Pan Wołodyjowski/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panna Basia dopilnowała jednak Wołodyjowskiego, żeby ją „fechtów“ uczył, on zaś nie odmówił, bo po kilku dniach, choć zawsze wolał Drohojowską, jednak i Baśkę bardzo polubił, ile że zresztą trudno jej było nie lubić.
Pewnego poranku zaczęła się tedy pierwsza lekcya, głównie chełpliwością Baśki wywołana i jej upewnieniami, jako że już tę sztukę wcale nieźle posiada i nie byle kto potrafi jej pola dotrzymać.
— Starzy żołnierze mnie uczyli — mówiła — których u nas nie brak, wiadomo przecie, że niemasz nad naszych szermierzów… Ba, to jeszcze pytanie, czybyście i waćpanowie równych sobie nie znaleźli.
— Co waćpanna mówisz — zawołał Zagłoba — my w całym świecie równych nie mamy!
— Chciałabym, żeby się pokazało, iż i ja równa. Nie spodziewam się, ale chciałabym!
— Na strzelanie z bandoleciku, to i jabym się próbowała — rzekła, śmiejąc się, pani Makowiecka.
— Dla Boga! chyba same amazonki w Latyczowskiem mieszkają! — rzekł Zagłoba.
Tu zwrócił się do Drohojowskiej:
— A waćpanna, jaką bronią najlepiej władasz?
— Żadną — odpowiedziała Krzysia.
— Aha! żadną! — zakrzyknęła Baśka. I tu, przedrwiwając Krzysię, poczęła śpiewać:
„Wierzcie, rycerze,
Na nic pancerze,
Na nic się tarcze zdały!
Przez stal, żelazo,
W serce się wrażą
Kupida ostre strzały.“
— Taką ona bronią władnie, nie bójcie się! — dodała, zwracając się do Wołodyjowskiego i Zagłoby. — Szermierz też z niej nielada!
— Wychodź waćpanna! — rzekł pan Michał, chcąc ukryć lekkie pomieszanie.
— Ej Boże! żeby się to pokazało, co ja myślę! — zawołała Basia, rumieniąc się z radości.
I stanęła zaraz w pozycyi, mając lekką polską szabelkę w prawicy, lewą zaś rękę zasunęła za plecy, i z wysuniętą piersią naprzód, z podniesioną głową i rozdętemi chrapkami, była tak ładna i tak różowa, że Zagłoba szepnął do pani stolnikowej:
— Żaden gąsiorek, choćby ze stuletnim węgrzynem, nie udelektowałby mnie tak swym widokiem!
— Uważ waćpanna — rzekł Wołodyjowski, — ja się tylko będę bronił, ni razu nie przytnę, waćpanna atakuj, jak jej się żywnie podoba.
— Dobrze. Kiedy zaś waćpan będziesz chciał, żebym przestała, to mi słowo rzeknij.
— Mogłoby się i tak skończyć, kiedybym tylko zechciał!
— A to jakim sposobem?
— Bo takiemu szermierzykowi łatwiejbym szabelkę z rąk wytrącić zdołał.
— Zobaczymy!
— Nie zobaczymy, bo tego przez politykę nie uczynię.
— Nie trzeba tu żadnej polityki. Uczyń to waść, jeśli zdołasz. Wiem, że mniej umiem od waćpana, ale tego przecie sobie nie dam uczynić!
— Więc waćpanna pozwalasz?
— Pozwalam!
— Dajże spokój, hajduczku najsłodszy — rzekł Zagłoba. — On to z największymi mistrzami czynił.
— Zobaczymy! — powtórzyła Basia.
— Zaczynajmy! — rzekł Wołodyjowski, nieco zniecierpliwiony przechwałkami dziewczyny.
Zaczęli.
Basia przycięła okrutnie, skacząc przytem, jak konik polny. Wołodyjowski zaś stał w miejscu, czyniąc wedle swego zwyczaju, malusieńkie ruchy szablą i niebardzo nawet zważając na atak.
— A waćpan to się ode mnie, jak od uprzykrzonej muchy oganiasz! — zawołała podrażniona Basia.
— Jaż się z waćpanną nie próbuję, jeno ją uczę! — odparł mały rycerz. — Dobrze tak! Jak na białogłowę, wcale nieźle! Spokojniej z dłonią!
— Jak na białogłowę? Masz waćpan za białogłowę! masz! masz!
Ale pan Michał, lubo Basia zażyła swych cięć najznamienitszych, nic nie miał. Owszem, umyślnie począł rozmawiać z Zagłobą, aby okazać, jak mało dba o Basine ciosy.
— Odstąp waćpan od okna, bo pannie ciemno, a choć szabla większa od igły, za to ma panna mniej eksperyencyi do szabli, niż do igły.
Chrapki Basi rozdęły się jeszcze więcej, a czupryna spadła całkiem na błyszczące oczka.
— Waćpan mnie lekceważysz? — spytała, dysząc mocno.
— Nie osobę, broń Boże!
— Nie cierpię pana Michała!
— Masz bakałarzu za twą naukę! — odpowiedział mały rycerz.
Poczem znów do Zagłoby:
— Dalibóg, że śnieg zaczyna padać.
— Ot, śnieg! śnieg! śnieg! — powtórzyła przycinając Baśka.
— Baśka, dosyć! ledwie już dyszysz! — wtrąciła pani stolnikowa.
— No, trzymaj waćpanna szablę, bo wytrącę.
— Zobaczymy!
— A ot!
I szabelka, wyfrunąwszy, jak ptak, z rąk Basi, upadła z brzękiem aż koło pieca.
— To ja sama! niechcący! To nie waćpan! — wołała ze łzami w głosie panienka i chwyciwszy w mig szabelkę, znowu przycięła.
— Spróbuj waćpan teraz…
— A ot! — powtórzył pan Michał.
I szabelka znów się znalazła pod piecem.
Pan Michał zaś rzekł:
— Na dzisiaj dość!
Pani stolnikowa poczęła drgać i piszczeć głośniej jak zwykle, Basia zaś stała na środku izby, zmieszana, odurzona, dysząc mocno, gryząc wargi i tłumiąc łzy, które przemocą cisnęły się jej do oczu; wiedziała, że tembardziej będą się śmieli, jeżeli wybuchnie płaczem i koniecznie chciała się wstrzymać, ale widząc, że nie zdoła, wypadła nagle z izby.
— Dla Boga! — zawołała pani stolnikowa. — Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chwyci. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!
To rzekłszy, wyszła, i porwawszy ciepłą jubkę w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.
Chciała wybiedz i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.
Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.
I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.
Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.
— Tom widzę, branka w jasyr wzięta! — rzekła.
— Ktoby taki jasyr wziął, sułtanowi nie miałby czego zazdrościć, któren i sułtan pół państwa swego chętnieby za taką oddał.
— Aleby mnie waćpan poganom nie sprzedał!
— Jakobym i duszy dyabłu nie sprzedał!
Tu pomiarkował pan Michał, że chwilowy zapał zbyt daleko go unosi, i poprawił:
— Jakobym i siostry nie sprzedał!
A Drohojowska rzekła poważnie.
— Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.
— Dziękuję z serca — rzekł pan Michał, całując jej rękę — bo mnie okrutnie pociechy potrzeba.
— Wiem, wiem! — powtórzyła panienka — jam też sierota.
Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.
A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocenione, wreszcie rzekł:
— Takaś waćpanna dobra, jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!
Krzysia uśmiechnęła się słodko.
— Daj Boże waćpanu!
— Jak mi Bóg miły!
Czuł przytem mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował jej rękę, toby mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.
— Baśka jubkę wzięła — rzekła — ale w takiej jest konfuzyi, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.
Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyi, nietylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi. Ona umykała przed nim, powtarzając: „Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chwyci! Nie pójdę! nie pójdę…“ Nakoniec, dostrzegłszy już przy domu słup ze szczeblami, a na nim drabinę, skoczyła na nią, jak wiewiórka i oparła się dopiero na skraju dachu. Tam siadłszy, zwróciła się ku panu Zagłobie i nawpół ze śmiechem zawołała:
— Dobrze, pójdę, jeśli waćpan wleziesz tu po mnie.
— A cóż to ja koczur jestem, hajduczku, żebym za tobą po dachach łaził? Tak to mi płacisz za to, że cię kocham?
— I ja waćpana kocham, ale z dachu!
— Dziad swoje, baba swoje! Złaź mi to zaraz!
— Nie zlezę!
— Śmiech, jak mi Bóg miły! żeby do serca tak brać konfuzyę. Nie tobie, łasico utrapiona, ale Kmicicowi, który za mistrza nad mistrze uchodził, Wołodyjowski to samo uczynił, i nie na żarty, lecz w pojedynku. Jemu najznamienitsi szermierze włoscy, niemieccy i szwedzcy nie dłużej, niż przez jeden pacierz, mogli dać opór, a tu jeden bąk taki do serca bierze przeprawę. Fe! wstydź się! Złaź, złaź! Przecie ty się dopiero uczysz?
— Ale pana Michała nie cierpię!
— Bogać tam! Za to, że exquisitissimus w tem, co sama chcesz umieć? Powinnaś go tembardziej kochać!
Pan Zagłoba nie mylił się. Uwielbienie Basi dla małego rycerza wzrosło, pomimo jej konfuzyi, ale odrzekła:
— Niech go Krzysia kocha!
— Złaź, złaź!
— Nie zlezę!
— Dobrze, to siedź; powiem ci jedno, że to nawet i niepolityczne pannie na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt!
— A nieprawda! — rzekła Basia, ogarniając rękoma jubkę.
— Ja tam stary, oczu nie wypatrzę, ale zaraz tu wszystkich zawołam, niech się dziwują!
— Już zlezę! — wołała Basia.
Wtem Zagłoba zwrócił się w bok domu.
— Dalibóg ktoś idzie — rzekł.
Jakoż zza węgła ukazał się młody pan Nowowiejski, który przyjechawszy konno, przywiązał konia przy bocznej furcie, sam zaś obchodził dom, pragnąc wejść przez główne drzwi.
Basia, ujrzawszy go, znalazła się w dwóch skokach na ziemi; lecz niestety, było już zapóźno. Pan Nowowiejski widział ją zeskakującą z drabiny, więc stanął zmieszany, zdumiony, oblany rumieńcami, jak panna; Basia stanęła przed nim tak samo. Aż nagle zakrzyknęła:
— Druga konfuzya!
Pan Zagłoba, rozbawiony wielce, mrugał czas jakiś swem zdrowem okiem, nakoniec rzekł.
— Pan Nowowiejski, naszego Michała przyjaciel i podkomendny, a to jest panna Drabinowska… tfu!… chciałem powiedzieć: Jeziorkowska!
Nowowiejski przyszedł prędko do siebie, a że to był żołnierz bystrego dowcipu, choć młody, więc skłonił się i podniósłszy oczy na cudne zjawisko, rzekł:
— Dla Boga! róże na śniegu w Ketlingowym ogrodzie kwitną.
A Basia dygnąwszy, mruknęła sama do siebie:
— Dla innego nosa, niż twój!
Poczem rzekła bardzo wdzięcznie:
— Proszę do komnat!
I sunęła sama naprzód, a wpadłszy prędko do izby, w której pan Michał siedział z resztą kompanii, zawołała, robiąc przytyk do czerwonego kontusza pana Nowowiejskiego:
— Gil przyleciał!
Zaczem siadła na stołku, złożywszy ręce w małdrzyk, a buzię w ciup, jak przystało na skromną i przystojnie wychowaną panienkę.
Pan Michał przedstawił młodego przyjaciela siostrze i Krzysi Drohojowskiej, a ów, ujrzawszy drugą pannę, chociaż w odmiennym rodzaju, lecz równie niepośledniej urody, zmieszał się po raz wtóry; pokrył to jednak ukłonem i dla dodania sobie fantazyi ręką do wąsów, które mu jeszcze nie rosły, sięgnął.
Zakręciwszy tedy palcami nad wargą, zwrócił się do Wołodyjowskiego i opowiedział mu cel swego przybycia. Oto pan hetman wielki pilnie pożądał widzieć małego rycerza. O ile pan Nowowiejski się domyślał, chodziło o jakąś funkcyę wojskową, hetman bowiem odebrał świeżo kilka listów, mianowicie od pana Wilczkowskiego, od pana Silnickiego, od pułkownika Piwo i od innych komendantów, na Ukrainie i Podolu rozrzuconych, i z doniesieniami o krymskich wypadkach, które nie zapowiadały się pomyślnie.
— Sam Chan i sułtan Gałga, który z nami u Podhajec paktował — mówił dalej pan Nowowiejski — chcą paktów dotrzymać; ale Budziak szumi już, jako ul na wyroju; białogrodzka orda również się burzy, ci nie chcą ni chana, ni Gałgi słuchać…
— Już mi to pan Sobieski konfidował i o radę pytał — rzekł Zagłoba. — Co tam mówią teraz o wiośnie?
— Powiadają, że z pierwszą trawą ruszy się napewno to robactwo, które znowu trzeba będzie wygnieść — odpowiedział pan Nowowiejski.
To rzekłszy, okrutnego marsa postawił i począł wąsy tak kręcić, że aż mu górna warga poczerwieniała.
Basia, patrząc bystrze, spostrzegła to zaraz, więc zasunęła się nieco w tym, by jej pan Nowowiejski nie widział i dalej także wąsy kręcić, naśladując młodocianego kawalera.
Pani stolnikowa zgromiła ją zaraz oczyma, lecz jednocześnie poczęła drgać, tamując usilnie śmiech: pan Michał równie wargi przygryzał, a Drohojowska spuściła tak oczy, że aż jej długie rzęsy rzucały cień na policzki.
— Waćpan — rzekł Zagłoba — młody człek, ale doświadczony żołnierz!
— Mam dwadzieścia dwa lata, a siedm, nie wymawiając, ojczyźnie służę, bo w piętnastym roku w pole z infimy uciekłem! — odpowiedział młodzieńczyk.
— I ze stepem się zna i trawami umie chodzić i jak kania na pardwy, na ordyńców spadać — dodał pan Wołodyjowski. — Zagończyk to nielada! Jemu się Tatar w stepie nie przytai!
Pan Nowowiejski spłonął z ukontentowania, że go chwalba z tak sławnych ust wobec panien spotykała.
Był to przytem nietylko jastrząb stepowy, ale i piękny chłopak, czarniawy, wichrami spalony. Na twarzy nosił bliznę od ucha aż do nosa, który od przycięcia z jednej strony był cieńszy niż z drugiej. Oczy miał bystre, przywykła w dal patrzeć, nad niemi mocno czarne brwi, zrośnięte nad nosem i tworzące jakoby łuk tatarski. Na wygolonej głowie wichrzył mu się czarny, niesforny czub. Basi podobał się i z mowy i z postawy, ale mimo tego nie przestała go udawać.
— Proszę! — rzekł Zagłoba. — Miło widzieć starym, jak ja, że godne nas młodsze pokolenie rośnie.
— Jeszcze niegodne! — odparł Nowowiejski.
— Chwalę i modestyę! Rychło patrzeć, jak waćpanu zaczną i komendy pomniejsze powierzać.
— Jakże! — zawołał pan Michał — już bywał komendantem i na własną rękę gromił.
Pan Nowowiejski począł tak wąsy kręcić, że o mało sobie wargi nie urwał.
A Basia nie spuszczając z niego oczu, podniosła również obie ręce do twarzy i naśladowała go we wszystkiem.
Lecz sprytny żołnierz spostrzegł wkrótce, że spojrzenia całej kompanii kierują się w bok, tam gdzie nieco za nim siedzi owa panna, którą na drabinie widział, i zaraz domyślił się, że musi ona tam coś przeciw niemu knować.
Niby więc nie zważając, rozmawiał dalej i wąsów po staremu szukał, wreszcie upatrzywszy chwilę, obrócił się tak szybko, że Basia nie miała czasu ni oczu od niego odwrócić, ni rąk od twarzy odjąć.
Zaczerwieniła się też okrutnie i sama nie wiedząc, co czynić, powstała z krzesła. Wszyscy się trochę zmieszali i nastała chwila milczenia.
Nagle Basia uderzyła się rękoma po sukience.
— Trzecia konfuzya! — zakrzyknęła swym srebrnym głosikiem.
— Moja mościa panno! — rzekł żywo pan Nowowiejski. — Zaraz spostrzegłem, iż się za mną coś nieszczerego dzieje. Przyznaję, że mi za wąsami tęskno, ale jeśli ich nie doczeka, to dlatego, że dla ojczyzny polegnę, a w takim razie mam nadzieję, że prędzej na płacz, niż na śmiech u waćpanny zarobię.
Basia stała ze spuszczonymi oczyma, szczeremi słowami kawalera tembardziej zawstydzona.
— Musisz jej waćpan wybaczyć — rzekł Zagłoba. — Płocha jest, bo młoda, ale to złote serce!
A ona, jakby na potwierdzenie słów pana Zagłoby, szepnęła zaraz po cichu:
— Przepraszam waćpana… bardzo…
Pan Nowowiejski zaś chwycił ją w tej samej chwili za ręce i począł je całować.
— Dla Boga! już też waćpanna do serca nie bierz! Toć ja przecie nie żaden barbarus. Mnieto należy przepraszać waćpannę za to, żem śmiał jej zabawę popsować. My sami żołnierze kochamy się w pustocie! Mea culpa! Jeszcze raz te rączęta pocałuję, a jeśli póty mam całować, póki waćpanna nie przebaczysz, to — na rany Boskie! — nie odpuszczaj choćby do wieczora!
— O, to grzeczny kawaler! Widzisz Basiu! — rzekła pani Makowiecka.
— Widzę! — odpowiedziała Basia.
— Już i dobrze! — zawołał pan Nowowiejski.
To powiedziawszy, wyprostował się i z wielką fantazyą do wąsów z przyzwyczajenia sięgnął, lecz się wnet spostrzegł i wybuchnął szczerym śmiechem; Basia za nim, inni za Basią. Wesołość ogarnęła wszystkich. Zagłoba kazał zaraz jedną i drugą butlę z Ketlingowej piwnicy przynieść i dobrze im się działo. Pan Nowowiejski, stukając ostrogą o ostrogę, czuprynę palcami nastroszał i coraz ogniściej na Basię spoglądał. Spodobała mu się bardzo. Stał się też wymowny niepomiernie, a że to przy hetmanie będąc, żył na wielkim świecie, więc miał co opowiadać.
Prawił tedy o sejmie convocationis, o jego zakończeniu i o tem, jak się piec pod ciekawymi arbitrami w izbie senatorskiej, ku wielkiej uciesze wszystkich, zawalił. Odjechał nakoniec aż po obiedzie, mając oczy i duszę Basi pełną.