Pan Wołodyjowski/Rozdział XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbiegowie lipkowscy dali znać o klęsce ordzie białogrodzkiej, gońce zaś od niej ponieśli wieść do Orduihamajunu, to jest do cesarskiego obozu, w którym nadzwyczajne uczyniła wrażenie.
Pan Nowowiejski nie potrzebował, prawdę mówiąc, umykać zbyt śpiesznie, ze swoim łupem do Rzeczypospolitej, bo nietylko w pierwszej chwili, ale i przez dwa następne dni, nikt go nie gonił. Sułtan zdumiał się tak, iż nie wiedział, co począć. Na razie wysłał czambuły białogrodzkie i dobrudzkie, by sprawdziły jakie wojska są w okolicy. Te poszły niechętnie, bo im o własną skórę chodziło. Tymczasem wieść, podawana z ust do ust, wzrosła do rozmiarów znacznej klęski. Tych z mieszkańców głębokiej Azyi lub Afryki, którzy nigdy dotąd nie chodzili na wojnę do Lechistanu, a słyszeli z opowiadań o strasznej jeździe niewiernych, zdjął strach na myśl, że już znajduje się wobec tego nieprzyjaciela, który nie czeka na nich w swych granicach, ale szuka ich w samem państwie padyszacha. Sam wielki wezyr i „przyszłe słońce wojny,“ kajmakan Czarny Mustafa, nie wiedzieli również, co o tym napadzie myśleć. Jakim sposobem ta Rzeczpospolita, o której bezsilności mieli jak najdokładniejsze relacye, występowała nagle zaczepnie, tego nie umiała odgadnąć żadna turecka głowa, dość, że pochód okazał się odtąd mniej pewnym i mniej do łatwego tryumfu podobnym. Sułtan na radzie wojennej przyjął i wezyra i kajmakana z groźnem obliczem.
— Zwiedliście mnie — mówił — nie muszą Lachowie być tak słabi, skoro nas aż tu szukają. Mówiliście, że Sobieski nie będzie Kamieńca bronił, a owóż pewnie to on z całem wojskiem przed nami…
Wezyr i kajmakan próbowali tłómaczyć panu, że mogła to być jakowaś luźna wataha zbójecka, ale wobec znalezionych muszkietów i troków, w których były kolety dragońskie, sami w to nie wierzyli. Niedawna nad wszelką miarę zuchwała, a jednak zwycięska wyprawa Sobieskiego na Ukrainę pozwalała przypuszczać, że groźny wódz wolał i teraz zaskoczyć nieprzyjaciela.
— Niema on wojsk — mówił po wyjściu z rady wielki wezyr do kajmakana — ale lew w nim mieszka, trwogi nieznający; jeśli choć kilkanaście tysięcy zebrał i jest tu, tedy we krwi pójdziemy do Chocimia.
— Chciałbym się z nim zmierzyć — rzekł młody Kara Mustafa.
— Oby Bóg odwrócił wówczas od ciebie nieszczęście! — odpowiedział wielki wezyr.
Powoli jednak czambuły białogrodzkie i dobruckie przekonały się, że nietylko większych, ale i żadnych wojsk w pobliżu niemasz. Odkryto natomiast ślady oddziału, liczącego około trzechset koni, który śpiesznie dążył ku Dniestrowi. Ordyńcy, mając w pamięci los Lipków, nie ścigali go z obawy zasadzki. Napad na Lipków pozostał czemś zdumiewającem i niewytłómaczonem, ale spokój wracał powoli w Orduihamajunie — i wojska padyszacha rozpoczęły znów pochód, podobny do powodzi.
Tymczasem Nowowiejski wracał bezpiecznie ze swoim żywym łupem do Raszkowa. Wracał śpiesznie, ale doświadczeni zagończycy już drugiego dnia poznali, że nie są ścigani, szli więc, mimo pośpiechu tak, aby nie zdrożyć zanadto koni. Azya jechał ciągle między Nowowiejskim a Luśnią, przykrępowany sznurami do grzbietu bachmata. Ponieważ dwa żebra miał złamane i osłabł srodze, bo i rany, zadane przez Basię w twarz, otworzyły mu się wskutek szamotania się z Nowowiejskim, a następnie wskutek jazdy ze zwieszoną głową, więc straszny wachmistrz miał o nim staranie, aby nie umarł przed przybyciem do Raszkowa i nie udaremnił zemsty. Młody Tatar chciał zaś umrzeć, wiedząc co go czeka. Najprzód postanowił się zamorzyć głodem i nie chciał przyjmować pokarmów, lecz Luśnia podważał mu zaciśnięte zęby nożem i wlewał przemocą do ust gorzałkę i mołdawskie wino, zasypane startym na proch sucharem. Na popasach oblewał mu też twarz wodą, aby rany w oku i w nosie, na których podczas jazdy siadały gęsto muchy i bąki, nie poczęły gnić i nie przyprawiły o zbyt wczesną śmierć nieszczęsnego junaka. Nowowiejski nie mówił do niego przez drogę; raz tylko na początku podróży, gdy Azya za cenę swej wolności i życia, obiecywał wrócić Zosię i Ewkę, porucznik rzekł mu:
— Łżesz psie! Sprzedałeś obie do Stambułu kupcowi, który je odprzeda tam na bazarze.
I wnet postawiono mu do oczu Eliaszewicza, który powtórzył mu wobec wszystkich:
— Tak jest, effendi! sprzedałeś ją, sam nie wiesz komu, a Adurowicz sprzedał siostrę bagadyra, chociaż była już z nim ciężarna...
Po tych słowach zdawało się przez chwilę Azyi, iż Nowowiejski pokruszy go natychmiast w swoich strasznych rękach; więc potem, gdy już utracił wszelką nadzieję, postanowił doprowadzić do tego młodego olbrzyma, aby go zabił w uniesieniu, i oszczędził mu tym sposobem przyszłych mąk; że zaś Nowowiejski, nie chcąc go spuszczać z oczu, jechał tuż przy nim, ów przeto począł się chełpić okropnie i bezwstydnie wszystkiem, czego dokonał. Mówił, jak zarzezał starego Nowowiejskiego, jak Zosię Boską miał w namiocie, jak nasycał się jej niewinnością, jak wreszcie darł jej ciało puhą i kopał ją nogami. Nowowiejskiemu pot w gęstych kroplach spływał po bladej twarzy; słuchał, nie miał siły, nie miał chęci odjechać; słuchał chciwie, ręce mu drgały, ciało wstrząsały konwulsye, lecz panował nad sobą i nie zabijał.
Zresztą Azya, dręcząc nieprzyjaciela, dręczył i sam siebie, bo własne jego opowiadania przywodziły mu na myśl dzisiejszą niedolę. Oto niedawno jeszcze rozkazywał, żył w rozkoszy, był ulubieńcem młodego kajmakana, a teraz jechał do końskiego grzbietu przywiązany i jedzon żywcem przez muchy, na straszną śmierć! Najlżej mu teraz było, gdy z bólu, ran i zmęczenia omdlewał. Przytrafiało się to coraz częściej, tak, że Luśnia począł się obawiać, czy go żywym dowiezie. Lecz jechali dniem i nocą, tyle tylko koniom wypoczywając, ile było koniecznie potrzeba — i Raszków był coraz bliżej. Rogata dusza tatarska nie chciała jednak opuścić sturbowanego ciała. Natomiast przez ostatnie dni był w ciągłej gorączce, a chwilami zapadał w ciężki sen. Nieraz w tej gorączce lub śnie marzyło mu się, że jest jeszcze w Chreptiowie i że razem z Wołodyjowskim ma ruszyć na wielką wojnę; to znów, że odprowadza Basię do Raszkowa, to znów, że ją porwał i ma ją w swoim namiocie; czasem widywał w malignie bitwy i rzezie, w których jako hetman polskich Tatarów, wydawał z pod buńczuka rozkazy. Lecz przychodziło przebudzenie, a z niem przytomność; wówczas otworzywszy oczy, spostrzegał twarz Nowowiejskiego, Luśni, hełmy dragonów, którzy już pozrzucali baranie czapki koniuchów — i tę całą rzeczywistość tak straszną, że właśnie wydała mu się zmorą senną. Każdy ruch konia przeszywał go bólem, rany piekły go coraz bardziej i znów mdlał, a trzeźwiony cucił się, by zapaść w gorączkę, z niej w sen — i znów się obudzić.
Były chwile, w których wydawało mu się niepodobieństwem, by on, taki nędzarz, miał być Azyą, synem Tuhay-beya, i by jego życie, nadzwyczajnych zdarzeń pełne, które jakieś wielkie przeznaczenia zdawało się zapowiadać, miało skończyć się tak prędko i tak strasznie.
Czasem przychodziło mu także do głowy, że zaraz po męce i śmierci pójdzie do raju, ale sam niegdyś wiarę chrześcijańską wyznawał i żył długo między chrześcijany, więc brał go strach na myśl o Chrystusie. Ten nie będzie miał dla niego miłosierdzia; gdyby zasie prorok był od Chrystusa mocniejszy, toby go w ręce Nowowiejskiego nie wydał. Być może jednak, że prorok okaże nad nim jeszcze miłosierdzie i wyjmie z niego duszę, nim go męką zmorzą.
Ale tymczasem Raszków był tuż. Wjechali w kraj skalisty, bliskość Dniestru oznajmujący. Azya pod wieczór wpadł w stan półgorączkowy, półprzytomny, w którym mary mieszały się z rzeczywistością. Więc owo zdawało mu się, że przyjechali; że stają, że słyszy koło siebie powtarzany wyraz: „Raszków, Raszków!“ Następnie zdało mu się, że słyszy odgłos siekier, rąbiących drzewo.
Wtem poczuł, że mu głowę ochlustywają zimną wodą, a potem długo i długo leją w usta gorzałkę. Wtedy ocknął się zupełnie. Noc była nad nim gwiaździsta, a tuż koło niego migotało kilkanaście pochodni. Do uszu jego doszły słowa:
— Przytomny?
— Przytomny. Patrzy rozumnie…
I w tej chwili ujrzał nad sobą twarz Luśni.
— No, bratku — mówił wachmistrz spokojnym głosem — czas na cię!
Azya leżał na wznak i oddychał dobrze, albowiem ramiona miał wyciągnięte po obu stronach głowy, przez co rozszerzona pierś jego poruszała się swobodniej i nabierała więcej powietrza, niż wówczas, kiedy leżał przykrępowany do grzbietu bachmata. Rękoma nie mógł jednak poruszać, bo były przywiązane nad głową do dębczaka, idącego wzdłuż jego pleców, i okręcone umaczaną w smole słomą. Tuhay-beyowicz domyślił się zaraz, dlaczego to uczyniono, lecz w tej chwili spostrzegł i inne przygotowania, które zwiastowały, że męka jego będzie długą i okropną. Oto od połowy ciała aż do stóp był rozebrany — i uniósłszy nieco głowy, ujrzał między swemi nagiemi kolanami świeżo obrobione ostrze pala. Grubszy koniec tego pala oparty był o pień drzewa. Od każdej nogi Azyi szedł powróz, kończący się orczykiem, do którego przyprzężony był koń. Azya przy blasku pochodni dojrzał tylko zady końskie i stojących nieco dalej dwóch ludzi, którzy widocznie trzymali konie przy pysku.
Nieszczęsny junak objął te przygotowania jednym rzutem oka, potem, spojrzawszy niewiadomo dlaczego ku górze, dostrzegł nad sobą gwiazdy i błyszczący sierp księżyca.
— Będą mnie nawlekać! — pomyślał.
I zacisnął zaraz zęby tak silnie, że aż kurcz chwycił go za szczęki. Pot wystąpił mu na czoło, a jednocześnie uczyniło mu się zimno w twarzy, bo krew z niej uciekła. Potem zdało mu się, że ciało jego leci i leci w jakąś niezgłębioną przepaść. Na chwilę stracił świadomość czasu, miejsca i tego, co się z nim dzieje. Wachmistrz podważył mu zęby nożem i znów począł lać gorzałkę w jego usta.
Azya krztusił się i wypluwał palący płyn, lecz musiał go także i połykać. Wówczas wpadł w dziwny stan: nie był pijany, przeciwnie, nigdy rozeznanie jego nie było jaśniejsze, umysł bystrzejszy. Widział, co się dzieje, rozumiał wszystko, tylko ogarnęło go jakby nadzwyczajne podniecenie i jakby niecierpliwość, że to wszystko trwa tak długo i nic się jeszcze nie rozpoczyna.
Wtem obok dały się słyszeć ciężkie kroki i stanął przed nim Nowowiejski. Na ten widok zadygotały w Tatarze wszystkie żyły. Luśni nie bał się, zbyt nim pogardzał, ale Nowowiejskim nie pogardzał, ba! nie miał za co; natomiast każde spojrzenie na jego twarz napełniało duszę Azyi jakimś zabobonnym strachem, wstrętem, ohydą. Pomyślał sobie w tej chwili: „Jestem w jego mocy i boję się go!“ — a było to tak straszne uczucie, że pod jego wpływem włosy wyprężały się na głowie Tuhay-beyowicza.
A Nowowiejski rzekł:
— Za to, coś uczynił, w męce zginiesz!
Lipek nie odrzekł nic, tylko począł sapać głośno.
Nowowiejski usunął się na bok, nastała cisza, którą przerwał Luśnia:
— I na panią podniosłeś rękę — rzekł ochrypłym głosem — ale pani teraz już u pana w komorze, a ty w naszych rękach! Przyszedł twój czas!
Od tych słów akt męki dla Azyi już się rozpoczął. Oto straszny ten człowiek w godzinę śmierci dowiadywał się, że zdrada jego i wszystkie okrucieństwa na nic się nie przydały. Gdyby choć Basia zmarła w drodze, miałby tę pociechę, że nie będąc jego, nie będzie niczyją. I tę to pociechę odjęto mu teraz właśnie, gdy ostrze pala było o łokieć odległe od jego ciała. Wszystko napróżno! Tyle zdrad, tyle krwi i tyle bliskiej kary — za nic! za nic zupełnie!... Luśnia ani wiedział, o ile cięższą uczyniły śmierć Azyi te słowa: gdyby był wiedział, byłby je powtarzał przez całą drogę.
Lecz teraz nie było już czasu na duszną zgryzotę, bo wszystko musiało ustąpić w obec egzekucyi. Luśnia pochylił się i wziąwszy w obie ręce biodra Azyi, tak, aby mógł niemi kierować, zawołał na ludzi, trzymających konie:
— Ruszaj! a powoli, razem.
Konie ruszyły: wyprężone sznury pociągnęły za nogi Azyi. Ciało jego sunęło się przez mgnienie oka po ziemi i trafiło na zadzierżyste ostrze. Wówczas ostrze poczęło się w nim pogrążać i jęło się dziać coś strasznego, coś przeciwnego naturze i człowieczym uczuciom. Kości nieszczęśnika rozstępowały się, ciało darło się na dwie strony; ból niewypowiedziany, tak straszny, że graniczący niemal z potworną rozkoszą, przeniknął jego jestestwo. Pal pogrążał się głębiej i głębiej. Tuhay-beyowicz zwarł szczęki, wreszcie jednak nie wytrzymał — zęby jego wyszczerzyły się okropnie, a z gardzieli wydobył się krzyk: A! a! a! — do krakania kruka podobny.
— Wolno! — skomenderował wachmistrz.
Azya powtarzał swój straszny krzyk coraz szybciej.
— Kraczesz? — spytał wachmistrz.
Poczem krzyknął na ludzi:
— Równo! stój! Ot, i już! — dodał, zwracając się do Azyi, który umilkł nagle i tylko rzęził głucho.
Szybko wyprzężono konie, zaczem podniesiono pal, gruby jego koniec spuszczono w umyślnie przygotowany dół i poczęto obsypywać go ziemią. Tuhay-beyowicz patrzył już z wysoka na tę czynność. Był przytomny. Straszliwy ten rodzaj kary był tem straszniejszy, że ofiary, nawleczone na pal, żyły czasem przez trzy dni, Azyi głowa zwisła na piersi, wargi jego poruszały się, mlaszcząc jakby coś żuł i smakował; czuł teraz wielką omdlałość i widział przed sobą jakby niezmierną białawą mgłę, która, niewiadomo dlaczego, wydawała mu się okropną, ale w tej mgle rozeznawał twarze wachmistrza i dragonów, wiedział, że jest na palu, że ciężarem ciała obsuwa się coraz głębiej na ostrze; zresztą począł drętwieć od nóg i stawał się coraz nieczulszy na ból.
Chwilami ciemność przesłaniała mu tę okropną białawą mgłę; wówczas mrugał swojem jedynem okiem, chcąc patrzeć i widzieć wszystko aż do śmierci. Wzrok jego przechodził ze szczególną uporczywością z pochodni na pochodnię, bo wydawało mu się, że koło każdego płomienia tworzy się jakby tęczowe kolisko.
Lecz męka jego nie była skończona; po chwili wachmistrz zbliżył się do pala ze świdrem w ręku i zawołał na stojących:
— Podsadźcie mnie!
Dwóch silnych chłopów podniosło go ku górze. Azya począł patrzeć na niego z blizka, mrugając ciągle, jakby chciał poznać, co to za człowiek wspina się aż do jego wysokości. Tymczasem wachmistrz rzekł:
— Pani wybiła ci jedno oko, a ja sobie ślubowałem, że ci wywiercę drugie.
I to rzekłszy, zapuścił ostrze w źrenicę, zakręcił raz i drugi, a gdy powieka i delikatna skóra, otaczająca oko, owinęły się już naokół skrętów świdra — szarpnął.
Wówczas z obu jam ocznych Azyi wypłynęły dwa strumienie krwi i płynęły jakby dwa strumienie łez po jego twarzy.
Twarz sama zbielała i stawała się coraz bielsza. Dragoni poczęli gasić w milczeniu pochodnie, jakby wstydząc się, że światło oświeca dzieło tak okropne — i tylko od księżycowego sierpa szły srebrne, lecz niezbyt jasne blaski na ciało Azyi. Głowa jego pochyliła się zupełnie na piersi, tylko przywiązane do dębczaka i owinięte smolną słomą ręce sterczały ku górze, jakby ten syn Wschodu wzywał zemsty tureckiego półksiężyca na swych oprawców.
— Na koń! — rozległ się głos Nowowiejskiego.
Przed samem wsiadaniem wachmistrz zapalił jeszcze ostatnią pochodnią owe wzniesione ręce Tatara, poczem oddział ruszył ku Jampolowi, a wśród gruzów Raszkowa, wśród nocy i pustki, został tylko, na wysokim palu, sam Azya, syn Tuhay-beya — i świecił długo...