— Zresztą i cóż mnie wieczór u Pasternakowskich obchodzi?... Uważaj, panie Fajtaszko: dziś, o ósmej najpóźniej, muszę mieć przynajmniej jednego z tych filozofów u siebie, ponieważ zaprosiłam już gości i powiedziałam kogo u mnie zastaną. Czy pan Fajtaszko zrozumiał?...
— Pani chcesz mnie życia pozbawić, okrutna Hildegardo!
— No! no!... znam dobrze te wymówki niedołęstwa. O ósmej czekam choć jednego z Klinowiczów, a teraz... do widzenia, panie Fajtaszko!
Pan Diogenes wstał, rzucił na piękną okrutnicę spojrzenie takie, jakby już ostatni raz widział ją na naszej planecie, i wyszedł, napełniając buduar, salon i przedpokój ciężkiemi westchnieniami. Znajomi widzieli go, jak od wpół do szóstej krążył około hotelu „pod Bykiem,“ następnie po jego podwórzu, a następnie przy drzwiach Nr. 5. Co zaś z tych krążeń wynikło, zobaczymy.


∗             ∗

Od zachodu słońca, piękna Hildegarda w nader kwaśnym znajdowała się humorze; zamiast bowiem spodziewanego mnóstwa gości i „pewnej liczby przybyłych z Warszawy doktorów filozofji,“ obszerny i gustowny salon jej ozdabiały tylko dwie osoby.
Pierwszą była dama w szanownym wieku, nieustannie oblewająca swoją chustkę, mantylkę i stanik wodą kolońską, pochodzącą z tualety szlachetnej Hildegardy, która to czynność nie przeszkadzała jej lękać się, aby Azorka, z powodu podeszłych lat i przykrej woni, zostawionego w domu, nie pokąsał pies wściekły, tudzież opowiadała o tem, jak ś. p. Ludwik Osiński wsadził ją raz do powozu, jeszcze za jej panieńskich czasów.
Drugą osobą, najpoważniejszą w tem zebraniu, był niejaki pan Edgard, mały, szczupły blondynek, najznakomitsza powiatowa zdolność krytyczna. Inteligentny ten młodzieniec, którego żółta bródka przypominała leniwy pierożek, miał zwyczaj podawać znajomym swoim tylko dwa palce, używać przy każdej sposobności wyrazu „blaga“ i kiwać od czasu do czasu głową tak, jakby się przed muchami opędzał. Niezależnie od tego, umiał on z trudnym do naśladowania wdziękiem palić, a nadewszystko wkładać do ust i wyjmować (za pomocą dwu powyżej opisanych palców) czterogroszowe cygara; umiał także, wprawdzie surowo lecz bezstronnie, krytykować wszystko i wszystkich, a nadewszystko wierzyć w siebie. W chwilach wolnych od zajęć, paląc cygaro i kiwając głową, chętnie rozmyślał, jak też prędko jego pomarańczowa bródka i wąsiki wraz z cynamonowym paletotem i nienajgrubszemi nożętami, zostaną odlane z wosku i pod imieniem Edgarda I, wespół z odbitką jego niezrównanych prac krytycznych, ustawione w galerji największych genjuszów świata... Kiedy! i któż to zgadnie?... Szczęściem, utalentowany młodzieniec umiał być cierpliwym: oczekując na miejsce w galerji figur woskowych, nie porzucał miejsca w kancelarji pana burmistrza, ani też dla tytułu Edgarda I-go nie wyrzekał się pieszczotliwej nazwy „głupiego Edzia,“ jaką mu tkliwa przyjaźń nadała.
— Któż to taki ma być u ciebie, kochana Praksiu? — spytała, już po raz dziesiąty, dama w pewnym wieku, ponętnej Hildegardy.
— Przecież mówiłam pani — odparła cierpko gospodyni — że ma być ten sławny Klinowicz, doktór filozofji... z Warszawy...
— Blaga! — mruknął Edzio, zakreślając w powietrzu bardzo piękny łuk cygarem.
— Sławny doktór?... z Warszawy?... to pewno Chałubiński!... Nie wiem, czy mogę się pokazać w mojej sukni takiemu gościowi?
— Co pani pleciesz?... Ja przecież mówiłam wyraźnie: Klinowicz, nie Chałubiński.
— Ale widzisz... zawsze to bardzo sławny doktór.
Hildegarda ironicznie skrzywiła usta i rzekła:
— Pan Klinowicz nie jest doktorem zwyczajnym, ale doktorem filozofji...
— To on nie zapisuje recept?... Mój Boże! a tak chciałam prosić, żeby mi co pomógł, bo już od roku niedowidzę i chodzić nie mogę. Jaka szkoda, że Chałubiński nie zapisuje recept!
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnała się Hildegarda. — Przecież mówię pani, że to nie Chałubiński, tylko doktór filozofji Klinowicz...
— Aha! więc on zapisuje recepty?
Hildegarda wzruszyła ramionami, a uszczypliwy Edzio wtrącił:
— Doktór filozofji zapisuje recepty, ale tylko przeciw głupocie...
Ten świetny dowcip dziwnie wpłynął na staruszkę, która, pokręciwszy głową i spojrzawszy bystro w oczy znakomitemu krytykowi, odparła:
— Przeciw głupocie — powiadasz pan?... Jakież to szczęście dla pana, że się zejdziesz z takim doktorem!
Jednorazowy ten wysiłek w pracy intelektualnej tak zmęczył staruszkę, że bez względu na groźne mamrotanie Edzia, sparłszy głowę na fotelu, twardo zasnęła.
Za chwilę potem rozdrażniona Hildegarda i najniesłuszniej przez nietaktowną starą damę skropiony pan Edgard usłyszeli jakieś otwieranie, jakieś tupanie i wreszcie następującą rozmowę w przedpokoju:
— Niechże pan doktór będzie łaskaw powiesić futerko tutaj... o tutaj... — mówił Diogenes.
— A czy nie ukradną? — spytał jakiś głos obcy.
— Pan doktór żartuje! tu wszyscy swoi...
— Aha!... No, w każdym razie łatwiej będzie znaleźć...
Zaledwie poważna dama, dzięki połączonym usiłowaniom Hildegardy i Edzia, została rozbudzona, drzwi od przedpokoju otworzyły się i ujrzano w nich jakiegoś nieznajomego młodzieńca w towarzystwie pana Diogenesa Fajtaszko, który, wystąpiwszy na środek, rzekł:
— Pan Klinowicz, doktór filozofji, członek wielu towarzystw zagranicznych, autor wielu dzieł...
Obecni, powstawszy, skłonili się, gość także; poczem zajęto miejsca dokoła stołu.
— Szanowny brat pana doktora bawi obecnie na wieczorze? — spytała przybyłego gospodyni domu.
Doktór filozofji oparł rękę na stole, głowę na ręku i milczał, widocznie pogrążony w głębokich filozoficznych spekulacjach. Staruszka wpatrywała się w niego jak w tęczę.
— Słyszeliśmy, że brat szanownego pana doktora spędza dziś mile wieczór w domu państwa Pasternakowskich?... — spytał tym razem Edzio, sądząc, że jego interwencja wywoła natychmiastową odpowiedź.
Doktór filozofji nagle podniósł głowę, włożył w usta wielki palec i, oparłszy na nim zęby, milczał.
— Genjusz ludzkości! — szepnęła Hildegarda z rozkoszą, patrząc w półprzymknięte oczy gościa.
— Uniwersalny umysł! — odpowiedział również szeptem Diogenes.
— Blaga! — mruknął Edzio.
Starą damę zniecierpliwiło milczenie przybyłego — zebrawszy więc cały zasób odwagi, spytała:
— Pan konsyljarz dobrodziej...
— Co?... — przerwał gość, rzucając nagle głowę wtył jak lew przebudzony.
— Nic! nic!... — zawołała przerażona staruszka, podnosząc do nosa chustkę, zmaczaną w kolońskiej wodzie.
Doktór filozofji znowu oparł czoło na dłoni i milczał.
— Przepyszny! — szepnęła Hildegarda. — Panie Fajtaszko... wdzięczność do śmierci...
— Na pierwszy rzut oka poznałem niepospolity umysł — odparł Diogenes, czule ściskając paluszek nadobnej swojej przyjaciółki.
W tej chwili zamyślony doktór filozofji podniósł znowu głowę i patrząc w sufit, rzekł z pośpiechem:
— Tu... musi być dużo złodziei...
Obecni spojrzeli po sobie, a Diogenes spytał:
— Pan doktór pyta o ogólny stan moralności naszej okolicy, czy też...
— Jeżeli o moralność chodzi — przerwał Edzio — w takim razie ja mogę służyć informacjami. W roku bieżącym mieliśmy w mieście trzydzieści kradzieży, dwa podpalenia, pięć usiłowań gwałtu, z których trzy tylko były uwieńczone...
— Panie Edgardzie! — szepnęła z wymówką cnotliwa Hildegarda.
— Proszę państwa do kolacji — rzekła nagle służąca, kładąc tym sposobem kres dalszemu ciągowi danych statystycznych, ku wielkiemu niezadowoleniu Edzia.
W końcu kolacji, która ciągnęła się parę godzin, ponieważ zarówno stara dama, jak szczupły Edzio i niemniej szczupły Fajtuś okazywali dużo uwielbienia dla kuchni pięknej Hildegardy, a przy której to kolacji urocza gospodyni domu własną rączką nakładała podwójne porcje swemu znakomitemu gościowi, milczący dotąd doktór filozofji począł się niespokojnie kręcić i wzdychać...
— Pan doktór potrzebuje czegoś? — spytała Hildegarda.
— Spokojności! — odparł pogrążony w myślach filozof.
— Spokojności i papieru? — Rozumiem!... Panie Fajtaszko, bądź łaskaw zapalić świecę... Pan doktór chce pisać... Sądzę, że mój buduar będzie najwłaściwszy, tam bowiem znajdzie pan wszystkie rzeczy potrzebne.
Doktór filozofji kiwnął głową i za chwilę wprowadzony został do buduaru przez samą gospodynią, która z całą elegancją wypełniwszy to zadanie, rozpromieniona wróciła do salonu, mówiąc:
— Panie Fajtaszko, przyjacielu mój, składam ci stokrotne dzięki!... Ten znakomity człowiek niezawodnie coś szczytnego spłodzi w moim domu...
— Najniezawodniej! — odparł równie zachwycony Diogenes.
— Jeżeli nie blaguje — dodał Edzio.
— Jaki on roztargniony! — dziwiła się stara dama.
— Jak zwykle genjusz — rzekła Hildegarda.
— W chwili poczęcia wielkiej myśli — uzupełnił Dyncio.
— Doprawdy, panie Diogenesie — rzekła tkliwie Hildegarda — dopiero porównywając pana z nim, przekonałam się, jak dalece wszyscy ludzie znakomici są do siebie podobni, i jak chlubić się powinnam, mając przyjaciela w panu!...
— Pani! — odparł Fajtuś — szczycę się twoją przyjaźnią, a porównanie, które słyszałem, dumą mi serce przepełnia... Aczkolwiek — dodał, wzdychając — wiem, żem nie godzien nawet rozwiązać rzemyka u sabotów nowego naszego przyjaciela.
— Ciekawam jednak, co on tam robi?... — spytała nagle stara dama, nie rozumiejąca widocznie, ile słodyczy mieści się w tych zobopólnych wywnętrzeniach dusz tkliwych i szlachetnych.
Piękna Hildegarda, figlarnie pogroziwszy obecnym, lekko jak niebiańskie widziadło, podskoczyła ku drzwiom buduaru i spojrzała przez dziurkę od klucza.
— Ciemno!... — rzekła z najwyższem zdumieniem.
Obok niej stanął Diogenes i uchylił drzwi.
— Ciemno!... — powtórzył.
Usłyszawszy to, sarkastyczny Edzio wziął lampę do ręki, a za chwilę całe towarzystwo znalazło się w buduarze pięknej kobiety.
Przy biurku nie było nikogo; we framudze okna także nie było nikogo; zato jednak, osłonięty kotarą przed okiem profanów, chrapał ktoś na łóżku uroczej dziewicy.
— Tego już chyba za wiele! — szepnęła Hilcia.
— Co za ekscentryczność! — dziwił się Dyncio.
— Blaga! — mruknął Edzio.
W tej chwili kotara poruszyła się gwałtownie, a obecni usłyszeli poza nią jakiś stłumiony głos, mruczący:
— Widocznie złodzieje... trzeba się mieć na baczności!...
— Lunatyk, albo blagier — szeptał Edzio.
— Wyjdźmy stąd — rzekła Hildegarda.
— Gdy się obudzi, najniezawodniej przeprosi nas — upewniał Fajtuś, cofając się ostrożnie.
Kotara poruszyła się jeszcze gwałtowniej, obecni cofnęli się jeszcze prędzej, a głos gniewnie zawołał:
— Złodzieje! zbrodniarze!... gdzie mój rewolwer?... Przysięgam, że co najmniej sześciu trupem położę!...
Jednocześnie usłyszano w buduarze łoskot... Edzio postawił lampę na stole i nagle znikł w jego okolicach.
Diogenes rzucił się do układania nut na fortepianie i przepadł gdzieś; piękna Hildegarda i podeszła dama chciały usiąść na kanapie, lecz także znikły. W ciągu jednej sekundy zdawało się, że w salonie niema żywej istoty, oprócz doktora filozofji, który z pałającemi oczyma i zaciśniętemi pięściami chodził szybko po środku i mruczał:
— Gdzie ten Czesław?... Zostawił rzeczy bez dozoru i wszystko djabli wzięli. Ha!...
Nagle drzwi od przedpokoju otworzyły się i wszedł lekarz Kocio z nieodstępnym K. Dryndulskim (po lewej stronie).
— Co ty tu robisz? — zawołał Kocio do rozdrażnionego filozofa.
— Nic... Trochę spałem, ale złodzieje obudzili mnie... Łby porozbijam!... Dlaczego Czesław spać nie przychodzi?... Dlaczego się po nocach wałęsa?...
— No, no! — odparł lekarz. — Czesław cię prosi, żebyś ty przyszedł do niego; pan Dryndulski odprowadzi cię.
— Lubię te nocne spacery — mruknął doktór filozofji, i znacznie już uspokojony, opuścił salon... na zawsze!...
— Kto go tu sprowadził, panie Diogenesie? — spytał Kocio, spoglądając pod fortepian.
— Ja, kochany panie, na żądanie pani Hildegardy... — odparł drżący Diogenes, wynurzając się nagle z cieniów fortepianu i tkliwie ściskając rękę lekarza. — Milcz! na Boga — dodał ciszej.
— Szczególny doktór filozofji! — zawołał energicznie Edzio, ukazując się obok stołu, który go dotąd bardzo dokładnie zasłaniał.
— Panie Edmundzie!... panie Diogenesie, podajcie nam ręce!... — zawołała kanapa na dwa niewieście głosy, a za chwilę potem w salonie zjawiła się jakby z pod ziemi piękna Hildegarda w towarzystwie mocno przerażonej staruszki.
— Ach! doktorze! — mówiła ponętna pani gospodyni. — Wyobraź sobie... mężczyzna na mojem łóżku!... Och!... On jest widocznie chwilami nieprzytomny?
— To z nadmiaru pracy umysłowej... — objaśnił Diogenes, znowu ściskając lekarza za rękę.
— Ale czy miewa chwile przytomne? — spytała znowu Hildegarda.
— O, nader często! — odparł znowu Fajtuś, jeszcze czulej ściskając Kocia.
— Jakiż ekscentryczny, ach, Boże!...
— Nie zapominaj pani — mówił rozgorączkowany Diogenes — że każdy wielki człowiek ma podobne chwile nie... niejasności. Newton, sam Newton wyczyścił raz fajkę paluszkiem pięknej osiemnastoletniej panienki...
— Czyż podobna?...
— Najniezawodniej!... A... a... ktoś inny na proszonym obiedzie palcami brał szpinak z półmiska...
— Okropność!... Ciekawam, kiedy pisze swoje znakomite dzieła filozoficzne: czy wtedy, kiedy jest przytomny, czy też...
— Rozmaicie, to zależy od treści — odpowiedział lekarz.
Po tem ostatniem wyjaśnieniu, Kocio pożegnał towarzystwo i wyszedł. Usłużny Diogenes nie mógł powstrzymać się od odprowadzenia go ze świecą aż do bramy.
— Ciekawy jestem — rzekł lekarz w trakcie wędrówki — po jakiego djabła wyprowadziłeś pan z hotelu człowieka obłąkanego?... Czesław zły, myśmy się zlatali, wy powłaziliście pod kanapy i fortepiany...
— Ach! doktorze — odparł Diogenes — gdybyś choć wiedział, ile mnie ta baba namęczyła! Plotkarz Dryndulski szepnął jej, że przyjechało kilku Klinowiczów, doktorów filozofji, którzy chcą ją poznać, i wyobraź sobie, że ta stara czarownica cały dzień mi głowę suszyła, abym jej przynajmniej jednego sprowadził. Ha! myślę, trudno!... Chcesz Klinowicza, to ci go dam, a nie moja w tem wina, jeżeli będzie miał trochę więcej wody w głowie, niż inni ludzie.
— Cóż, kiedyż wesele? — spytał lekarz, stojąc już w bramie.
— Dziś powiedziała mi, że jeżeli jej na wieczór sprowadzę Klinowicza, to za miesiąc... Ale... ale! Zmiłuj się, doktorze, wpłyń na Dryndulskiego, ażeby się nie wygadał!...
— Bądź pan spokojny! — odparł lekarz i znikł na ulicy.

∗             ∗

W kilka dni potem, Kocio, wróciwszy wieczorem do siebie, zastał dwa listy, w których było, co następuje:

I.

Szanowny Doktorze, najlepszy nasz przyjacielu!
We czwartek o godzinie 8-ej wieczór, w mieszkaniu panny Hildegardy... odbędzie się obrzęd zaręczyn moich z tą niezrównaną kobietą. Ani na chwilę nie wątpimy, że zechcesz, drogi przyjacielu, zaszczycić jako świadek swoją obecnością ten uroczysty akt, na którym oprócz Ciebie, kochanego Dryndulsia i paru innych życzliwych nam osób, nikogo więcej nie będzie.
Twój do śmierci D. Fajtaszko.

II.

Wielmożny Mości Dobrodzieju!
Po wprowadzeniu w nasz Dom mniemanego Filozofji Doktora, t. j. po niewłaściwym z Jego, jak również z W-go K. Dryndulskiego strony żarcie, dalsza bytność Takowych w Domu naszym zdaje się być nie na miejscu.
Z głębokiem uszanowaniem
Pasternakowski.

Odczytawszy to, Kocio spojrzał na zegarek i szybko wybiegł do miasta, gdzie, w pewnym znajomym sobie handelku win i korzeni miał nadzieję spotkać pana Pasternakowskiego, dla którego ani na chwilę nie przestał pielęgnować w sercu swem głębokiego szacunku. Przeczucia nie omyliły go; we wskazanem bowiem miejscu istotnie zastał obrażonego przyjaciela, który nad jakąś zapleśniałą butelczyną głęboko rozmyśliwał widocznie o marnościach świata.
— Panie Pasternakowski — zaczął lekarz — dziwię się...
— Aaa... kochany Kocio!... — przerwał interpelowany. — Chcesz mówić o liście?... Głupstwo! zapomnij o nim, choć co prawda, spłataliście mi figla. Całe miasto śmieje się ze mnie!
— Ależ panie...
— Posłuchaj... nie przerywaj! Powiem tylko dwa słowa. Obiecałeś przyprowadzić nam uczonego i autora, a nadewszystko filozofa całą gębą, a przyprowadziłeś nam coś... ni to, ni owo. Zapytano go o Hajdelberg, a on mówił o winie i Niemkach; jadł sobie (czego mu bynajmniej nie wymawiam) jak parobek, tańczył jak studencik, deklamował... i tak dalej, i tak dalej... Co mi to za filozof? Ten, który był u panny Hildegardy, o to mi dopiero człek! Milczący, zamyślony, statysta... Rozmawiał tylko o oświacie i moralności, potem zażądał papieru, atramentu, piór, osobnego pokoju i coś tam podobno bardzo znakomitego napisał...
— Ależ panie! ten, który był u panny Hildegardy, popełnił kilka rzeczy bardzo ekscentrycznych!
— O to właśnie! w to mi graj! My wszyscy czekaliśmy, żeby ten twój filozof zrobił także coś ekscentrycznego, ale gdzie tam... on nawet nie wie, jak wygląda ekscentryczność!... Jeżeli ci zaś mam teraz prawdę powiedzieć, to się moje panie całkiem, ale to całkiem do filozofji zniechęciły. No, ale co tam! napij się lampeczkę, jeżeli mnie kochasz, a na drugi raz nie rób z nami, jak Wilkoński z tym trębaczem, co to udawał Lucjana Bonapartego... Pamiętasz?
— Ależ panie, daję słowo uczciwego człowieka, że Czesław Klinowicz jest najrzeczywistszym doktorem filozofji i autorem wielu dzieł...

— Wierzę, domyślałem się tego na pierwszy rzut oka, ale co chcesz z kobietami? Dla nich człowiek bez powierzchowności, bez tego, co nazywają paszportem, nie znaczy nic. To tylko dla nas, głębiej patrzących na rzeczy, sam tytuł wystarcza!...


WIEŚ I MIASTO.

I.
W STODOLE.

Folwark Wilczołapy był własnością męża pani Euzebji z hrabiów Patykowskich, Jana Chryzostoma Letkiewicza, dziedzicznego dobrodzieja swej parafji, której w ciągu piętnastu lat ofiarował bezinteresownie furę chróstu na płot cmentarny i dwa nowe powrozy do dzwonów.
Budynki dominjum, o którem mowa, wraz z nieoddzielnem od nich podwórzem, formowały kwadrat, mający około pięciuset dziewięciu kroków wszerz, i takiż wzdłuż. Na północnym boku kwadratu figurowała stodoła ze spichrzem, dolną młocarnią, młynkiem polskim i amerykańskim, tudzież z maneżem vel kieratem. Na przeciwnym krańcu dziedzińca, a więc na południe od stodoły, znajdował się dwór parterowy, murowany, pod gontem, a obok niego lodownia. Na zachód leżały: obora i stajnia dla koni fornalskich, tudzież wozownia i stajnia cugowa. Wreszcie na wschód stał budynek, mieszczący pańską kuchnię, izbę czeladnią, na facjatce zaś małą izdebkę, niegdyś mieszkanie ekonoma, a obecnie kurnik. Do budowli tej przytykało parę chlewków.
Jeżeli dodamy teraz, że na środku wielkiego dziedzińca znajdowała się studnia z korytem, to już chyba najzacieklejszy zwolennik szczegółów topograficznych nie zarzuci nam niesumienności, lub (czego Boże broń) lekceważenia czytelników.
Tyle o miejscu; zkolei należy powiedzieć coś i o czasie.
Dzień, w którym za osobliwą łaską nieba mieliśmy honor dotknąć stopą wilczołapskich gruntów, był zimowy i zimny. Okolica, z powodu grubej warstwy śniegu, podobna była do olbrzymiego płaskiego talerza. Śnieg leżał na ziemi, okrywał dachy, starał się utrzymać równowagę na płotach i zwieszał się niby puch łabędzi z gałązek kilkunastu drzew, które dwór otaczały. Nad dworem, stodołą, stajnią i tak dalej, niby klosz nad butersznitami, rozciągało się niebo, koloru, który nazwać było można płowym, zielonawym, lub niezdecydowanym, lecz w żadnym razie błękitnym. Kolor to był chorobliwy, przypominający mieszaninę żółtaczki z bladaczką; dnie zimowe miewają niekiedy podobną cerę.
Było południe. We dworze państwo zajmowało się śniadaniem, w kuchni czeladź obiadem, w stodole robotnicy wypoczynkiem. Na kwadratowem podwórzu nie słyszałeś głosów ludzkich, ani jękliwego warczenia młocarni. Słowem, na folwarku panowała zupełna cisza, na tle której od czasu do czasu rozlegał się skrzyp sanek, jadących gościńcem, lub krakanie stada wron, sejmikujących na polnej gruszy.
Przy stodole widzieć można było ludzi. Jeden z nich, o twarzy żółtej i przedwcześnie pomarszczonej, w brudnym, połatanym kożuchu, starej czapce i nie nowszych od niej butach, stał oparty o ścianę maneżu, ze skrzyżowanemi nogami, i rękami za pazuchą. Był to parobek, w lecie pomocnik pastucha, w zimie specjalista od młócenia.
Towarzysz jego miał minę gospodarza na dwudziestu morgach i kandydata na urząd wójta gminy. Wysoka barania czapka, brunatna sukmana i świeżo wysmarowane tłustością buty były nowe. Szeroki skórzany pas ściskał mu biodra. Mierny nos, niezbyt wielkie usta i siwe oczy zdradzały pewność siebie i inteligencją. Człowiek ten trzymał pod pachą gruby kij z rzemykiem, w ręku zaś płócienny worek, w którym mieścił się jakiś przedmiot wielkości bułki chleba.
— Nie uważaliśta, Jakóbie — mówił dostatni gospodarz do ubogiego parobka — czy nie był jeszcze pan na dziedzińcu?
— Kto go tam wie! — odparł parobek. — Może jeszcze i nie wstał, a jeżeli wstał, to pewnikiem szwargocze z Joskiem, albo z tym Miemcem, co łońskiego roku las kupił.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której apatyczny specjalista od młocarni przełożył nogi i poczochrał się plecami o ścianę maneżu. Potem spytał gospodarza:
— Cości to wam pilno, Wojciechu, musi być do pana, kiejście tyle drogi na taki ziąb przeharowali? Musi wam być co winien?...
— Winien — nie winien!... Chciałem się go ino tylko rozpytać, co to jest, o to... Może wy wieta?...
Z temi słowy gospodarz rozwiązał torbę i wydobył z niej przedmiot formy nieregularnej, wielkości średniej bułki chleba i koloru brudno-żółtego.
Nie wyjmując rąk z za pazuchy i nie przekładając tym razem skrzyżowanych nóg, Jakób pochylił głowę i dość obojętnie przypatrywał się przedmiotowi.
— Toście znaleźli?
— A znalazłem — odparł Wojciech.
— Zwyczajnie żywica! — mruknął Jakób.
— Ale!... Nie byłoby takie twarde.
— Jużci nie ta żywica, co kapie prosto z drzewa, ale taka topiona, co to nią smyki smarują.
— Ale! ale!... Przecie ja się pytałem skrzypka Józwy, a on powiedział, że to nie żywica, ino burśtyn, taki, jak dziewuchy na paciorkach miewają.
— A tu w nim robak, widzę, jest... Oho! i jakieś liście we środku? — mówił Jakób, patrząc na bryłę, której kawałek w jednem miejscu był nieco przezroczystszy, niż w innych.
— To, co jest, to ja i sam widzę — odparł Wojciech — ale nie wiem, co to warto. W tem interes!
— Co warto! Tyle, co żywica z robakami i z liśćmi.
— Zawdy ja się dziedzica spytam; on mądrzejszy.
— Mądrzejszy do szwargotania z Miemcami.
— Zawdy ma lepszy rozum od nas.
— Żeby on ta miał lepszy rozum, toby mu rzeczy nie spisywali, a jabym miał kożuch calszy — odpowiedział niechętnie Jakób i kiwnąwszy gospodarzowi głową, leniwie powlókł się do kuchni.
— Widzieliście go, jaki mądrala, a niby pastuch! — mruknął do siebie Wojciech, patrząc za odchodzącym z pogardą.
Potem splunął, związał swój worek i wszedł do otwartej stodoły.
Tu było gwarno, jak w ulu; korzystając z obiadowej przerwy w młócce, dzieci i dorośli robotnicy, zamiast wypoczywać, bawili się na rozgrzewkę. Dwa barczyste chłopy, Szymek ze wsi i Walek ze dworu, zrzuciwszy kożuchy i czapki, w koszulach i płóciennych spodniach schwycili się wpół rękoma i wodzili po klepisku od jednej bramy do drugiej, tak, aż im się ze łbów kurzyło. W zapolu Magda goniła Paraskę, skutkiem czego obie między snopami upadły; z dwójki tej niebawem utworzył się cały stóg ciał ludzkich, na to samo bowiem miejsce skoczyło kilkoro dzieci z belek; śmiechom i krzykom ich wtórował świergot wróbli, które kręciły się niespokojnie pod szczytem dachu.
Prawie w tej samej chwili, gdy Wojciech stanął w bramie, Szymek przewrócił Walka, co zobaczywszy, leżąca w zapolu gromada, jeszcze z większym hałasem zerwała się i pobiegła na klepisko.
— Rozdzielta ich! — wołały starsze dziewuchy.
— Daj mu suję, Walek, to cię puści! — radził zwyciężonemu kilkunastoletni berbeć, mający więcej słomy niż włosów na głowie.
— Widłami go!... — krzyczał inny.
Tymczasem zapaśnicy, wytarzawszy się i wysapawszy na klepisku, weszli ze sobą w układy.
— No! puszczaj, głupi Szymek! — mówił Walek. — Udało ci się, jak ślepej kurze ziarno...
— Ale!... — odparł Szymek, klękając na jedno kolano. — Jabym takich dwóch chuchraków jak ty zmiętosił!
Walczący wstali i poczęli skromne swoje garnitury porządkować w sposób bardzo wprawdzie stanowczy, lecz niedość salonowy. Patrzące na to dziewczęta zasłaniały oczy i śmiały się jak opętane.
Nareszcie zmiękczony Walek, znalazłszy i wytrzepawszy swoją czapkę, okrył nią głowę, włożył lewą rękę za pas i rzekł:
— Co się ty, głupi Szymku, puszysz? Obaliłem się, boś mnie wziął pod siłę, jeszcześ mi nogę podstawił...
— Zawdy Szymek mocny — wtrącił jeden z chłopaków — bierze korczyk pszenicy, jakby nic.
— Dla mnie i dwa korczyki także nic — dorzucił Szymek.
— No, słuchaj! — ciągnął Walek — choć ty niby taki mocarz, to przecie nie zrobisz tego, co ci powiem. Siądź w kuczki na hańtej ławie, a ja ci dam w gębę. Jeżeliś siłacz, to nie zlecisz i jeszcze dostaniesz kwartę wódki ode mnie.
— Oj, chyba zleci! — mówiła z powątpiewaniem jedna z dziewuch.
— Co ma zlecić? — przerwał jej z oburzeniem chłopak z partji Szymka. — Bo to jemu pierwszy raz, czy co?... Jabym sam nie zleciał!
Zaczęły się rozprawy bardzo żwawe. Jedni dowodzili, że Szymek na ławie nijak nie usiedzi, drudzy twierdzili, że choćby ze sto razy nawet dostał, to jeszcze nie spadnie.
Szymek tymczasem, nie powiemy: namyślał się, — ale słuchał. Niski, lecz barczysty człeczyna, o ciemnych kudłatych włosach, z twarzą bladą i jakby nabrzmiałą, silny być musiał w pięści, ale w głowie djabelnie słaby biedaczysko!
To też, wysłuchawszy zdań swoich stronników i przeciwników, rozgrzany pochwałami jednych, a żartami drugich, w odpowiedzi na wszystko usiadł w kuczki na ławie i rzekł do Walka:
— A wódka będzie?
— Ma się wiedzieć!
— Cała kwarta?...
— To się wie!
— No, to próbuj!
Walek uśmiechnął się, odgarnął konopiastych włosów, poprawił czapki, plunął w lewą rękę i „spróbował“ tak, że głupi Szymek wraz z ławą runął na ziemię.
Gromadka widzów aż się zanosiła od śmiechu.
— Żydzie! — krzyknął rozdrażniony Szymek, zrywając się z ziemi i podnosząc ławę. — Mańkutem mnie palnął, i dlatego zleciałem, ale spróbujemy się jeszcze raz!
Z temi słowy usiadł znowu w kuczki na ławie, odgrażając się, że teraz dopiero pokaże, co umie.
Walek, któremu oczy paliły się jak węgle, plunął znowu z zamiarem powtórnego „wypróbowania“ sił Szymkowych, gdy wtem na środek klepiska wystąpił Wojciech, mówiąc:
— Wstydzilibyście się, Szymonie, żeby was tak poniewierali! Czy to nie widzicie, że się wszyscy śmieją z was, z gospodarza!...
Zmieszany Szymek skoczył z ławy, a nie mając żadnego argumentu narazie, mruknął:
— Jaki ja tam gospodarz!...
— Zawdy macie chałupę i trzy morgi, żonę i dzieci, i wamby to przystało kogo bić w gębę, a nie samemu brać...
— Dobre południe panu Wojciechowi!... Jak się mata, Szymonie!... A wa! jakie zimno...
Z tem powitaniem wszedł do stodoły Josek, wędrowny handlarz i faktor jaśnie wielmożnego Letkiewicza. Przybyły odziany był w długą zabłoconą i zatłuszczoną kapotę, miał bat w ręku, na głowie watowaną czapkę, a na niej dużą chustkę, która ochraniała mu nietylko głowę, ale i szyję, krzyżowała się na piersiach i ściskała w pasie kapotę.
— Takie zimno, co strach! — mówił Josek, ocierając wąsy i brodę, okryte szronem. — Kubali pozdychały dziś w nocy szczenięta w stodole, a na drodze do Wólki zmarzła jedna kobieta! Strach, co się dzieje!
Zakomunikowawszy to obecnym, zwrócił się do Wojciecha:
— Co pan Wojciech tu robi we dworze? Może panu Wojciechowi co w lesie dworscy zabrali?...
— Nic mi nie zabrali — odparł niechętnie gospodarz.
— Może pan Wojciech chce u jaśnie pana naszego co kupić?... — badał dalej Josek z odcieniem ironji w głosie. — Szkoda czasu! bo nasz jaśnie pan nie ma nic do sprzedania...
W czasie tej gawędy Wojciech starał się ukryć swój worek przed oczyma przybyłego. Handlarz jednak dostrzegł to i ze śmiechem zawołał:
— Ny, ny!... wiem już, wiem! Pan Wojciech przyniósł swój skarb do dworu! Pan Wojciech myśli, że oni tu kupią, a oni nie kupią, bo im się to na nic nie zda, i pieniędzy nie mają.
— Kupią nie kupią, ale zawdy powiedzą, co to warte — rzekł Wojciech.
— Co to warte?... Ja już wam powiedziałem, że daję dziesięć rubli, tylko dla was. Taki bursztyn z robakiem i z liściami we środku, co on może być wart?...
— A mnie się widzi, że wy dacie i więcej, Josku — a nie wy, to kto inny.
— Co tu dużo gadać! — odparł handlarz. — Dam dwanaście rubli i ani grosz więcej, a boicie się, żebym was nie oszukał, to spytajcie się jaśnie pana. Tylko... że on z wami pewnie gadać nie będzie.
— Co nie ma gadać? — przerwał oburzony gospodarz. — Gada z Żydami, ba! z Miemcami, a nie gadałby ze swojakiem i katolikiem?...
Przez czas rozmowy Joska z Wojciechem, gromada rozbiegła się po zapolu. Został tylko Szymek, który skrobał się w głowę i patrzył na handlarza z bardzo zakłopotaną fizjognomją.
Josek, wysłuchawszy odpowiedzi gospodarza, odwrócił się tyłem do niego i zaczepił Szymka.
— Szymku, Szymonie! — rzekł — ja mam do was interes, chodźcie-no!
I wyszedł na dziedziniec, a za nim głupi Szymek z miną jeszcze bardziej zafrasowaną.
Gdy odsunęli się o kilkanaście kroków od stodoły, Josek zaczął:
— Jak to będzie, Szymku, z mojemi pięcioma rublami?... Dwa lata trzymacie, mieliście na Nowy Rok oddać, tu już trzy tygodnie po Nowym Roku, a wy jeszcze nie oddajecie?...
— Mnie ta ludzie gadają, żem wam już ze trzy razy oddał te pięć rubli — odparł Szymek, patrząc w ziemię.
— Gewałt! — krzyknął handlarz. — Trzy razy? Czy choć kto aby jeden raz widział, jakeście oddali?...
— Dałem wam już parę korcy pszenicy, żyta też, cielę, gęsi troje, woziłem was i wasze towary także nie raz i nie dwa, a wy mi ciągle te pięć rubli wymawiacie.
— Ty zawsze głupi, Szymku! Przecież to za procent, no... a gdzie pieniądze?... Jak wy mi dacie pięć rubli do ręki, to ja się już upominać nie będę.
— Skąd ja ta wezmę! — mruknął chłop, machając ręką.
Handlarz zamyślił się.
— Jak nie macie teraz, Szymku, to ja wam mogę jeszcze do lata pofolgować, ale procent odbiorę.
— To i dobrze.
— Jak dobrze, to mi dacie ćwiartkę żyta.
— Sam nie mam.
— Przecie żyto młócicie tutaj?...
— Ja tam kraść nie będę! — odparł Szymek, bystro spojrzawszy na handlarza.
— Ny, nie macie żyta, to mi dacie gęś.
— Sam mam dwie całe gęsi.
— To mi też dacie jedną, a nie, to pójdę do gminy.
Chłop zacisnął pięści, lecz uspokoił się i rzekł:
— Dam ci gęś, dam!...
Po tej konkluzji podali sobie ręce na znak zgody i rozeszli się: handlarz do dworu, a Szymek ciężkim krokiem do stodoły.
Tu usiadł na ławie, oparł łokcie na kolanach, twarz na szerokich i spracowanych dłoniach, i tak siedział aż do rozpoczęcia na nowo młocki.
A gospodarz Wojciech stał sobie tymczasem ze swym kijem, ze swym workiem i bursztynem wielkości bułki chleba. Widział on i odgadł rozmowę handlarza z Szymkiem, widział jego frasunek, przypomniał sobie jego zakład z Walkiem i pomyślał.
— Oj, ten Szymek! mocny bo mocny, ale głupi taki, że pożal się Boże!... Żeby go kto namówił, toby człowieka zabił...
A potem, patrząc w stronę dworu, szepnął:
— Hej, ty Żydzie, nie okpij mnie, bo cię nieszczęście spotka!...
I ściśniętą pięść wyciągnął z gestem groźby.
Tymczasem dwaj mali chłopcy zaprzęgli do maneżu dwie pary wysokich i chudych koni i poczęli je poganiać, gwiżdżąc i strzelając z batów.
W stodole rozległy się krzyki podających snopy do młocki, maszyna warczała i jęczała, a Wojciech wciąż myślał:
— Ten Szymek to taki głupi, żeby nawet Joska zabił.



II.
WE DWORZE.

Jednym wady, innym zalety bokiem wyłażą — państwo zaś Letkiewicze, dobrodzieje swej parafji, tudzież dziedzice dóbr, w tem właśnie znajdowali się położeniu.
Najważniejszą zaletą Jana Chryzostoma było to, że pragnąc rozwinąć i uszlachetnić swego ducha, wyrzekł się całkiem pracy fizycznej, tak dalece, że w pierwszych latach gospodarki nie czesał się nawet sam, tylko poziomą tę czynność ustąpił nadwornemu fryzjerowi. Ze swej znowu strony, pani Euzebja uważała się za kapłankę idei piękna, i dlatego zerwawszy z hodowaniem kur i sadzeniem kapusty, uprawiała fortepian i rysunek, a naturalne wdzięki własne podnosiła za pomocą najświeższych i najkosztowniejszych wytworów przemysłu ludzkiego, które moda przyjęła do swych usług.
Drugą zaletą tego wzorowego małżeństwa była chlubna ciekawość poznania świata, skutkiem czego dziedziczni dobrodzieje swej parafji większą część lat wspólnego pożycia i nudów przepędzili zagranicą. Dzięki tej szlachetnej namiętności, przedystylowali z kraju i z własnej kieszeni zgórą trzykroć sto tysięcy złotych.
Dodajmy do tego, że oboje byli towarzyscy, lubili liczną i wymusztrowaną służbę, ładne konie, eleganckie meble i powozy; powiedzmy, że niezależnie od tego, pani poświęcała się balom, a pan „faraonowi“ — a mieć będziemy dokładną hipotekę moralnych kapitałów właściciela Wilczołapów i jego małżonki.
W chwili, gdy młode stadło ślubowało sobie dozgonną miłość i wierność, majątek pana w dobrach i gotowiźnie wynosił dwakroć, pani — pięćkroć. Kilkunastoletnie jednak i zobopólne kształcenie wyższych stron natury ludzkiej sprawiło, że w roku, w którym rozegrały się opowiedziane przez nas wypadki, stan finansowy małżonków był następujący:
Wilczołapy — wraz z budynkami, inwentarzami, narzędziami, powozami i meblami — warte były dwakroć; długi zaś państwa hipoteczne i osobiste przenosiły sto osiemdziesiąt tysięcy. Całe ich szczęście, a może nieszczęście, było to, że ani na lekarstwo nie mieli dzieci, co ich jednak nie trapiło, pani bowiem chciała być wiecznie młodą, pan zaś chciał całe życie być wolnym od kajdan rodzinnych.
Podobny skład rzeczy pesymista nazwałby opłakanym, oboje jednak Letkiewiczowie byli dobrej myśli. Silna imaginacja podszeptywała im, że wcześniej lub później muszą odziedziczyć spadek po jakimś nieznanym krewnym, który dotychczas przynajmniej nie figurował na ich drzewie genealogicznem, lecz w każdym razie posiadać musiał nadwątlone zdrowie i miljonowy majątek. Jedno ich tylko martwiło, to mianowicie, że domyślny krewny nazbyt długo nie umierał, a tym sposobem nie pozwalał im przystąpić do budowy pałacu z dwiema wieżami i kuchnią w suterynach, o którym oddawna marzyli.
W oczekiwaniu na pałac z paryskiemi meblami i angielską służbą, przepędzali czas w kaducznie podszarzanym wilczołapskim dworze. Wprawdzie na podłogach jego sterczały drzazgi, ze ścian tynk oblatywał, okna w kredensie zalepione były papierami; wprawdzie połowa drzwi nie domykała się, klamki były poukręcane, portjery i meble spłowiały, dywany móle stoczyły, — lecz na drobiazgi te nikt nie zważał. Dusze obojga państwa mieszkały w pałacu z dwiema wieżami i kuchniami w suterynach, a cielesne oczy ich nigdy nie zniżały się do rozpatrywania rzeczy nieestetycznych.
Dnia dzisiejszego o godzinie dwunastej, oboje państwo byli razem, ona w bieli, on w pięknym niegdyś szlafroku z popielatego sukna, z ponsowemi wyłogami. Jedli śniadanie, przyczem mniej pobłażliwy obserwator łatwo mógłby dostrzec, że cera pani nie o wiele była jaśniejszą od mlecznej kawy, i że pan nie ma zębów ani sztucznych, ani naturalnych, lecz natomiast posiada coś nakształt bardzo naturalnej łysiny.
— Czy ten von Oschuster nie raczy przyjść do stołu? — spytała po francusku pani Euzebja, rzucając z poza filiżanki omdlewające spojrzenie na swoją męską połowę.
— A nie raczy, niestety; udaje bardzo zajętego, a podejrzywam, że się poprostu żenuje nas — odparł w tymże języku pan.
Nawiasowo dodajmy, że państwo Letkiewiczowie tylko po francusku rozmawiali z sobą; ordynaryjną polszczyzną zaś posługiwali się w stosunkach z drobną szlachtą, lokajami i innem prostactwem.
— Cóż on robi? — spytała znowu pani.
— Taksuje nas!... według demokratycznych zasad — odpowiedział pan.
— Jakże obecnie stoją twoje układy?
— On za Wilczołapy daje dwakroć...
Wcale mało! — odparła dama z grymasem.
— Istotnie mało! — potwierdził pan — tem bardziej, że są jeszcze jakieś tam długi...
— Ach, te długi! — przerwała pani takim tonem, jakby ją wspomnienie długów do ziewania pobudzało. — Ciekawam bardzo — dodała -— ile też ich być może?
— Przyznam ci się, duszko, że sam nie wiem! Musi być naturalnie trochę Towarzystwa, jest jakaś tam suma tego kupca Szafranowicza, jest trochę długów hipotecznych żydowskich, no — i nieco osobistych.
Wielka dama ani na chwilę nie przypuszczała, ażeby długów takich, które komornik mógł wyciskać, było aż sto osiemdziesiąt tysięcy.
W tej chwili wszedł do pokoju lokaj, młody chłopak z włosami podobnemi do drutów i głupowatą, lecz przebiegłą fizjognomją. Dźwigał on na sobie liberyjny frak, posiadający około trzech metalowych guzików, ponsową kamizelkę, na której widać było ślady świec i szuwaksu, tudzież kamasze, które starały się przekonać świat, że ich obecny właściciel posiada u każdej nogi po pięć palców.
Chłopak ten trzymał w ręku tacę, pamiętającą bardzo dawne czasy, a na niej list.
— Kto przywiózł? — zapytał pan, nie patrząc nawet na służącego.
— Josek, proszę jaśnie pana!
Dziedziczny dobrodziej swojej parafji wziął list, obejrzał adres i pieczątkę, a następnie, rzuciwszy kopertę na stół, szybko przebiegł go oczami.
— Awantura! — zawołał pan. — Wyobraź sobie, że nas gwałtem, ale to gwałtem proszą na bal składkowy do powiatowej mieściny...
— Któż na nim będzie? — spytała niedbale pani.
— Gospodyniami będą panie: Kukalska i Gęgalska...
— Ach! Gęgalska... wiem! spokrewniona z hrabią Wyporkiem.
— A przez niego z Wiktorem Emanuelem — dodał uroczyście Jan Chryzostom.
— Trzeba być, kiedy Gęgalska!... — szepnęła zamyślona pani.
— Składka dziesięć rubli — rzekł jakby do siebie pan. — A przytem toaleta!...
— To najmniejsza! poślemy po nią do Warszawy — odpowiedziała pani, pragnąc widocznie pocieszyć i uspokoić małżonka.
Usłyszawszy to, Jan Chryzostom oparł głowę na ręku i począł palcami bębnić w czoło. Ludzie złośliwi sądzićby mogli, że z tego czoła nic się już nie wybębni nawet obuchem; stało się jednak inaczej. Zafrasowany Letkiewicz widocznie jakiś plan musiał wystraszyć ze swej głowy, rozkazał bowiem lokajowi wezwać Joska do gabinetu.
Potem wstał i pełnym szacunku pocałunkiem pożegnał swoją żonę, która w tej chwili zapewne myślała o śmierci nieznanego krewnego, o pałacu z kuchniami w suterynach i o stopniu pokrewieństwa, istniejącego pomiędzy panią Gęgalską a Wiktorem Emanuelem.
Przechodząc do gabinetu przez salon, dziedzic dóbr znalazł w nim pochylonego nad księgami gospodarskiemi i mapą Gotlieba von Oschuster. Młody ten człowiek, który z całego zarostu posiadał tylko ostrą bródkę, był z powołania agronomem, a zarazem ajentem jakiejś berlińskiej spółki, która na drodze wykupywania dóbr i wypędzania ich właścicieli, pragnęła uszczęśliwić i ucywilizować barbarzyńską okolicę...
Specjalność von Oschustra na ciernistych niekiedy stawiała go drogach. Nie każdy dziedzic zmuszony był sprzedawać swój majątek, gdy się zaś trafił jaki skorszy nieco do handlu, wówczas poczynał traktować z ajentem, lecz wkońcu majątek sprzedawał włościanom, niekiedy nawet za niższą cenę. Stosunki tego rodzaju i cierpkie zdania, jakich niekiedy pan Gotlieb wysłuchać musiał o cywilizacyjnej misji Niemiec, ostatecznie zniechęciły go do miejscowego elementu. To też ze wstrętem do półdzikich mieszkańców obrabianej przez niego okolicy von Oschuster bynajmniej się nie krył.
Gdy dziedzic dóbr wszedł do salonu, zbliżył się do Gotlieba i rzekł z protekcjonalnym uśmiechem:
— Cóż, mamy dużo roboty nad temi szpargałami?
— Tak! — odparł ajent. — Ja mam dużo roboty! Straszny tu nieład.
— Co pan chcesz, z takimi łotrami, jak nasi oficjaliści?...
— Tak! — potwierdził Gotlieb. — Tu wszyscy albo osły, albo łotry.
Ostatnia uwaga, pod tak ogólnym wyprawiona adresem, wywołała lekką zmarszczkę na czole Jana Chryzostoma. Starał się ją jednak połknąć, ponieważ ajent o dwadzieścia tysięcy dawał za majątek więcej niż inni.
Pragnąc jednak zatrzeć przykre wrażenie, spytał znowu Gotlieba:
— Czy nie będziesz pan w naszem miasteczku na balu składkowym?
— Ja? — spytał zdziwiony ajent, podnosząc głowę.
— Wyrobię panu zaproszenie! — zauważył dobrotliwie dziedzic dóbr.
— Zaproszenie? Ja do Torunia nie pojechałem na bal, choć mnie tam sami zaprosili.
— Nie dziwię się; Toruń przecież dalej...
— No tak! — przerwał ajent. — Ale w Toruniu jest towarzystwo, w którem ja mogę być na balu.
Teraz Letkiewiczowi przyszło na myśl, że jego sąsiad, pan Anastazy Paliwoda, za podobną odpowiedź z pewnością wyrzuciłby ajenta za okno. Przez chwilkę, sam on miał chęć wyrzucić go przynajmniej za drzwi; barbarzyńskie te jednak zachcianki szybko przeszły, gdy przypomniał sobie, że von Oschuster ofiaruje mu za majątek dwadzieścia tysięcy więcej, niż inni. Skończyło się więc na tem, że milcząc poszedł do gabinetu.
Tymczasem, wezwany przez służącego do jaśnie pana, Josek włożył swojej dziesięciorublowej kobylinie worek sieczki na łeb, a idąc do dworu, rzekł do lokaja:
— Słuchaj ty Ignac! chcesz ty ode mnie dostać paczkę papierosów?
— Cobym nie miał chcieć!
— Nu, to idź ty do Wojciecha do stodoły i zapytaj go się, czego on chce? A jak on ci powie, że chce gadać z jaśnie panem, to ty jemu powiedz, że jaśnie pan powiedział, co on z takim ciarachem nie gada.
— Pójdę! — odparł lokaj — ale dacie dwie paczki.
— Ny, ny!
W kilka minut potem markotny Wojciech, po krótkiej rozmowie z lokajem, wracał do wsi, klnąc na czem świat stoi — jaśnie wielmożnego Letkiewicza, jego małżonkę, ich służbę, tudzież cały ruchomy i nieruchomy majątek. Josek zaś, zgięty w pałąk, jak etykieta nakazywała, wszedł do gabinetu przyszłego właściciela pałacu z dwiema wieżami i kuchniami w suterynach.
— Kłaniam jaśnie panu! co jaśnie pan Joskowi rozkaże?
— Potrzebuję czterystu do pięciuset rubli na jutro.
— Aj waj!
— Głupiś! — rzekł jaśnie pan, otaczając się kłębami dymu i opierając głowę na tylnej poręczy fotelu.
— To prawda, jaśnie panie, że Josek głupi, ale skąd ja wezmę? Żeby jaśnie pan wszystkich Żydów z miasteczka pod magiel kazał włożyć, to jeszczeby z nich na jutro pięciuset rubli nie wymaglowali.
— Potrzebuję na jutro pięciuset rubli! — odpowiedział mu stanowczo dziedzic.
Handlarz poskrobał się w głowę, pomyślał i rzekł:
— Ja jaśnie panu co powiem. Ja dla jaśnie pana sprzedałbym moją żonę i dzieci, no i ja na jutro będę miał pięćset rubli. Ale jaśnie pan da na zastaw srebra i pieścionki i może kolczyków z parę, bo widzi jaśnie pan, ja pieniądze będę miał od kasjera...
— Mniejsza o srebro. Pieniądze zwrócę ci za miesiąc, a kosztowności przez ten czas mogą u kasjera poleżeć.
— Może miesiąc... może rok... — odparł handlarz. — Ale jaśnie pan da rewers na siedemset rubli i Joskowi co za fatygę.
Po tych słowach, otrzymawszy pozwolenie odejścia, handlarz wysunął się z gabinetu, minął pokój środkowy i wszedł do salonu.
Tu szepnął do Gotlieba:
— Panie, siedemset rubli za pięćset; srebra na zastaw... Josek dostanie pięćdziesiąt rubli faktornego?
— Na kiedy? — spytał ajent, nie podnosząc głowy.
— Na jutro.
— Dam. Jakże z długiem Szafranowicza?
— Ciężka sprawa! Szafranowicz chce go ustąpić Żabickiemu.
— Głupiec! Postąp jeszcze.
— Żabicki także postąpi — odparł handlarz.
— Łotry! No, a jakże z Żydami?
— Oni także panu nie dowierzają.
Von Oschuster podniósł głowę.
— Cóż to znaczy?... — spytał zdumiony.
— Co pan chce?... Pan myśli, że u nas wszystkie Żydy takie dobre jak ja?... Oni mówią...
— Cóż mówią?
— Mówią z przeproszeniem, że jak się tu Niemców nalezie, to i Żydów djabli wezmą!
— Dam ja im! — mruknął ajent, zabierając się znowu do przeglądania papierów.
Handlarz spojrzał na niego ukosem i śmiejąc się, wyszedł z pokoju. Na podwórzu zatrzymał się, popatrzył w okna salonu i szepnął:
— Dam ja im?... Aj waj!... On nam da, a co on nam da? On sobie myśli, że kupi Wilczołapy i będzie torf kopał, a nie wie, że pan Żabicki z Szają już obstalowali torfiarkę. Aj waj! jaki on głupi...
Niedługo potem pani Euzebja z okien buduaru mogła widzieć Joska, podrygującego na swej biedce, w kierunku najbliższej mieściny. I widziałaby go niezawodnie, gdyby marnej figury Żyda i jego suchotniczej kobyliny nie zasłaniało widmo konającego krewnego miljonera i pani Gęgalskiej, kuzynki Wiktora Emanuela.
Tymczasem Josek w połowie drogi spotkał zafrasowanego Wojciecha z jego kijem, workiem i bursztynem; zwalniając bieg szkapy, rzekł:
— Wojciechu! panie Wojciechu!... jedno słowo, dam wam piętnaście rubli za bursztyn.
— Dacie i więcej, a nie wy, to kto inny — odparł zacięty wieśniak.
— Czego wy tak zhardzieli teraz, Wojciechu? Z wami nawet gadać nie można!... Żebym ja wam powiedział sto rubli za ten bursztyn, tobyście także chcieli więcej. Powiedzcie ostatnie słowo?
— Ja tam z wami gadać nie chcę! — odmruknął Wojciech.
— Wolna wola... bywajta zdrowi!
— Jedźta z Bogiem!
Handlarz zaciął chudą szkapę i pojechał naprzód, Wojciech zaś skręcił na drogę boczną do wsi, ciągle myśląc o głupim Szymku, który zdecydowany był na wszystko, o na wszystko! bo niczego dobrze nie rozumiał.


III.
W RESTAURACJI.

Pierwszorzędna restauracja w mieście powiatowem... nie różniła się niczem od innych tego rodzaju zakładów. Posiadała bufet ze wszelakiemi przynależytościami, między któremi ser szwajcarski, sardynki i wieszadła na paletoty najwydatniejsze zajmowały miejsca. Miała salę główną i parę bocznych gabinetów, w których obok stołów znajdowały się krzesła i spluwaczki, obok oliwy i pieprzu podarte i zabrukane dzienniki, a obok luster, bitwy pod Wagram i koronacji Napoleona I-go, wizerunki dzikich kaczek, zajęcy i raków.
Tego rodzaju instytucje cieszą się wogóle popularnością, do jakiej po wsze czasy napróżno wzdychać będą bibljoteki, muzea i t. p. śpiżarnie wiedzy. W restauracji pokrzepia nadwątlone siły obywatel ziemski, który przyjechał do powiatu w celu wydobycia się z sekwestratorskich szponów. Tu zabijają resztkę dnia różni sekretarze, pomocnicy i adwokaci, czujący wstręt do zajęć umysłowych. Tu prowincjonalny poeta czyha na ofiarę, którejby mógł, za cenę paru butelek piwa drozdowskiego, odczytać najświeższy swój utwór. Tu spotykają się sąsiedzi, godzą nieprzyjaciele, waśnią dobrzy znajomi i zbierają wiadomości nieurzędowi reporterzy, niesłusznie nazywani plotkarzami.
W dziesięć dni po zaciągnięciu przez pana Letkiewicza pięciusetrublowej pożyczki od Joska, w tejże restauracji, około pierwszej w południe, w oddzielnym gabinecie siedziało kilku młodych ludzi z warstwy „inteligentnej.“ Był tu pan Scyzorski lekarz, pan Sontag asesor sądu, pan Goldcwejg adwokat, a wkońcu korespondent do dzienników, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego, pan Bąkalski, który drogi czas swój obracał na zbieranie wiadomości bieżących, zasiewanie idei postępowych i kwestowanie prenumeraty.
— Oto są, panowie, najświeższe wiadomości o naszym balu — mówił korespondent. — Pani Letkiewiczowa wykreśliła z listy zaproszonych osób panią Szafranowiczowę, dlatego, że jej mąż pieprzem handluje, a dwie panny Sonabend dlatego, że ich ojciec jest piwowarem!
Powiedziawszy to, znakomity Bąkalski spojrzał po obecnych z miną jenerała, który wygrał kawałek bitwy.
— Oszalała baba! — mruknął lekarz.
— Niedość tego — ciągnął korespondent — pani Gęgalska bowiem najzupełniej potwierdziła jej wyrok i odwołała zaproszenia wysłane do tych dam. Może mi da który papierosa, bom nie wziął.
— Masz, doktorze, zjednoczenie warstw, zbliżenie wsi i miasta!... — wtrącił Sontag.
— O czem pisałem w zeszłym roku w politycznej gazecie! — przerwał korespondent.
— Masz dowód, w jaki sposób idee liberalne przesiąkają do tych warstw zapleśniałych — mówił Sontag.
Korespondentowi poczerwieniała twarz, a oczy wyszły z orbit.
— Panowie! — zawołał ten niepospolity człowiek. — Idee liberalne to dzieci mego ducha, to wieniec mojej zasługi, to wyraz, który każę sobie wyryć na kamieniu grobowym. Gazeta, którą podpieram, w pieluchach jeszcze służyła tym ideom, a jakże ją ogół przyjął!...
Ale ja — ciągnął dalej — bez względu na niechęć i ciemnotę mas, pozostanę wierny moim zasadom. Szacunek dla wszystkiego, co wielkie i piękne, równość wszystkich użytecznych członków społeczeństwa, bez względu na tytuły i nazwiska — oto mój program!... Garson, błaźnie! podaj jeszcze dwie butelki piwa.
Uważnie przysłuchujący się wspaniałej mówce Sontag miał wszelkie prawo sądzić w tej chwili, że garsoni nie należą do użytecznych członków społeczeństwa.
Gdy nowe butelki przyniesiono, zabrał głos Goldcwejg.
— Summa summarum, uważam, moi panowie, za właściwe wycofać się z waszego balu. Jadam wprawdzie wieprzowinę, kocham wszystkich braci moich bez względu na stan i religją, ale skandalu wywoływać nie myślę. Jeżeli pani Letkiewiczowa nie chce tańczyć obok pani Szafranowiczowej, to któż mi zaręczy, że godny jej małżonek nie zechce mnie, Żyda, wyprowadzić z salonu?
— Albo sam wyjść, przy pomocy którego z lokajów — wtrącił Scyzorski.
— Kochany Henryku! nie bądźże dzieciakiem! — zawołał roznamiętniony korespondent. — Letkiewiczowa miała za sobą przynajmniej cień słuszności w postępowaniu z temi damami, one bowiem pochodzą z Niemców. Ale tyś przecie Żyd, tyś nasz.
Z temi słowy wielki człowiek schwycił za ramię Goldcwejga i targnął nim tak silnie, jakby miał zamiar wytrząsnąć z adwokata wszystkie artykuły prawa o dłużnikach.
— Rozumiem! — odezwał się Sontag. — To ja właściwie nie powinienem być na balu, ponieważ z Niemców pochodzę.
— Przebóg! — wrzasnął Bąkalski. — Ja przecież nie mówiłem o takich zacnych obywatelach kraju, jak ty i tobie podobni, którzy macie tylko obce nazwiska, ale raczej o tych, którzy przychodzą do nas z felejzami na plecach, dorabiają się tu majątku i nie umieją nawet języka miejscowego.
— Mój stary ojciec — odparł spokojnie Sontag — przybył także do kraju z felejzą, tu dorobił się majątku i do dziś dnia nie mógł się jeszcze nauczyć języka.
— Bronisławie! — zawołał znowu Bąkalski. — Czy możesz sądzić, abym ja miał na myśli twego czcigodnego ojca, zacnego producenta wyrobów fajansowych, człowieka, który dał zajęcie tysiącom rąk...
— Jego ojciec ma sześćdziesięciu robotników, dał więc zajęcie tylko stu dwudziestu rękom — wtrącił Scyzorski, którego rozmowa ta w wysokim stopniu gniewała.
— Nie przerywaj, Kaziu! — ofuknął go korespondent, a potem dodał: — Panowie! ja szanuję ojca naszego Bronisława, człowieka, który chce dać na otworzenie polskiego pisma; ja czczę starego Sontaga, ja uwielbiam tych wszystkich dzielnych ludzi, którzy z felejzami na plecach przychodzą do nas z odległego Zachodu, aby wychować takich synów. Bronisławie! Sontagu młodszy! daj pyska...
Jakkolwiek ostatnie zdania utalentowanego Bąkalskiego, zestawione z poprzedniem, dowodziły pewnego zamętu w procesach psychicznych, biesiadnicy nie zważali na to jednak, znając go już oddawna.
— Wierzę ci, mój redaktorze — odpowiedział Sontag — z tem wszystkiem jednak na balu nie będę. Przy zaletach, których ci nie odmawiam, jesteś tylko trąbą opinji publicznej, a to, coś powiedział, jest jej głosem.
— Zgadzam się na wniosek Sontaga, ja też nie będę! — dorzucił Goldcwejg.
W tej chwili ciemniej się zrobiło w pokoju, we drzwiach bowiem ukazała się czerwona twarz, wielkie niedźwiedzie i jeszcze większe szpakowate wąsy Żabickiego.
— Dość tych bredni! — huknął przybyły. — I Goldcwejg, i Sontag, obaj musicie być na balu.
Wychudłe i wybladłe mieszczuchy spokorniały odrazu wobec olbrzymiego i tak dobrze utrzymanego wieśniaka; kilka minut upłynęło nim najśmielszy z nich, Goldcwejg, ochłonął i rzekł:
— Nie możemy być, panie, nie chcemy bowiem psuć zabawy i narażać się na szykany.
— Cicho mi bądź, ty niedojrzały szparagu! — przerwał Żabicki. — Jestem gospodarzem balu, a kto wam uchybi, ze mną mieć będzie do czynienia.
Jasny blondynek Sontag i nierozumiany przez ogół apostoł liberalnych idei Bąkalski z respektem spojrzeli na ogromne dłonie wieśniaka, prosząc w duchu Boga, aby ich na zatargi z Żabickim nie narażał.
— Zwracam jednak pańską uwagę, że na balu jest gospodynią pani Gęgalska, a większość na nim stanowić będą obywatele ziemscy.
— Jeżeli chodzi o herby — przerwał Żabicki — to mój jest taki dobry, jak i wszystkich Gęgalskich. Jeżeli zaś chodzi o rozum, to czy sądzisz, mój adwokacie, że prawnicy i redaktorzy wszystek już rozum wzięli w arendę, tak że dla nas, obywateli ziemskich, nic nie zostało?
— Podoba mi się ten hreczkosiej! — zawołał Bąkalski. — Równość! idee liberalne! oto rezultat oddziaływania mojej gazety, którą podpieram, na zacofanych wieśniaków. To moja myśl! to moje zasady!
— Egzagerujesz, kochany panie — odparł chłodno Żabicki. — Jeszcześ kotom pęcherze do ogonów przywiązywał w owej epoce, kiedyśmy znali i praktykowali zasady, które dziś swoim wynalazkiem nazywasz. Ale nie o to tu chodzi. Rozsądny ogół nasz nie zna wieśniaków, ani mieszczan, Żydów ani Niemców, tylko obywateli więcej lub mniej ukształconych i zdolnych do towarzyskiego życia. Z tych tedy powodów, jeszcze raz powtarzam, że nietylko Sontag i Goldcwejg, ale nawet pani Szafranowiczowa i panny Sonabend muszą być na balu. W przeciwnym razie cofnę się ja i trzydziestu moich sąsiadów, to jest prawie wszyscy wieśniacy.
Po tej odezwie, pogadano jeszcze o polowaniu, o wyższości win węgierskich nad francuskiemi, tudzież preferansa nad djabełkiem, poczem towarzystwo rozeszło się. Został w gabinecie tylko Sontag, do którego niebawem przysunął się Gotlieb von Oschuster, od paru dni nieobecny w Wilczołapach, a od kilku godzin przebywający w mieście X.
— Dobrze, żem pana znalazł! — rzekł ajent po niemiecku — ponieważ chciałbym panu przedstawić pewien projekt.
— Słucham pana — odparł obojętnie Sontag, który będąc figurą sądową, nienajlepszą miał opinją o siewniku cywilizacji zachodniej.
— Uważa pan — ciągnął Oschuster — w mieście tem znajduje się kilkanaście rodzin naszych, dla dobra których chciałbym założyć nasz klub...
— Nie rozumiem pana...
— No, klub, w którym moglibyśmy mieć nasze książki, rozmawiać własnym językiem, ogrzewać serca rodzinnemi ideami, wzmocnić węzły, łączące nas z odległą ojczyzną, a nadewszystko wspólnie przepędzać czas, aby tym sposobem uniknąć obmierzłych stosunków... Zrozumiałeś mnie pan?
— Zrozumiałem! — odparł drżącym z gniewu głosem Sontag, któremu krew do głowy uderzyła. — Zrozumiałem, i na dowód tego proszę pana, w imieniu mego ojca, siostry, a wreszcie mojem własnem, abyś przestał bywać w naszym domu!
To powiedziawszy, wstał i chwycił za kapelusz.
— Co to znaczy, panie Sontag? — zawołał przerażony ajent.
— To znaczy, panie von Oschuster, że rodziny nasze mają stanowczy zamiar unikać obmierzłych stosunków.
I wyszedł, przyprawiwszy o mocny zawrót głowy ajenta spółki berlińskiej.
W tej samej restauracji, lecz w innym gabinecie, rozprawiali także o mającym nastąpić balu, panowie: Anastazy na Fujarach Fujarkiewicz, Mączarski z Mączar i wynędzniały tak pod względem fizycznym, jak i umysłowym, jedyny syn Gęgalskich, Fonsio, którego najpobłażliwsi przyjaciele domu nazywali „nierozwiniętym Fonsiem.“
— Bądź co bądź, ja jednak myślę, że pani Letkiewiczowa bardzo dobrze zrobiła, odpraszając te damy — mówił pan na Fujarach. — Inaczej bowiem do przyzwoitego towarzystwa wdarłoby się mnóstwo różnego rodzaju procederzystów i tym podobnej kanalji.
— Tak! kanalji... Moja mama mówiła to samo, słowo honoru daję! — wtrącił nierozwinięty Fonsio.
— Ależ sąsiedzie — odparł pan Mączarski — my, rolnicy, jesteśmy także procederzystami, a z drugiej znowu strony, między mieszczuchami znajduje się bardzo wielu ludzi ukształconych, dobrze wychowanych, a nadewszystko zacnych.
— No!... słowo honoru daję! z ust mi pan wyjął to zdanie. Ja zupełnie to samo chciałem powiedzieć — odezwał się Fonsio.
— Przyznaj jednak sąsiad — bronił się Fujarkiewicz — że te, jak ich nazywasz, mieszczuchy, są nieznośnymi zarozumialcami, za wiele gadają o swoim rozumie, a za mało cenią zasługi nasze.
— Słowo w słowo to samo mówi moja mama, a ja nie waham się przyznać racji panu Fujarkiewiczowi — dorzucił Fonsio.
— Mój sąsiedzie — odparł Mączarski — każdy ma swoje wady i zalety. Ten jednak, mojem zdaniem, stoi najwyżej, kto siebie pilnuje, innymi nie pomiata i nie mnoży szkodliwych waśni. Pamiętajmy o tem, mój sąsiedzie, że czasy się zmieniły, i że wreszcie tak ci, którzy rano, jak i ci, którzy nad wieczorem przyszli do winnicy Pańskiej, jednakową otrzymali zapłatę.
— O właśnie! zupełnie to samo mówi mój wuj, hrabia Wyporek. Ja zawsze utrzymywał, że się czasy zmieniły, i że jak tylko chłopi przestali odrabiać pańszczyznę, natychmiast wszystko zdrożało... Słowo honoru daję, że takie jest zdanie mego wuja hrabiego i moje.
W taki to sposób ludzie rozprawiali o balu w mieście powiatowem, i takim był Fonsio Gęgalski, dziedzic pięknego imienia, obszernych dóbr, a zarazem przyszły filar społecznego gmachu, przyszły działacz na arenie pracy obywatelskiej.


IV.
JOSEK TRIUMFATOR.

Siedział sobie Wojciech gospodarz w szopie i ciosał dyszel do wozu, kiedy najmłodszy syn dał mu znać, że jacyś Żydzi przyszli do chaty.
— A nie gadali czego chcą?
— Nie gadali, ino kazali matusi, żeby im pokazali tego robaka.
— Jakiego robaka? — spytał ojciec, ująwszy się pod boki ze zdumienia.
— A hańtego, co leży w skrzynce z tym kamieniem!
— Jaki tam robak, to przecie bursztyn! — objaśnił chłopca po raz setny ojciec, naciągając na rękawy sukmanę.
Zamknąwszy szopę, skierowali się do nowej i obszernej chaty, minęli sień jej, w której napróżno szukałbyś prosięcia lub krowy, i weszli do izby. Izba ta, oprócz półek przepełnionych garnkami i misami, pod któremi siedziały łyżki drewniane i blaszane, oprócz ławy, stołu na koziołkach i skrzyni w kwiaty, posiadała jeszcze malowany stół, takież łóżko i parę prostych krzesełek. Okna były tu sześcioszybowe i otwierane, na ścianach zaś wisiało kilkanaście obrazów za szkłami.
Dwaj Żydzi, przybyli z miasteczka, stojąc pod ogromnym glinianym piecem, uważnie oglądali bursztyn i szwargotali coś między sobą. Gdy wszedł Wojciech, nastąpiły powitania, poczem jeden z przybyłych rzekł:
— Ładna sztuka! my tokarze znamy się na tem. Czy to do sprzedania?
— Juści że tego w chałupie trzymać darmo nie będę. A cobyśta dali?
Poszwargotawszy znowu ze wspólnikiem, Żyd odpowiedział:
— Dziesięć rubli... może jedenaście...
— I, nie zawracalibyśta głowy! — odparł oburzony gospodarz. — Mnie Josek już dawał za to piętnaście rubli... może nie prawda, Małgoś, co?
Zdrowa i hoża kobiecina, którą za spódnicę trzymał silnie syn najmłodszy, odpowiedziała twierdząco.
— Piętnaście rubli to jeszczeby można dać, choć ze strachem — powiedział drugi Żyd — ale dla nas to wielkie ryzyko. Jeżeli chceta zarobić więcej, to porąbcie go na kawałki, a wtedy lepiej wam wypadnie, bo każdy będzie mógł kupić. No, Wojciechu, chcecie piętnaście rubli?
— Nie chcę.
— A nie macie czego innego do sprzedania?... może skóry?
— Może żyto? — dodał drugi Żyd.
— Nie mam nic, idźta z Bogiem!
Gdy Żydzi wyszli, Wojciech po namyśle zwrócił się do żony:
— Słyszysz, Małgoś, co te pary gadają, żeby bursztyn potłuc?
— Co nie miałam słyszeć! Juści to prawda, że choć niedowiarki, dobrze radzą.
— Ale! — wtrącił Wojciech, drapiąc się za ucho.
— Miarkujże sam — ciągnęła żona — jak jest głowa cukru, to jej byle kto nie kupi, ino pan albo proboszcz; a jak sprzedają kawałkami, to kupi nawet chłop, a zawdy Żydy na tem nie tracą, ino jeszcze zarobią.
Uderzony trafnością tej uwagi, Wojciech pomyślał, obejrzał naprzód na wszystkie strony bursztyn, potem tasak, znowu pomyślał, znowu obejrzał i w końcu zabrał się do łupania. Urzeczywistniwszy ten świetny pomysł, wsypał kawałki do worka, worek zamknął w skrzynię, a sam wrócił do szopy ciosać swój dyszel i myśleć o interesie, jaki zrobił.
Ukończywszy robotę, zjadł w chacie misę barszczu, zaprawionego mlekiem i cebulą, drugą misę kartofli, trzecią kaszy ze słoniną, przyłożył to wszystko kilkoma kawałami chleba, a wreszcie zapalił fajkę i rozparł się na krześle, czekając na kupców.
Istotnie czekał niedługo; nie upłynęło bowiem i pół godziny, gdy zjawił się Josek.
— Nie żartujcie, gospodarzu — zaczął handlarz — ino naprawdę zróbcie ze mną handel na bursztyn.
— A za ile chceta? — spytał wieśniak, zaciągając się tak mocno, że aż mu fajka niby klarnet zagrała.
— Za ile ja chcę? — spytał z uśmiechem handlarz. — Jabym nawet wziął za rubla!
— Małgoś! dobądź ta worek i daj mu ta za rubla kawałek! — rozkazał mąż, rozparł się jeszcze mocniej i zagrał na fajce jeszcze głośniej.
Posłuszna kobieta, w towarzystwie najmłodszego syna, który ją ciągle trzymał za spódnicę, wydobyła i rozwiązała worek. Josek, zobaczywszy kawałki, wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że aż usiąść musiał na ławie.
— Czego się ten para śmieje? — spytał zaniepokojony nieco Wojciech.
— Jak ja się nie mam śmiać — odparł handlarz — kiedyście takie głupstwo zrobili! — Za ten bursztyn, póki on był cały, toście mogli drugie tyle gruntu kupić, ile macie, a za te kawałki to wam i trzydziestu rubli nikt nie da.
To powiedziawszy i śmiejąc się ciągle, wybiegł Josek z chaty. Siadając do biedki, słyszał lament Małgorzaty, krzyk dziecka i klątwy Wojciecha, co go jeszcze do większej wesołości pobudziło.
Teraz dopiero tak haniebnie oszukany wieśniak przypomniał sobie, że niedaleko stąd mieszka pewien nadleśny, człowiek rozumny i uczciwy, do którego cała wieś miała zwyczaj chodzić po radę, lecz z którym Wojciech niezbyt dawno pokłócił się o drzewo. W tej chwili jednak niechęć mu znikła, a przerażony gospodarz zaprzągł drżącemi rękami konia do sanek i pojechał na leśnictwo, razem ze swym bursztynem.
Przybywszy tam, zastał szczęściem nadleśnego w domu, uściskał go parę razy za nogi, nazywał wielmożnym i dobrodziejem, a wreszcie opowiedział całą historją ze swoim skarbem i Joskiem.
Nadleśny wysłuchał opowiadania, obejrzał kawałki i powiedział Wojciechowi, że podobna bryła bursztynu z zawartemi w niej liśćmi i robakiem, warta była kilkaset rubli, lecz że w obecnym stanie bez porównania mniejszą wartość przedstawia.
Blady jak trup Wojciech, ledwie stojący na nogach, wysłuchał opinji nadleśnego. Potem jeszcze raz go uściskawszy i utytułowawszy, wsiadł na sanki z powrotem.
Przejeżdżając przez las, zauważył w nim pewną dziką jabłonkę, przy której się zatrzymał. Potem urżnął kozikiem kawałek lejców, przywiązał je do drzewa, mając widoczny zamiar obwiesić się ze zmartwienia.
W ostatecznej jednak chwili przyszła mu na myśl żona, dzieci, gospodarstwo, a wreszcie i owe kawałki bursztynu, które, bądź co bądź, warte były jeszcze kilkadziesiąt rubli. Zmienił więc zamiar i odwiązał powróz od drzewa.
Teraz jednak nowa go oczekiwała niespodzianka: żwawy bowiem i dobrze wypasiony konik jego, nie czując lejców, począł kłusem pomykać przed siebie. Napróżno Wojciech krzyczał: „Trrr! maluśki! stój, gniady!“ Gniady bowiem, widocznie obawiając się smarowania, biegł jeszcze prędzej i zgubił drogę, zmusiwszy tym sposobem niedoszłego wisielca do odbycia dwumilowej pieszej podróży z szybkością, której nie powstydziliby się nawet zbiegowie, umykający z ogólnej porażki.
Tymczasem intrygant Josek zajechał do wilczołapskiego dworu i zameldował się jaśnie panu.
Dziedziczny dobrodziej swojej parafji w tej chwili znajdował się w piekielnym humorze; dziś bowiem zrana miał bardzo ożywioną rozmowę z Gotliebem von Oschuster, który mu wprost powiedział, że Wilczołapy wystawi na licytacją, a co gorsza, że nawet szanownego właściciela ich, przy pomocy swego sprzymierzeńca Joska, wpakować może do aresztu!...
To też zaledwie Josek, ze zwykłym ukłonem, stanął w progu, Jan Chryzostom napadł na niego jak huragan:
— Nędzniku jakiś! -— krzyczał dziedzic dóbr — oszukiwałeś mnie! Nie dość, żeś mnie na każdym kroku wyzyskiwał, aleś jeszcze wszystkie moje tajemnice zdradził przed tym łotrem Oschustrem!...
— Czego się jaśnie pan tak gniewa z przeproszeniem? — spytał handlarz, więcej zdziwiony niż przerażony.
— Nie mów do mnie, ty jaszczurko! Nikczemny sługo dwóch panów!
— Jakich dwóch? — spytał znowu handlarz, patrząc mu w oczy z niesłychaną czelnością.
— Jakto jakich, żmijo? Naprzód służyłeś mnie, a później temu przybłędzie, i naturalnie oszukiwałeś obu.
— Ja jednego tylko pana mam — odparł Żyd spokojnie. — A wie jaśnie pan którego?... Oto pana Żabickiego.
Jaśnie pan, usłyszawszy to, stanął jak piorunem rażony, a Josek mówił dalej:
— A wie jaśnie pan, dlaczego?...
U jaśnie pana Josek zawsze stał na progu i nazywał się: „głupi Josek,“ albo: „gałgan Josek“ — a u pana Żabickiego Josek mógł nawet usiąść na krzesełku i nazywał się: „mój ty kochany Josek...“ Jaśnie pan psy swoje głaskał, a nawet całował, a Joska jak się raz pan dotknął, to zaraz kazał sobie podać wody do mycia. Ale pan Żabicki nie brzydził się Joska poklepać po ramieniu i pozwalał nawet, ażeby go Joskowe dzieci w rękę całowały... Jakem ja zachorował, to pan Żabicki posłał swoje konie po doktora i dał mojej żonie pieniędzy na jedzenie i na lekarstwo. A jaśnie pan powiedział wtedy: „Niech sobie zdycha, ja na jego miejsce będę miał stu faktorów!...“
Jak kto Joskowi, tak Josek komu. Ja jaśnie pana okpiwał i tego gałgana Oschustra okpiwał, ale pana Żabickiego nie okpię. Niech on żyje sto lat! a jeżeliby kiedy Pan Bóg biedę na niego zesłał, to Josek odda mu swój dom, swój majątek, a nawet ostatnią koszulę!
— Jak możesz, Jasiu, słuchać podobnego zuchwalca? Wypędź go zaraz! — zawołała pani Euzebja, ukazawszy się nagle we drzwiach drugiego pokoju.
Handlarz umknął, a dziedzic odparł z uśmiechem:
— Nie irytuj się, duszko! Musiałem go wysłuchać, ażeby zebrać materjały do zdemaskowania tego intryganta Żabickiego...
Taki tylko sens moralny ze słów Żyda wycisnął dziedzic Wilczołapów!...



V.
NA BALU.

Bez względu na to, że w atmosferze wisiała gęsta mgła, a na ulicach powiatowego miasta leżało rzadkie błoto, bez względu na to, około dziesiątej wieczorem, naprzeciw wspaniałego hotelu „pod Gadającą Papugą“ tłoczyła się gromadka gapiów, zbrojnych w parasole, kije, a nadewszystko w cierpliwość, pewna liczba biedaków płci obojej, którzy na bal składkowy mogli ofiarować najwyżej zdrowe nogi i dobre chęci, a nie będąc w stanie przyjąć fizycznego udziału w zabawie, postanowili przynajmniej nasycić wzrok widokiem skaczących cieniów, a słuch niewyraźnemi odgłosami muzyki.
Całe pierwsze piętro hotelu zajęte było na rzecz uczestników balu. Oprócz sali jadalnej, gdzie wyfrakowana służba ustawiała stoły w podkowę, znajdował się tam ubrany kwiatami gabinet dla dam; pozbawiony kwiatów, lecz zato upiększony butelkami gabinet dla mężczyzn, i obszerniejszy salon do odrobienia przyjętej zwyczajem liczby tańców. Rozkoszny ten przybytek oświecony był zapomocą kilkunastu kinkietów i dwu wieloramiennych pająków, z których widocznie jeden był tylko przyrodnim bratem drugiego. Całe umeblowanie salonu stanowił długi rząd kanap i krzeseł, stojących pod ścianami, tudzież wielki malowany parawan, który zasłaniał jeden róg przybytku muz i dźwigał na sobie wizerunki Japończyków, łapiących ryby, Japończyków, pijących herbatę i Japończyków, siedzących w altanie.
Oprócz lokai, w salonie znajdowało się jeszcze pięć osób; gospodynie: panie Kukalska i Gęgalska w bardzo ogoniastych sukniach; gospodarze: panowie Żabicki i hrabia Wyporek, w czarnych jak węgle frakach i białych jak śnieg krawatach, a wreszcie jeden i jedyny uczony mąż, korespondent gazety... pan Bąkalski.
Szczupłe to grono w niewesołem widocznie znajdowało się usposobieniu; damy bowiem wraz z hrabią Wyporkiem ziewały, korespondent, zwany redaktorem, niespokojnie zaglądał do gabinetu z butelkami, a Żabicki mruczał:
— Niech ich licho porwie! Mieli być punkt o dziewiątej, a jeszcze niema żywej duszy.
W tej chwili z ulicy doleciał turkot. Żabicki i Bąkalski poskoczyli do otwartego lufcika.
— Cóż to za procesja po drugiej stronie ulicy? — zapytał Żabicki.
Bąkalski wysunął głowę tak, że mało nie wyleciał za okno; włożył na nos binokle, a potem zawołał:
— Ach, to idzie jeden pan Donerstag starszy z jedną panią Donerstagową starszą i cztery panny Donerstag młodsze z czterema panami Donerstagami, jeszcze młodszymi od nich.
— Oczywiste błogosławieństwo Boże — mruknął Żabicki. — Ale cóż ten powóz tak zwolna się przybliża?
— Pewnie Żydzi wiozą wodę, albo państwo Letkiewiczowie jadą swoim ekwipażem.
Niebawem, naprzeciw bramy hotelu zatrzymała się liczna rodzina Donerstagów, prawie jednocześnie z karetą Letkiewiczów, ciągnioną przez cztery szkapy, kwalifikujące się raczej do transportowania karawanów.
Euzebja z hrabiów Patykowskich wychyliła głowę z okna karety i rzekła do lokaja:
— Spytaj się, czy już kto na bal przyjechał?
— Jeszcze nikt! — odpowiedziano z bramy.
— Niech stangret zawróci! — krzyknęła dama. — Nie jesteśmy piwowarami, ażebyśmy pierwsi mieli przyjeżdżać na bal.
Landara zwolna potoczyła się naprzód.
— Co to u djabła znaczy? — krzyknął stojący już w bramie Donerstag. — To widocznie umyślna szykana! Dzieci, zawracajmy do domu!
Po tej komendzie przednia straż bataljonu Donerstagów ukazała się na ulicy.
— Czyś pan oszalał, panie Donerstag! — krzyknął z lufcika Żabicki. — Co za dzikie grymasy!... Chodźcie natychmiast na górę.
— Ależ pan chyba nie słyszałeś, że nam wymyślają od piwowarów! — odparł z ulicy Donerstag.
— Przecież pan nie jesteś piwowarem, tylko garbarzem? No, chodźcie!... Nie psujcie zabawy.
Nastąpiła nadole krótka rada familijna, po której w kilka minut weszli do salonu czterej panowie Donerstagowie młodsi w czarnych garniturach, prowadzący cztery panny Donerstag młode, w zielonych sukienkach. Założyciele tej pięknej rodziny maszerowali w arjergardzie.
Po takim początku, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laski, sala poczęła się napełniać. Widziano tam panią Wietrznicką, obywatelkę ziemską z małżonkiem, który, zaplątawszy się w ogon żony, o mało że nie runął na ziemię. Widziano pana Frejtaga z piękną jedynaczką Halką, na którą ogromnie z ukosa spoglądał młody lecz zadłużony dzierżawca Birbantowicz. Widziano Fonsia Gęgalskiego, asesora Sontaga, adwokata Goldcwejga, Scyzorskiego lekarza, Pieprzkowskiego kupca, Bursztynowicza księgarza, tudzież mnóstwo innych wiejskich i miejskich obywateli, w towarzystwie żon, sióstr i córek.
Słuszność nakazuje wyznać, że piękna ta całość rozbiła się na dwie gromady: hreczkosiejów i mieszczan. Żabicki, paru lekarzy i Bąkalski starali się utrzymać między nimi jakąś łączność.
— Tęgi chłop ten Kukalski! — mówił Birbantowicz do redaktora.
— Ale pani Kukalska jeszcze tęższa... dźwiga bowiem na uszach ze sto korcy pszenicy,
— Co to znaczy?
— To znaczy, że jej kolczyki tyle są warte — nie zrozumiałeś pan?
Rozpromieniony dzierżawca pobiegł czemprędzej do pani Kukalskiej i rzekł:
— Wie pani co, że ta panna Frejtag, to jest tęższa od swego ojca.
— Dlaczego? — spytała zdziwiona dama.
— Bo nosi aż czterech Żydów na plecach!
— Co to znaczy? — przerwała pani Kukalska, patrząc mu ostro w oczy.
— To znaczy, że u jednego Żyda kupiła muślin, u drugiego wstążki...
Wielka dama zerwała się z krzesła i z szelestem odeszła na drugi koniec salonu.
Birbantowicz nie posiadał się z radości.
— Panie Wietrznicki! — zawołał — udał mi się piekielny koncept!
— Jakiż tam znowu?
— Spytaj się pan pani Kukalskiej — odparł triumfująco zadłużony dzierżawca.
Wietrznicki odszedł, lecz za chwilę powrócił.
— Cóż panu powiedziała? — zawołał Birbantowicz.
— Powiedziała, żeś pan dudek.
Już obrażony dowcipniś chciał wyzwać na pojedynek Wietrznickiego, gdy nagle salon zatrząsł się od śmiechu.
W otwartych drzwiach ukazał się jakiś blady, długowłosy mężczyzna, w wypukłych szafirowych okularach, który oprócz czarnego fraka, miał na sobie inne, bardzo wąskie ubranie w czarne i białe kraty.
— Bójcie się Boga, nie śmiejcie się! — wołał zrozpaczony przyszły redaktor. — To mój człowiek!... To mój reporter!... nasz znany poeta, pan Gwazdalski.
Tymczasem, źle ubrany, a jeszcze gorzej karmiony człowiek Bąkalskiego, wszedł spokojnie do salonu, i zobaczywszy swego chlebodawcę, szepnął mu do ucha z miną bardzo uroczystą:
— Zrobiłem wrażenie, co?
W tej chwili z za parawanu, pomalowanego w japońskie figury, odezwały się uroczyste dźwięki poloneza, wykonanego dość zgodnie przez flet, trąbkę, skrzypce i basetlę.
Żabicki podał rękę najstarszej wiekiem księgarzowej Bursztynowiczowej, garbarz Donerstag pani Kukalskiej, i sznur obejmujący przeszło pięćdziesiąt par posunął się dokoła sali.
Niestosownie ubrany reporter i poeta, któremu poczucie osobistej godności nie pozwalało tańcować, ze zdziwieniem zauważył, że każda z dam, przechodzących obok japońskiego parawana, zasłaniała twarz chustką. Uspokoił się jednak, pomyślawszy, że to była figura poloneza. Lecz tańczący z panną Pieprzkowską Goldcwejg innego był zdania, zwróciwszy się bowiem do Scyzorskiego, rzekł półgłosem:
— Za tym parawanem muszą być moi współwyznawcy, czuję bowiem cebulę.
Szary koniec wybuchnął śmiechem.
Polonez ukończył się nadspodziewanie prędko, a zaczerwieniony z gniewu Żabicki pobiegł do parawana, wołając:
— Co wy tu wyrabiacie, hultaje?!
— To nic, proszę jaśnie pana — odpowiedział trębacz — tylko mnie się trochę jeść zachciało i dobyłem z kieszeni śledzia. Alem go nawet nie skosztował, na moje sumienie!
Drobny ten wypadek nie zepsuł jednak zabawy. Dzięki energji Żabickiego i Bąkalskiego, obie grupy, wiejska i miejska, poczęły się zlewać.
— Panie Alfonsie — mówił do Gęgalskiego korespondent — wejdź-no pan do mieszczańskiego kółka, potańcuj z naszemi paniami!... Cóżto, przecież pan jesteś arystokratą liberalnym.
— Liberalny, słowo honoru! zgadłeś pan — odparł Fonsio i począł hulać pokolei, naprzód z córką garbarza, później z żoną piwowara, a następnie z siostrzenicą kupca korzennego.
— Panie Birbantowicz — mówił znowu Żabicki — dlaczego pan nie tańczysz z panną Frejtag? Toż to dziewczyna, jak jagoda!
— Rozumie się, żebym tańczył, ale się boję jej ojca, któremu winien jestem trzysta rubli.
— Ożeń się pan z nią, to dostaniesz te trzysta rubli w posagu.
— A wiesz pan, że to znakomita myśl! — odparł Birbantowicz, któremu szkliły się oczy, skutkiem zbyt długiego oglądania pewnej wysmukłej flaszki.
Za chwilę potem odświeżył znajomość ze starym mydlarzem Frejtagiem, przetańczył z jego córką walca, potem wpadł do męskiego gabinetu (na ochłodzenie), znowu z tąż samą panną przetańczył polkę (znowu się ochłodził), a nareszcie siadł przy Frejtagu i rzekł:
— Wiesz pan co, że z satysfakcją starałbym się o pannę Halinę.
— Już się o nią postarał pan Golski! — odparł surowo mydlarz i przeszedł do innego towarzystwa.
Zaperzony Birbantowicz złapał Bąkalskiego.
— Mój kochany — rzekł — kto to jest ten pan Golski?
— Czeladnik Frejtaga — odparł Bąkalski.
— A niechże go djabli porwą!... złapał mi pannę z przed nosa... Ale zaklinam cię na honor, nie mów o tem nikomu, bo mnie skompromitujesz.
Bąkalski przyrzekł jak najuroczyściej zachować milczenie do grobu; mimo to jednak, w pięć minut niespełna, wszyscy już wiedzieli, że w wyścigach matrymonjalnych, zadłużonego dzierżawcę czeladnik mydlarski pobił na głowę.
Tymczasem czteroinstrumentowa muzyka grała, rozochoceni wieśniacy i mieszczanie hulali tak, że aż się dom trząsł, a ceniący swoją godność poeta i reporter Gwazdalski rozmawiał w kącie z jakąś o tyle chudą, o ile wydekoltowaną starą panną z żółtem piórkiem na głowie.
— Czy pan lubi wieś? — pytała niefortunna piękność źle ubranego poetę.
— O pani! ja lubię wieś, ja kocham wieś tak, że chętnie dla niej zamieniłbym moje dzisiejsze, wpływowe stanowisko, nawet na nic nie znaczącą posadę rządcy.
Dama z żółtem piórkiem westchnęła, a stojący obok Goldcwejg rzekł do poety:
— W każdym razie awansowałbyś pan.
— A to jakim sposobem? — spytał z namaszczeniem wieszcz prowincjonalny.
— Bardzo prostym — odparł uszczypliwy adwokat. — Na wsi byłbyś pan ekonomem, a tu jesteś tylko pisarzem u Bąkalskiego.
Szczupła piękność udała, że nie słyszy, sądząc zapewne, że ujęty tą dobrocią poeta zechce, jeszcze może w bieżącym karnawale, uwolnić ją od ciężkiego brzemienia samotności.
Nieszczęściem jednak, na jasnym widnokręgu sali balowej ukazał się punkt czarny.
Powiedzieliśmy, że obywatelski syn, Fonsio Gęgalski, tańcował z hożemi mieszczankami tak, jak gdyby zamiast być siostrzeńcem hrabiego, był co najwyżej płatnym od sztuki dependentem młodego adwokata. Liberalna ta i wysoce obywatelska jego działalność zniknęłaby może w tłumie jej podobnych, gdyby nie to, że Fonsio był ogromnie kontent i ukontentowanie swoje manifestował skokami tak gwałtownemi, że aż zwróciły one uwagę mamy Gęgalskiej.
— Fonsiu! — rzekła dama surowo — dlaczego tańczysz z temi nieznanemi osobami, skoro masz swoje towarzystwo?
Zmydlony Fonsio postanowił od tej pory tańcować tylko ze szlachciankami, co najmniej od sześciu pokoleń.
Ubytku Fonsia nie dostrzegło kółko mieszczańskie; zastąpili go bowiem dwaj ubodzy urzędnicy, niezmordowani bracia Pietruszkiewicze, z których każdy tańczył tak zapamiętale, jak gdyby od czynności tej zależał pokój Europy, zachowując przytem powagę karawaniarzy, eksportujących nieboszczyka pierwszej klasy.
Lecz jeżeli niestrudzona działalność braci Pietruszkiewiczów wystarczała w walcach, polkach i kontredansach, to nie mogła jednak wystarczyć w mazurze. Wprawdzie dwaj ubodzy bracia hulali tak, że aż jeden z nich o mało że nogami nie potargał włosów drugiemu, nie mniej jednak czuć było potrzebę tancerzy.
W takich to okolicznościach, asesor Sontag, trzymając pod ręce dwie miłe panienki pochodzenia mieszczańskiego, zbliżył się z niemi do Fonsia i rzekł:
— Fijołek czy róża?
— Przepraszam pana, ale ja tu mam swoje towarzystwo!
— Przecież tu nie owczarnia! — odparł Sontag i poszedł do kogo innego.
— Wuju, hrabio! — wołał zaperzony Fonsio do hrabiego Wyporka.
— Czego chcesz?
— Nie wiem, co mam zrobić... pan Sontag ubliżył mi... powiedział mi, że jestem z owczarni.
— Uspokój się, drogi Fonsiu — wtrącił słuchający tego Bąkalski — przecież nie nazwał cię owczarzem.
— No, to prawda! ale chciał mi dać przez to do zrozumienia, że jestem baranem!
Wuj hrabia zieleniał i darł rękawiczki, inni zaś śmieli się jak opętani, słuchając tej jedynej w swoim rodzaju rozmowy. Niewiadomo, do czegoby przyszło, gdy wtem goście ruszyli do sali jadalnej.
Każdy usiadł przy stole w towarzystwie swej damy. Gwazdalskiemu przypadła w udziale pełnoletnia piękność z żółtem piórkiem, Bąkalski zaś, który usiadł naprzeciw niego, zamiast jednej damy miał przy sobie dwu przyszłych prenumeratorów i dwie butelki, nie licząc trzeciej pod stołem.
Przy kolacji wystąpiło na jaw szczególnego rodzaju współzawodnictwo. Wieśniacy starali się przejeść i przepić mieszczan, mieszczanie usiłowali przejeść i przepić wieśniaków. Z drugiej znowu strony, wieśniaczki chciały mniej jeść od mieszczanek, a mieszczanki jeszcze mniej od wieśniaczek.
Słuszność nakazuje wyznać, że redaktor, w tej walce pragnień i apetytów, prześcignął wszystkich; lecz biedny jego współpracownik najniezawodniej umarłby z głodu, gdyby nie poświęcenie osoby z żółtem piórkiem. Nieszczęśliwy poeta najgorzej wyszedł przy rybach; Bąkalski bowiem, wziąwszy sobie kark, jemu oddał głowę szczupaczą tak wielką, że się już nic obok niej na talerzu pomieścić nie mogło.
Rozpoczęto wnosić toasty, między któremi Żabicki odezwał się z następującym:
— Damy i panowie! ten kielich piję za zdrowie naszego znakomitego kierownika opinji publicznej — Bąkalskiego!
— I jego człowieka! — odezwał się głos z tłumu.
W odpowiedzi na to, naczelny korespondent wspomniał o wynalezionych przez siebie ideach liberalnych, a także o stu pięćdziesięciu tysiącach prenumeratorów gazety, jaką swym talentem podpiera. Wkońcu zaś rzekł:
— A teraz damy i panowie! wnoszę toast na cześć naturalnego przewodnika naszej wiejskiej inteligencji, mecenasa literatury, hrabiego Wyporka.
— Zapłaciłem mu! — dodał mówca, siadając. — Trzeba wam wiedzieć, że ten hrabia nie prenumeruje żadnego pisma krajowego i nigdy w rękach nie miał mojej gazety!
Zkolei podniósł się blady jak śmierć hrabia Wyporek i uronił to pamiętne słowo:
— Miło mi jest, damy i panowie! będąc w tak nobliwem towarzystwie. Flatuję sobie, że na rok przyszły nie ominiemy powtórzenia sobie tę przyjemność.
Wszyscy dali brawo, choć nikt nic nie rozumiał.
— No, i mówić tutaj, że hrabia nie harmonizuje z mieszczaństwem! — szepnął ktoś do Bąkalskiego.
— Z mieszczaństwem — nie wiem, ale że nie harmonizuje z gramatyką, to jest więcej niż pewne! — odparł oburzony Bąkalski, a potem zwracając się do swego reportera, dodał drżącym z gniewu głosem:
— Panie Gwazdalski! słyszałeś te językowe herezje? Zróbże mi pan z tego artykuł, tak — na sto wierszy, zerżnij na sieczkę, a jeżeli jędrnie napiszesz, dam ci po... półtora grosza od wiersza.
Goście wstali od stołu, i zaczęły się tańce nanowo, z większą jeszcze werwą niż poprzednio.
Koło trzeciej rano, postanowiono odtańczyć lansjera mieszanego: wiejsko-miejskiego.
Już grupy wystąpiły na środek, już rozległy się dźwięki tego eleganckiego tańca, już pan Donerstag ukłonił się pani Kukalskiej, a pani Kukalska panu Donerstagowi, gdy wtem...
— Aj waj! Feuer!... — ryknął jakiś nieludzki głos zza parawana, poczem japoński parawan runął na ziemię, na niego krzesełko z basetlistą i z basetlą, a na basetlistę pierwszy skrzypek.
Jednocześnie usłyszano w całym salonie silny swąd.
Wszczął się straszliwy popłoch. Herbowni i nieherbowni jak stado owiec zbili się w jeden kąt. Czterej bracia Donerstagowie tubalnemi głosami poczęli krzyczeć: „Wody!...“ Dwaj ubodzy bracia Pietruszkiewicze uciekli do przedpokoju, wołając: „Gdzie nasze paletoty! gdzie kalosze!“ Nierozwinięty Fonsio rzucił się do okna, chcąc wyskoczyć na ulicę, a interesująca dama z żółtem piórkiem padła w objęcia zagłodzonego poety.
Powoli jednak rozjaśniła się sytuacja. Przekonano się, że podczas kolacji czterej muzykanci, zjadłszy trzy śledzie, zaczęli palić papierosy przy otwartym piecu. Gdy goście wrócili do salonu, flecista, rzuciwszy w piec niezagaszonego papierosa, nie zamknął drzwiczek, przy których usiadł pierwszy skrzypek i zapalił sobie połę surduta. Dopóki tlił się surdut, a dym szedł do luftu, wszystko było bardzo dobrze, lecz gdy ogień zbliżył się nieco do doczesnej powłoki pierwszego skrzypka, artysta ten, z okrzykiem: „Feuer!“ — skoczył jak szalony na basetlistę i zaalarmował towarzystwo.
Gdy wyniesiono parawan, uspokojono damy i muzyków, przerwany wiejsko-miejski lansjer zaczął się nanowo, lecz szedł nieosobliwie, pierwszy bowiem skrzypek co chwila grę przerywał.
— Grajże porządnie, hultaju jakiś! — rzekł do niego Żabicki.
— Kiedy tak mnie boli, jaśnie panie!... — odparł płaczliwym głosem artysta.
Wkrótce, najlepszy grajek stał się kompletnie niezdolnym do użycia, a błaha ta napozór przyczyna sprawiła to, że bal się przerwał, i około czwartej goście rozejść się musieli do domów, z wielkim żalem czterech panien Donerstag i piątej damy z żółtem piórkiem, która nie zdążyła jeszcze podbić serca melancholicznego Gwazdalskiego.


VI.
NIECO TRAGEDJI.

Nadszedł wielki post, epoka ogólnego opamiętania. Po karnawałowych szaleństwach młodzi mężczyźni wrócili do rozwagi i nanowo poczęli wygrzewać miejsca przy zielonych stolikach, albo dreptać około bilardów. Zdesperowani ojcowie, straciwszy nadzieję wyprawiania wesel swoim córkom, jeszcze niżej niż w adwencie opuścili głowy i nosy. Młode panny wreszcie, przestawszy wzdychać po tańcujących wieczorach, poczęły zkolei wzdychać do majówek, podprawionych kwaśnem mlekiem, rzewnym śpiewem słowika i jeszcze rzewniejszem gruchaniem elegantów, którym szczupłe dochody nie pozwalają zostać twórcami domowych ognisk.
Krótko mówiąc, towarzyski ruch osłabł w całej okolicy, z wyjątkiem wilczołapskiego folwarku, w którym naodwrót znakomicie się ożywił. Na wszystkich drogach, wiodących do majątku państwa Letkiewiczów, widziano mnóstwo nieznanych osób. Czyby mieszczanie, ujęci uprzejmością dziedzicznych dobrodziejów parafji, składali im wizyty? Czy może umarł, na jakimś nieznanym punkcie ziemi, ów domyślny krewny miljoner, napędzając tym sposobem tłumy pochlebców na progi swoich sukcesorów? Gdzie tam! gdzie tam!... Owe osoby nieznane byli to wierzyciele, komornicy i woźni, którzy połączonemi siłami pod kierunkiem Gotlieba von Oschuster wydzierali Letkiewiczom ich ostatnie schronienie!
Nareszcie, pewnego dnia oznaczono stanowczo termin licytacji, a państwo Letkiewiczowie znaleźli się bez dachu i bez grosza.
W tej to krytycznej chwili, po raz pierwszy i ostatni, zajechały na podwórze ich niegdyś folwarku wygodne kryte sanie, z których wysiadł pewien czerwony, tęgo zbudowany szlachcic ze straszliwemi wąsami. Przybysz, nie meldując się, wszedł do pokoju i rzekł do wywłaszczonych:
— No i cóż, wszystko skończone, sąsiedzi?...
— Wszystko, panie Żabicki!... — odparł, załamując ręce, Letkiewicz. — Zgubił nas ten łotr von Oschuster!
— Damy i jemu radę — odparł Żabicki (on to był bowiem) — a tymczasem siadajcie i jedźmy.
I otóż stało się, że dwoje tych zepsutych dzieci, starych sierot, znaleźli na resztę dni przytułek w domu uczciwego i rozumnego człowieka. Z wielkiego majątku nie wzięli biedacy ze sobą prawie nic, oprócz wspomnień lepszych czasów, francuskiego języka, tudzież trójguzikowego fraka, ponsowej kamizelki i podartych kamaszy swego ostatniego lokaja.
Śmieszne i bolesne pamiątki!
Tymczasem we wsi z niemałem zdziwieniem dostrzeżono, że bogaty Wojciech brata się ciągle z trzymorgowym biedakiem, głupim Szymkiem. Ciągle widywano ich razem, a każdej prawie niedzieli Szymek upijał się za Wojciechowe pieniądze.
— Ho! ho! mądry chłop z tego Wojciecha! — mówili sąsiedzi. — Zachciało mu się być wójtem, to i zaczyna pomaluśku ludziom fundować.
Ale dwaj nowi przyjaciele nigdy ze sobą nie gadali o wójtowstwie, tylko o Josku i jego figlach. Wojciech przypominał ciągle bursztyn, Szymek procenta, jeden i drugi zaś utyskiwania swoje kończyli pobożnem życzeniem:
— Oj! żeby temu Żydowi już raz gdzie djabli kark skręcili.
Pewnego śnieżnego i wietrznego dnia, przyjechał Josek do wsi i zapowiedział Szymkowi, że pojedzie z nim po towary.
— A wiele zapłacita? — spytał Szymek.
— Co wy gadacie, Szymku? — krzyknął zdziwiony handlarz. — Ja wam będę płacił, a co się stanie z moim procentem?
Szymek począł się skrobać w głowę.
— No, no! — ciągnął dalej Josek. — Nie marudźta, ino koniom podsypta obroku. Ja u was dziś przenocuję, jutro skoro świt wyjedziemy, a na wieczór wrócicie do chałupy.
Markotny Szymek poszedł do Wojciecha na radę.
— Wojciechu! — rzekł — pożyczta mi pięć rubli dla tego Żyda... Znowu mnie goni po towary.
— Skąd jabym wziął pięć rubli? — odparł chytry Wojciech. — Żeby tak na mnie — dodał — tobym się z nim w oczymnieniu sprawił!
— Jakżebyśta się sprawili?
— Jak?... A zagłobiłbym psiawiarę i basta!
— A bo to tak można? — spytał z powątpiewaniem Szymek.
— Co nie ma być można? Kiedy nocuje w stodole, tobym go oprawił na miejscu, a potem zawlókł do lasu. Niechby tam wilki dokończyli!
— Zawdy to grzech! — wtrącił nieśmiało Szymek.
Wojciech oburzył się.
— O dla Boga! jaki grzech? A toż ci on gorszy zbój, bo nietylko was kudła, ale i mnie jeszcze oszwabił!
Na tem skończyła się rozmowa, po której Szymek wrócił do chaty i aż do wieczora w ponurem zamyśleniu pod piecem przesiedział. Gdy noc nadeszła, zjawił się handlarz i zajął przeznaczone mu miejsce w stodole.
Około północy powstała gwałtowna zawieja. Wiatr wył, szumiące drzewa gięły się ku ziemi, a cały widnokrąg zapełniła gęsta kurzawa śniegu. Uboga Szymkowa chata trzęsła się w posadach, skrzypiały ściany, trzeszczał dach, a na kominie śnieg resztę żaru zagasił.
— W imię Ojca i Syna... a to złe tańcuje na dworze! Pewniakiem ktości się powiesił! — mówiła Szymonowa kobieta, obudziwszy się ze snu.
Mąż jej drgnął, lecz nie odezwał się ani słowa.
— A czemuż ty się, stary, nie kładziesz? — zapytała znowu.
— Muszę jeszcze wóz opatrzyć i koniom obroku dosypać — odpowiedział Szymon i wyszedł z izby.
W sieni, potykając się i zataczając, wyszukał poomacku siekiery i z nią wysunął się na dwór.
Kiedy otworzył drzwi, zawieja była tak straszna, że nie mógł nic widzieć na długość własnej ręki. Przez chwilę zdawało się Szymkowi, że mu jakaś nadludzka siła nie daje progu przestąpić, to wiatr wpychał go napowrót do chaty, to śnieg bił po twarzy i oślepiał.
Doszedłszy do środka podwórza, Szymek nagle stanął. Zdawało mu się, że wichry gwarzą ze sobą nad jego głową i radzą, aby go porwać.
Znowu począł iść naprzód, lecz bardzo powoli. Przerażał go skrzyp śniegu pod nogami, jak złodzieja, który do cudzej komory wchodzi.
Nagle, wyciągniętą przed siebie ręką uderzył o coś: były to drzwi stodoły. Szymek przeżegnał się i wszedł.
Głośne chrapanie wskazało mu dalszą drogę. Szymek wszedł na środek stodoły i nagle zatrzymał się. U nóg jego, twardym snem ujęty, leżał handlarz.
Chłop pochylił się nad nim, targnął go parę razy za ramię i rzekł:
— Wstawaj, Żydu!
— Kto to jest? — spytał rozmarzony Josek, siadając na swem lichem posłaniu.
— No, ja!...
— Jakie ja?
— No ja, Szymek!
— Czy już pora jechać? — spytał handlarz.
— Pora ci jechać na kirkut!
Josek zupełnie oprzytomniał.
— Co wy gadacie? — Zwarjowaliśta, Szymku, czy co?
— Com miał zwarjować?... Zapłacę ci twoje pięć rubli, nie bój się!
— Ja się nie boję! ja nie chcę pięć rubli! naco takie żarty?... Przez wasze głupstwo, to mi tak serce bije, że strach!
— Ja tam nie żartuję, ino naprawdę przyszedłem ci tu śmierć zrobić, bestyjo!
— Aj waj!
— Cicho, Żydu! — przerwał Szymek, potrącając go ręką w głowę. — Pomodliłbyś się lepiej w tej ostatniej godzinie.
— Będę się modlił! — odparł handlarz, trzęsąc się jak galareta. — Aj waj! niech Pan Bóg da zdrowie panu Szymonowi za jego żarty takie.
— Ty nie żartuj, paro, ino śpiewaj majufes, póki czas!
— Już będę śpiewał! — odparł handlarz.
Istotnie zaczął śpiewać, naprzód zwolna i cicho, potem, coraz prędzej i coraz głośniej.
— Nie drzyj się tak! — ostrzegł go Szymek.
— Już się nie będę darł! — odparł handlarz i począł śpiewać jeszcze głośniej.
Oryginalna to była sytuacja! Na dworze jęczał żałośnie wicher, a w stodole jeszcze żałośniej jęczał modlący się Josek. Szymon z uwagą przysłuchiwał się jednemu i drugiemu, instynktem przeczuwając, że położenie jego staje się coraz bardziej kłopotliwe. Nagle, nad jękiem wiatru i śpiewem Joska wziął górę jakiś trzeci głos, śpiewający prawie tuż obok stodoły, następną zwrotkę:

A trząchnijże, dziewko, sobą,
Bo mi ile tańcować z tobą!
Śkikasz ino kole boku,
Niby torba od obroku.


— Gewałt!... rozbójstwo!... zabijanie!... — wrzasnął handlarz, usłyszawszy tę zwrotkę, i zerwał się na równe nogi.
Najpierwsza tancerka warszawskiego baletu pozazdrościćby mogła Joskowi skoków, jakie od tej chwili w ciemnej stodole wyprawiać począł. Nie przestając krzyczeć w niebogłosy i wymyślać Szymkowi, na czem świat stoi, przestraszony Żydek biegał po całem zapolu, pięściami i nogami bił w ścianę, zsunął się z dużej sterty słomy, a wreszcie cudem jakimś dosięgnął ręką strzechy.
Schwycił się za krokiew, lecz ta pękła, a Josek spadł na głowę Szymkowi i przewrócił go na ziemię.
Leżąc na klepisku, zobaczył przypadkiem, u dołu bramy wychodzącej na pole, dość wielki otwór, przez który chciał się wysunąć.
Krzyki Joska usłyszeli powracający z karczmy włościanie, i przystąpiwszy do bramy, zapytali:
— A co się tam wyrabia, hej!
— Rozbójstwo! — krzyczał uwięziony w bramie Josek. — Wyciągnijcie mnie stąd, moi złoci.
Włościanie, zobaczywszy głowę i ręce handlarza, szarpnęli go do siebie, jednocześnie Szymek pociągnął go za nogi do stodoły. Bóg wie, jak długo trwałaby ta walka, gdyby nie interwencja Szymonowej, która usłyszawszy hałas, wpadła na pole bitwy i odprowadziła męża do chaty.
Josek, wydobywszy się z nieszczęścia, pędem pobiegł do karczmy, gdzie przez całą noc trzeźwiono go i uspakajano. Szymek zaś na drugi dzień został aresztowany i odstawiony do miasta.
Nadeszły dla nieboraka przykre chwile, był bowiem oskarżony o chęć dokonania zabójstwa na osobie „niewinnego i skądinąd uczciwego handlarza Joska.“
Bronił Szymona Goldcwejg. Wymowny adwokat zauważył przedewszystkiem, że „niewinny i skądinąd uczciwy“ jego współwyznawca Josek był wielkim intrygantem i nicponiem, który przyczepiwszy się do ciemnego i nierozwiniętego wieśniaka, wysysał go jak pijawka. Że powtóre, nękany przez handlarza Szymek powziął nierozsądny zamiar nastraszenia go wśród nocy. Że wreszcie, o usiłowaniu zabójstwa mowy nawet być nie może, nikt bowiem, chcąc kogoś zamordować, nie budzi go, a tem mniej nie daje czasu do odśpiewywania modlitw.
Najważniejszą jednak obroną była z jednej strony głupota Szymka, z drugiej zaś przestrach Joska i ciemna noc, skutkiem czego handlarz zapytywany: jaką bronią chciał go zabić podsądny? — raz odpowiadał, że drągiem, drugi raz, że fuzją, trzeci — że siekierą.
Skończyło się więc na tem, że Szymek posiedział parę miesięcy w kozie, a nastraszony Josek, w swojem i swoich następców imieniu, wyrzekł się lichwiarskich procentów, a nadewszystko stosunków „z ordynaryjnymi chłopami.“



VII.
ZAMKNIĘCIE.

Tak tedy w sprawie wilczołapskiego majątku, panem sytuacji pozostał von Oschuster. On przejął znaczną część długów, urządził licytacją i rozporządzał znakomitemi funduszami. Do walki z nim stawała spółka: Żabicki, obywatel ziemski, Sonabend, piwowar i Szaja Morgenbrot, kapitalista.
Walka miała być zaciętą, spółka bowiem berlińska chciała wejść do kraju, spółka miejscowa nie chciała jej dopuścić; prócz tego, obu stronom chodziło o eksploatacją torfu, którego znaczne pokłady znajdowały się w Wilczołapach.
Wyznać należy, że Żabicki i Sonabend powątpiewali o zwycięstwie, wiedząc, że więcej niż dwakroć za majątek dać nie warto, i że z drugiej strony von Oschuster w interesie swoich mocodawców licytować będzie jak najwyżej. Na obawy ich jednak Szaja odpowiadał uśmiechem, twierdząc, że ajent do licytacji nie stanie.
Na dwa dni przed stanowczym terminem, Szaja, nie uprzedzając o tem nikogo, udał się do mieszkania von Oschustra. Rozdrażniony a pewny swego ajent przyjął Żyda z nietajonym gniewem i pogardą. Sędziwy jednak kapitalista nie zrażał się tem; choć nieproszony, spokojnie usiadł na krześle i rzekł:
— Nu, jakże będzie z naszym interesem?
— Chcecie zapewne odstępnego? — spytał ajent.
— Nie, my tylko chcemy, ażebyś pan do licytacji nie stawał — odparł Szaja.
— Tam!... — krzyknął ajent, wskazując drzwi Żydowi.
— Jak ja pójdę tam, to pan pójdziesz tam!... — odpowiedział Żyd, wskazując na okno, za którem w pewnej odległości widać było więzienie.
— Co to znaczy? — spytał zmieszany von Oschuster.
— To znaczy, że ja znam pańskie interesa z naszą okowitą i pruskiemi materjami. Nu, a kto teraz pójdzie tam?...
Ajent spuścił głowę i szepnął:
— To jest niegodziwość!
— To nie jest niegodziwość, tylko porządek rzeczy. Cały interes jest w tem, że my mamy grunt pod nogami, a pan go nie masz.
Jakoż stało się według zapewnień Szai. We dwa dni von Oschuster był już gdzieś około Berlina, a Żabicki, Szaja i Sonabend stali się właścicielami Wilczołapów i jeszcze w tym samym roku przystąpili do eksploatacji torfu, który im i całej okolicy duże zyski przynosi.




Pozostaje nam jeszcze parę słów do powiedzenia o innych osobach.
Dzięki Żabickiemu, państwo Letkiewiczowie uratowali kilkanaście tysięcy ze swej fortuny, z których to pieniędzy, mąż, ulegając duchowi czasu, otworzył w mieście powiatowem sklep produktów wiejskich. Znękana pani Euzebja Letkiewiczowa, po krótkim oporze, zgodziła się na to wysoce demokratyczne stanowisko; nie przestała jednak marzyć o pałacu z dwiema wieżami i kuchniami w suterynach, a najszczęśliwszą jest wtedy, gdy komuś z nowych znajomych pokazać może trójguzikowy frak, ponsową kamizelkę i zdezolowane kamasze swego ostatniego lokaja.
Młody Sontag ożenił się z panną Scyzorską, i dziś mają już chłopca, dużego jak strucla, a krzykliwego, jak pierwszy tenor opery włoskiej. Goldcwejg jednak nie żeni się, twierdząc, że jeżeli dziś jest przyjmowany wszędzie, to jednak gdyby wszedł w związki małżeńskie, wówczas przed nim i jego żoną mogłyby się zamknąć drzwi wszystkich domów.
Czy może być prawdą, ażeby wszystkie drzwi i wszystkie serca zamknęły się przed nimi?
Bąkalski dla swojej gazety doczekał się już kilku prenumeratorów; szczepi po dawnemu idee liberalne i postępowe, i mimo swych dziwactw, cieszy się ogólną sympatją. Jego zaś człowiek i gubernjalny poeta Gwazdalski, dowiedziawszy się, że pełnoletnia dama z żółtem piórkiem może mieć około trzydziestu tysięcy posagu, myśli na serjo o sakramencie małżeństwa, na którą to uroczystość, celem uznania swoich zasług, pisze sobie bardzo długą odę.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – piecu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.