Pan Wołodyjowski/Rozdział XLVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przejście Nowowiejskiego przez Dniestr i pochód jego w trzysta szabel przeciw potędze sułtańskiej, setki tysięcy wojowników liczącej, były to czyny, które człowiek, wojny nieświadom, za proste szaleństwo mógłby poczytać. Tymczasem były one tylko zuchwałą wyprawą wojskową, mającą widoki powodzenia.
Najprzód, nieraz zdarzało się ówczesnym zagończykom iść przeciw stokrotnie liczniejszym czambułom, stanąć im na oczach, a potem pomykać przed nimi, odcinając się krwawo pościgowi. Właśnie jak wilk wywabia czasem psy za sobą, aby w sposobnej chwili odwrócić się i zarżnąć najzuchwalej docierającego pokurcza, tak czynili i oni. Zwierz w oka mgnieniu stawał się myśliwcem: pomykał, krył się, przytajał, ale goniony, sam gonił, napadał znienacka i kąsał na śmierć. Był to tak zwany „proceder z Tatary,“ w którym prześcigano się w fortelach, podejściach, zasadzkach. Słynął z owego procederu najbardziej pan Wołodyjowski, po nim pan Ruszczyc, po nim pan Piwo i pan Motowidło, lecz i Nowowiejski, praktykując od dzieciństwa w stepach, należał do tych, których między najsławniejszymi wymieniano, dlatego też było wielce prawdopodobnem, że stanąwszy na oczach ordy, ogarnąć się jej nie pozwoli.
Wyprawa jego miała także widoki powodzenia i z tego powodu, że za Dniestrem ciągnęły się kraje pustynne, w których zataić się było łatwo. Gdzie niegdzie tylko, na porzeczach, wznosiły się osady ludzkie, ale w ogóle kraj był mało zamieszkany, bliżej brzegu skalisty i wzgórzysty, dalej stepowy lub lasami pokryty, w których błąkały się liczne stada zwierza, począwszy od zdziczałych bawołów, do jeleni, sarn i dzikich świń. Ponieważ sułtan pragnął przed wyprawą „poczuć się w potędze“ i porachować swoje siły, więc mieszkające wedle dniestrowego Niżu ordy białogrodzkie i dalsze jeszcze dobruckie, pociągnęły, z rozkazania padyszacha, hen, za Bałkany, za nimi poszli i karałaszowie multańscy, tak, że kraj opustoszał jeszcze bardziej i można nim było ciągnąć tygodnie całe, nie będąc przez nikogo widzianym.
Natomiast zbyt dobrze znał pan Nowowiejski obyczaje tatarskie, aby nie miał wiedzieć, że gdy czambuły przekroczą raz granicę Rzeczypospolitej, będą już iść ostrożnie, pilne dając baczenie na wszystkie strony; tu zaś, w swoim jeszcze kraju, pójdą szeroką ławą, żadnych ostrożności nie zachowując. I istotnie tak było; potkanie śmierci wydałoby się Tatarom prawdopodobniejsze, niż potkanie w głębi Bessarabii, na samych tatarskich rubieżach, wojsk tej Rzeczypospolitej, która ich nie miała dosyć na obronę własnych granic.
Ufał więc pan Nowowiejski, że wyprawa jego najprzód zdumi nieprzyjaciela, a zatem większe jeszcze pożytki przyniesie, niż się pan hetman spodziewał; powtóre, że dla Azyi i Lipków zgubną stać się może. Łatwo było młodemu porucznikowi odgadnąć, iż Lipkowie i Czeremisy, jako znający wybornie Rzeczpospolitą, pójdą w przedniej straży, i na tej pewności główną nadzieję zakładał. Wpaść niespodzianie i schwytać wrażego Azyę, odbić może siostrę i Zosię — wyrwać je z niewoli, zemsty dokonać, potem na wojnie zginąć — oto było wszystko, czego jeszcze pragnęła rozdarta dusza Nowowiejskiego.
Pod wpływem tych myśli i nadziei, Nowowiejski otrząsnął się z martwoty i ożył. Pochód przez nieznane drogi, ciężkie trudy, szeroki powiew stepowy i niebezpieczeństwa zuchwałej wyprawy, wzmocniły mu zdrowie i powróciły dawną siłę. Zagończyk począł brać w nim górę nad nieszczęśnikiem. Przedtem nie było w nim miejsca na co innego, prócz wspominki i mękę, teraz musiał rozmyślać po całych dniach, jak nieprzyjaciela podejść i poszarpać.
Przeszedłszy Dniestr, szli na ukos i w dół ku Prutowi, zapadając często dniem w lasach i oczeretach, nocą zaś czyniąc śpieszne a tajemnicze pochody. Kraj, dziś jeszcze niezbyt osiadły, a wówczas zamieszkany przez koczowników, po większej części był pusty. Bardzo rzadko napotykali pola kukurydzane, a przy nich osady.
Idąc tajemnie, starali się unikać większych osad, ale zajeżdżali częstokroć śmiało do mniejszych, złożonych z jednej, dwu, trzech lub nawet kilkunastu chat, wiedząc, że nikomu z mieszkańców nie przyjdzie na myśl biedz przed nimi ku Budziakowi i ostrzegać tamtejszych Tatarów. Luśnia pilnował zresztą, aby to się nie stało, lecz wkrótce i tej ostrożności zaniechał, przekonał się bowiem, że ci nieliczni osadnicy, chociaż niby sułtańscy poddani, sami z trwogą oczekują nadejścia wojsk sułtańskich, a powtóre, że nie mają żadnego pojęcia, co to za ludzie do nich przychodzą i cały oddział biorą za jakowych karałaszów, którzy za innymi na rozkaz sułtana ciągną.
Dostarczano też im bez oporu kukurydzowych placków, suszonego dereniu i suszonego bawolego mięsa. Każdy chutornik miał swe gromady owiec, bawołów i koni, poukrywane przy rzekach. Od czasu do czasu napotykali też bardzo liczne stada pół-zdziczałych bawołów, których pilnowało po kilkunastu pastuchów. Ci koczowali na stepie, w namiotach, pozostawali zaś na miejscu dopóty tylko, dopóki pasza znajdowała się w obfitości. Częstokroć byli nimi starzy Tatarowie. Nowowiejski otaczał owych „czabańczuków“ z takiemi ostrożnościami, jakby o czambuł chodziło; otoczonych nie żywił, aby nie puścili rozgłosu, hen, ku Budziakowi, o jego pochodzie. Szczególnie Tatarów, wypytawszy najprzód o drogi, a raczej, bezdroża, ścinać kazał bez miłosierdzia, tak, aby noga nie uszła. Następnie brał ze stada tyle sztuk, ile mu było potrzeba i szedł dalej.
W miarę, jak szli na południe, stada przytrafiały się częściej, a pilnowali ich sami niemal Tatarowie, w kupach dość znacznych. W ciągu dwutygodniowego pochodu otoczył Nowowiejski i wygniótł trzy watahy pastusze od stad owczych, po kilkudziesięciu ludzi liczące. Dragoni zabierali im wszawe kożuchy i oczyściwszy je nad ogniem, sami przybierali się w nie, aby się stać podobnymi do dzikich czabańczuków i owczarów. W drugim tygodniu wszyscy już byli z tatarska przybrani i wyglądali zupełnie na czambuł. Została im tylko jednostajna broń regularnej jazdy, kolety zaś zachowali w trokach, aby się w nie przebrać za powrotem. Zbliska, po płowych mazurskich wąsiskach i błękitnych oczach, możnaby ich poznać, co zacz są, lecz zdaleka najwprawniejsze oko mogło się na ich widok omylić, zwłaszcza, że pędzili jeszcze przed sobą i stada, które im były na spyżę potrzebne.
Zbliżywszy się do Prutu, szli w dół lewym brzegiem. Ponieważ szlak kuczmański, zbyt był ogłodzony, łatwo było przewidzieć, że zastępy sułtańskie, a przed niemi ordy, pójdą na Falezi, Husz, Kotimore i potem dopiero szlakiem wołoskim — i albo skręcą ku Dniestrowi, albo jeszcze pociągną wprost, jak sierpem rzucił, przez całą Bessarabię, by dopiero koło Uszycy wynurzyć się w granice Rzeczypospolitej. Nowowiejski tak był tego pewien, że szedł coraz wolniej, nic na czas nie zważając i coraz ostrożniej, aby się zbyt nagle na czambuły nie natknąć. Wszedłszy wreszcie między widły rzeczne, utworzone przez Saratę i Tekicz, zapadł tam na długo, raz dlatego, żeby dać wypoczynek koniom i ludziom, a powtóre, żeby w dobrze osłonionem miejscu oczekiwać na przednią straż ordzińską.
Miejsce zaś było dobrze osłonione i dobrze wybrane, całe bowiem widły rzeczne i zewnętrzne brzegi były porośnięte częścią zwyczajnym dereniem, częścią świdwą. Gaj ów rozciągał się, jak okiem sięgnąć, pokrywając grunt miejscami zbitym gąszczem, miejscami zaś tworząc kępy, między któremi szarzały puste przestrzenie, przydatne do założenia majdanu. O tej porze drzewa i krze już okwitły, wczesną wiosną jednak musiało tu być morze żółtych i białych kwiatów. Gaj był zupełnie bezludny, natomiast roił się od wszelkiego rodzaju zwierza, jako to: jeleni, sarn, zajęcy i ptastwa. Tu i owdzie, nad brzegami źródeł, żołnierze odkryli także ślady niedźwiedzi. Jeden z nich po przybyciu podjazdu zabił parę owiec, wskutek czego Luśnia obiecywał sobie urządzić na niego łowy, że jednak Nowowiejski, chcąc leżeć skrycie, nie pozwolił używać muszkietów, żołnierze wybierali się na rabusia z oszczepami i siekierami.
Później znaleziono przy wodach także i ślady ognisk, ale stare, prawdopodobnie zeszłoroczne. Widocznie czasem zaglądali tu koczownicy ze stadami lub może Tatarzy przychodzili wycinać dereniowe pędy na kiścienie. Jednakoż najstaranniejsze poszukiwania nie zdołały wykryć żyjącej ludzkiej istoty.
Nowowiejski postanowił nie iść dalej i tu czekać na przybycie wojsk tureckich.
Założono więc majdan. Pobudowano szałasy i poczęło się oczekiwanie. Na krańcach gaju stanęły straże, z których jedne spoglądały dzień i noc ku Budziakowi, drugie na Prut, w stronę Falezi. Nowowiejski wiedział, że po pewnych oznakach odgadnie zbliżanie się wojsk sułtańskich, zresztą wysyłał i małe podjazdy, na których czele sam stawał najczęściej. Pogoda sprzyjała wybornie postojowi w tym suchym kraju. Dni były znojne, ale w cieniu gęstwy łatwo się było przed upałem schronić; noce jasne, ciche, księżycowe, w czasie których haszcze trzęsły się od śpiewania słowików. W czasie takich nocy najwięcej cierpiał Nowowiejski, bo spać nie mogąc, rozmyślał — i o dawnem szczęściu i o teraźniejszych czasach klęski wspominał.
Żył tylko myślą, że gdy serce zemstą nasyci, będzie szczęśliwszy i spokojniejszy. Tymczasem zbliżał się termin, w którym miał albo tej zemsty dokonać, albo zginąć.
Tydzień płynął im za tygodniem na gospodarstwie w pustyni i na czuwaniu. Przez ten czas przeznali wszystkie szlaki, jary, błonia, rzeki i strumienie, zagarnęli znów kilka stad, wycięli kilka nielicznych kup koczowników i czyhali wciąż w tej gęstwie, jak dziki zwierz czyha na łup. Nakoniec chwila oczekiwana nadeszła.
Pewnego poranku ujrzeli stada ptactwa, ciągnącego niebem i ziemią. Dropie, pardwy, błękitnonogie przepiórki sunęły trawami ku gąszczom, w górze zaś leciały kruki, wrony, a nawet błotne ptactwo, widocznie płoszone nad brzegami Dunaju lub na błotach dobrudzkich. Na ów widok spojrzeli po sobie dragoni i wyraz: „Idą! idą!“ przeleciał z ust do ust. Twarze ożywiły się zaraz, wąsy poczęły się poruszać, oczy błyszczeć, ale w tem ożywieniu nie było najmniejszego niepokoju, byli to wszystko ludzie, którym wiek życia zbiegł na „procederze,“ czuli tylko tyle, co czują psy myśliwskie, gdy już zwierza zwietrzą. Ogniska zostały w tej chwili zalane, aby dym nie zdradził obecności ludzkiej w gąszczach, konie posiodłane — i cały oddział stanął w gotowości do pochodu.
Należało teraz wymiarkować tak czas, aby spaść na nieprzyjaciela w chwili, gdy będzie czynił postój. Nowowiejski rozumiał dobrze, ze wojska sułtańskie nie idą z pewnością zbitą masą, tem bardziej, że są w kraju swoim, w którym jakiekolwiek niebezpieczeństwo było zupełnie nieprawdopodobnem. Wiedział przytem, że przednie straże zawsze chodzą w mili, albo we dwóch przed całą potęgą, spodziewał się zaś słusznie, że w pierwszej straży pójdą Lipkowie.
Przez pewien czas wahał się, czy iść im na spotkanie tajemnemi, a dobrze znanemi mu drogami, czy czekać na ich przybycie w dereniowej puszczy. Wybrał to ostatnie, ponieważ z puszczy łatwiej było wypaść w każdej chwili niespodzianie. Upłynął jeszcze dzień, potem noc, w czasie której nietylko ptactwo, ale i zwierz ziemny ciągnął stadami ku gęstwie. Następnego poranku nieprzyjaciel już był widoczny.
Na południe od krańca dereniowego gaju ciągnęło się obszerne, lubo pagórzyste błonie, gubiące się hen, na widnokręgu. Na tem to błoniu ukazał się nieprzyjaciel i zbliżał się ku Tekiczowi dość szybko. Dragoni patrzyli z haszczów na ową czarniawą masę, która już to nikła chwilami z oczu, zakrywana przez garby gruntu, już ukazywała się znowu w całej rozciągłości.
Luśnia, który miał wzrok nadzwyczajny, wpatrywał się czas jakiś z natężeniem w owe zbliżające się kupy, poczem przystąpił do Nowowiejskiego.
— Panie komendancie! — rzekł — ludzi tam niemasz wiele: to jeno stada wyganiają na paszę.
Nowowiejski po małej chwili przekonał się, że Luśnia ma słuszność i twarz rozjaśniła mu się radością.
— To znaczy, że postój wypadł im na milę, albo półtory od tych haszczów? — rzekł.
— Tak jest — odparł Luśnia. — Idą widać nocami, by się upałów uchronić, a w dzień spoczywają; konie zaś wysyłają, aż do wieczora, na pastwiska.
— Siła widzisz straży przy koniach?
Luśnia wysunął się znów na brzeg zarośli i nie powracał przez czas dłuższy. Nakoniec jednak pokazał się znowu i rzekł:
— Będzie koni z półtora tysiąca, a ludzi przy nich ze dwudziestu pięciu. W swoim są kraju i nie boją się niczego, więc i straży większych nie stawiają.
— A ludzi mogłeś rozeznać?
— Jeszcze są opodal, ale to Lipki, panie! Już oni nasi!
— Tak jest! — rzekł Nowowiejski.
Jakoż był już pewien, że mu żywa noga z tych ludzi nie ujdzie. Dla takiego zagończyka, jakim był i dla takich żołnierzy, jakim przywodził, było to zadanie nader łatwe.
Tymczasem koniuchowie pędzili stado bliżej i bliżej pod dereniowe haszcze. Luśnia jeszcze raz wysunął się na brzeg i jeszcze raz wrócił. Twarz jego jaśniała radością i okrucieństwem.
— Lipki, panie, napewno! — szepnął.
Usłyszawszy to, Nowowiejski zakwilił jak jastrząb i wnet oddział dragonów cofnął się w głębokie gąszcze. Tam rozdzielił się na dwa oddziały, z których jeden zapadł zaraz w wąwóz, by wynurzyć się z niego dopiero z tyłu stada i Lipków, drugi uformował półkole i czekał.
Wszystko to odbyło się tak cicho, że najwprawniejsze ucho nie mogłoby żadnego szmeru ułowić: nie zabrzęczała szabla, ni ostroga, koń nie zarżał; gęste trawy, któremi gaj był podszyty, tłumiły tupot kopyt. Wreszcie i konie zdawały się rozumieć, że powodzenie napadu od ciszy zależy, bo i one nie pierwszy raz pełniły podobną służbę. Z wąwozu i gąszczów odzywały się tylko kwilenia jastrzębia, coraz cichsze i coraz rzadziej.
Stado lipkowskie zatrzymało się przed gajem i rozrzuciło większemi lub mniejszemi kupami po błoniu. Sam Nowowiejski był teraz na skraju i śledził wszystkie ruchy koniuchów. Dzień był pogodny, godzina przedpołudniowa, ale już słońce stało wysoko i sypało żarem na grudź. Konie poczęły się tarzać, następnie zbliżyły się do haszczów. Koniuchowie pojechali na skraj gaju, tam pozsiadawszy z koni, puścili je na arkanach, sami zaś, szukając cienia i chłodu, weszli w zarośla i rozłożyli się pod większym krzem na spoczynek.
Wkrótce buchnęło płomieniem ognisko, gdy zaś suche patyki zwęgliły się już i obsypały popiołem, koniuchowie położyli na węglach pół źrebięcia, sami zaś usiedli opodal, dla ochrony od żaru.
Niektórzy powyciągali się na murawie, niektórzy rozmawiali, siedząc w kuczki, po turecku; jeden począł grać na piszczałce. W gęstwie panowała cisza zupełna, czasem tylko jastrząb zakwilił.
Zapach przypalonego mięsa oznajmił wreszcie, iż pieczeń gotowa, więc dwóch wyciągnęło ją z popiołu i zawlokło pod kierz cienisty. Tam obsiedli ją wszyscy w koło i rozdarłszy nożami, żarli ze zwierzęcą żarłocznością wpół surowe ochłapy, z których krew osiadała im na palcach i ściekała po brodach.
Następnie, opiwszy się kwaśnego kobylego mleka z bukłaków, poczuli sytość w brzuchach. Chwilę rozmawiali jeszcze, poczem głowy ich i członki stały się ociężałe.
Przyszło południe. Żar leciał z nieba na ziemię coraz większy. Grunt leśny upstrzył się świetlistemi, drgającemi plamami, utworzonemi przez promienie słońca, przenikające w gęstwę. Umilkło wszystko, nawet jastrzębie przestały kwilić.
Kilku Lipków wstało i powlokło się ku skrajowi, by popatrzeć na konie, inni powyciągali się nakształt trupów na pobojowisku i wkrótce zmorzył ich sen.
Lecz sen po obżarciu i opiciu się musiał być ciężki, a złowrogi, bo czasem który jęknął głęboko, czasem inny otworzył na chwilę powieki i powtórzył: „Ałła, Bismiłła!…“
Nagle ze skraju lasu dał się słyszeć jakiś odgłos cichy, ale straszny, jakby krótkie rzężenie duszonego człowieka, który nie miał czasu zawyć. Czy uszy koniuchów były tak czujne, czy jakiś instynkt zwierzęcy ostrzegł ich przed niebezpieczeństwem, czy wreszcie śmierć tchnęła na nich lodowatem tchnieniem, dość, że w jednej chwili porwali się wszyscy ze snu.
— Co to jest? Gdzie tamci od koni? — poczęli pytać jedni drugich.
Wtem z dereniowego krza ozwał się jakiś głos po polsku:
— Tamci nie wrócą.
I w tej chwili stu pięćdziesięciu ludzi runęło kołem na koniuchów, przerażonych tak strasznie, że krzyk zamarł im w piersi. Ledwie który zdołał chwycić za handżar. Koło napastników zalało ich i pokryło zupełnie. Kierz trząsł się pod parciem ciał ludzkich, które kotłowały się w bezładnej kupie. Słychać było świst ostrzy, sapanie, czasem jęk lub chrapnięcie, ale trwało to wszystko jedno mgnienie oka. Poczem ucichło wszystko.
— Ilu żywych? — spytał jakiś głos wśród napastników.
— Pięciu, panie komendancie.
— Obejrzeć ciała, by się który nie zataił i każdemu nożem dla pewności dać po gardle, a jeńców do ogniska!
Rozkaz został w jednej chwili spełniony. Trupy poprzygważdżano do murawy ich własnemi nożami; jeńców, przywiązawszy im nogi do kijów, pokładziono wokół ogniska, które Luśnia rozgarnął, tak, aby węgle ukryte pod popiołem, znajdowały się na wierzchu.
Jeńcy patrzyli na te przygotowania i na Luśnię błędnemi oczyma. Było między nimi trzech chreptiowskich Lipków i ci znali wachmistrza doskonale. Ów poznał ich także i rzekł:
— No, kamraty! trzeba teraz będzie śpiewać, a nie, to na prażonych podeszwach pójdziecie na tamten świat. Po starej znajomości, węgli nie pożałuję!
To rzekłszy, dorzucił na węgle suchych gałęzi, które buchnęły zaraz wysokim płomieniem.
Lecz nadszedł Nowowiejski i badać począł. Z zeznań jeńców okazało się to, co po części odgadł młody porucznik. Lipkowie i Czeremisy szli w przedniej straży, przed ordą i przed wszystkiemi sułtańskiemi wojskami. Wiódł ich Azya Tuhay-beyowicz, któremu wszystkie ściahy oddano pod komendę. Szli z powodu upałów, jak i całe wojsko, nocami, na dzień zaś wysyłali stada na paszę. Nie strzegli się, bo nikt nie przypuszczał, żeby jakiekolwiek wojsko mogło na nich wpaść, nawet w pobliżu Dniestru, a cóż dopiero nad Prutem, tuż obok ordzińskich siedzib; szli tedy wygodnie, ze stadami i wielbłądami, które niosły namioty starszyzny. Murzy Azyi namiot łatwo poznać, bo na wierzchu ma buńczuk zatknięty i ściahy chorągwie przy nim zatykają. Sieheń lipkowski został o małą milę; jest w nim około dwóch tysięcy głów, ale część ludzi została przy białogrodzkiej ordzie, która ciągnie znów o milę od lipkowskiego czambułu.
Nowowiejski wypytał jeszcze o drogi, któremi do siehenia najłatwiej się dostać, następnie jak stoją namioty, wreszcie począł badać o to, o co mu chodziło najwięcej.
— Niewiasty jakowe są w namiocie? — spytał.
Lipkowie zadrżeli o własną skórę. Ci z nich, którzy dawniej służyli w Chreptiowie, wiedzieli doskonale, że Nowowiejski był bratem jednej z tych niewiast, a narzeczonym drugiej, rozumieli więc, co za wściekłość musi go ogarnąć, gdy dowie się całej prawdy.
Wściekłość ta mogła spaść najprzód na nich, więc poczęli się wahać, ale Luśnia rzekł zaraz:
— Panie komendancie, ogrzejem psubratom podeszwy, to będą mówić!
— Wsuń im nogi w węgle! — rzekł Nowowiejski.
— Pomiłujcie! — zawołał Eliaszewicz, stary chreptiowski Lipek, — powiem wszystko, na co patrzyły oczy moje…
Luśnia spojrzał na komendanta, czy mimo tej zapowiedzi, nie każe spełnić groźby, lecz ów skinął ręką i rzekł do Eliaszewicza:
— Mów, coś widział?
— My niewinni, panie — odpowiedział Eliaszewicz — my za komendą szli. Murza nasz darował siostrę waszej miłości panu Adurowiczowi, który ją w namiocie miał. Ja ją na Kuczunkaurach widział, jak po wodę z wiadrami chodziła i pomagał jej dźwigać, bo ciężarna chodziła…
— Gorze! — szepnął Nowowiejski.
— A drugą pannę murza nasz sam w namiocie miał. My jej tak często nie widywali, ale nieraz słyszeli, jak krzyczała, bo murza, choć ją dla rozkoszy trzymał, przecie ją codzień puhą bijał i nogami kopał…
Wargi Nowowiejskiego poczęły się trząść. Eliaszewicz zaledwie dosłyszał pytanie:
— Gdzie one teraz?
— Sprzedane do Stambułu.
— Komu?
— Murza sam pewnie nie wie. Wyszło rozkazanie od padyszacha, by w obozie nie było niewiast. Sprzedawali wszyscy na bazarze, to i murza sprzedał.
Badanie się skończyło i przy ognisku zapanowała cisza. Tylko od niejakiego czasu wstał gorący południowy wiatr i trząsł gałęziami dereniu, które szumiały coraz mocniej. Powietrze uczyniło się duszne; na krańcu widnokręgu ukazało się kilka chmur, ciemnych w środku, a połyskujących miedziano na brzegach.
Nowowiejski odszedł od ogniska i szedł, jak błędny, nie zdając sobie sprawy dokąd zdąża. Nakoniec rzucił się twarzą na ziemię i począł ją drzeć paznogciami, później kąsać własne ręce i chrapać, jak gdyby konał. Kurcz wstrząsał jego olbrzymiem ciałem i leżał tak przez całe godziny. Dragoni patrzyli na niego zdala, ale nawet Luśnia nie śmiał się zbliżyć.
Natomiast wymiarkowawszy, że komendant nie będzie się gniewał za nieoszczędzanie Lipków, straszliwy wachmistrz, wprost z wrodzonego okrucieństwa, ponatykał im murawy do ust, żeby wrzaskom zapobiedz i pozarzynał, jak woły. Oszczędził tylko jednego Eliaszewicza, przypuszczając, że ów będzie, jako przewodnik, potrzebny. Skończywszy robotę, poodciągał drgające jeszcze trupy od ogniska i ułożył je szeregiem, sam zaś poszedł spoglądać na komendanta.
— Choćby oszalał — mruknął sobie — i tak tamtego musim dostać!
Południe przeszło, popołudniowe godziny również — i dzień począł się chylić ku zachodowi. Lecz owe małe z początku chmury zajęły już prawie całe niebiosa i stawały się coraz gęstsze i ciemniejsze, nie tracąc owego miedzianego blasku przy brzegach. Olbrzymie ich kłęby obracały się ociężale, nakształt kamieni młyńskich, naokół własnych osi, następnie zachodziły na siebie, parły jedne na drugie i spychając się wzajem z wysokości, staczały się zbitym tłumem niżej i niżej ku ziemi. Wiatr uderzał czasem, jak drapieżny ptak skrzydłem, nachylał derenie i świdwy do ziemi, porywał tuman liści i roznosił go z wściekłością; chwilami ustawał, jakby w ziemię zapadł. A w tych chwilach ciszy słychać było w kłębiących się chmurach, jakieś złowrogie charczenie, syk, szum: rzekłbyś zbierają się w nich zastępy gromów, szykują się do bitwy — i warcząc głucho, podniecają w sobie zaciekłość i gniew, nim wybuchną i uderzą zapamiętale na struchlałą ziemię.
— Burza! burza idzie! — szeptali do siebie dragoni.
Burza szła. Czyniło się coraz ciemniej.
Wtem na wschodzie, od strony Dniestru, wstał grzmot i począł toczyć się ze straszliwym łoskotem po niebie; aż hen, ku Prutowi; tam umilkł na chwilę, lecz zerwał się znowu, runął na Budziackie stepy i wreszcie jął przewalać się naokół całego widnokręgu.
Pierwsze wielkie krople dżdżu upadły na spieczoną murawę.
W tej chwili przed dragonami zjawił się Nowowiejski.
— Na koń! — krzyknął grzmiącym głosem.
I po upływie takiego czasu, jakiego potrzeba na odmówienie krótkiego pacierza, ruszył na czele stu pięćdziesięciu jeźdźców. Wyjechawszy z gaju, połączył się przy stadzie z drugą połową swych ludzi, pilnującą od pola, by żaden z koniuchów nie wymknął się ukradkiem do obozu. Dragoni obegnali w mgnieniu oka stado i wydawszy dziki, właściwy tatarskim koniuchom okrzyk, ruszyli naprzód, pędząc przed sobą zhukany tabun.
Wachmistrz trzymał na arkanie Eliaszewicza i krzyczał mu do ucha, chcąc przekrzyczeć łoskot grzmotów:
— Prowadź, psiakrew, a prosto, bo nożem w gardło!
Tymczasem chmury stoczyły się tak nisko, że prawie dotykały ziemi. Nagle buchnęło, jakby żarem z pieca i zerwał się wściekły huragan; wkrótce rażąca światłość rozdarła ciemności: runął grom, za nim drugi, trzeci, w powietrzu rozszedł się zapach siarki i znów uczyniła się ciemność. Przerażenie ogarnęło tabun. Konie, gnane z tyłu przez dzikie okrzyki dragonów, pędziły z otwartemi nozdrzami i rozwianą grzywą, nie tykając ziemi w pędzie, grzmot nie ustawał ani na chwilę, wiatr wył, a oni gnali bez pamięci w tym wichrze, w tej pomroce, wśród łoskotu, od którego ziemia zdawała się pękać, gnani sami przez burzę i przez zemstę, podobni na tym pustym stepie do strasznego korowodu upiorów lub złych duchów.
Przestrzeń uciekała przed nimi. Nie potrzebowali i przewodnika, bo stado biegło wprost do obozowiska Lipków, które było bliżej i bliżej. Lecz nim dobiegli, burza rozpętała się tak, jakby niebo i ziemia oszalały. Cały widnokrąg zapłonął żywym ogniem, przy którego blasku dojrzeli już zdala stojące na stepie namioty; świat trząsł się od huku gromów; zdawało się, że kłęby chmur zarwą się lada chwila i zwalą się na ziemię. Jakoż otworzyły się ich upusty i potoki dżdżu zaczęły zalewać step. Fala przesłoniła świat, tak, iż na kilka kroków nie było nic widać, a z rozpalonej od żaru słonecznego ziemi wstał wnet gęsty opar.
Chwila jeszcze i stado, a z niem dragoni, będą już w obozowisku.
Lecz tabun, przed samemi namiotami rozbiegł się w dzikim popłochu na obie strony; wówczas trzysta piersi wydało straszliwy krzyk, trzysta szabel zamigotało od ognia błyskawic i dragoni wpadli w namioty.
Lipkowie, przed wybuchem ulewy, widzieli w świetle błyskawic nadbiegające stado, lecz żaden z nich nie domyślił się, jak straszni pędzą je koniuchowie. Chwyciło ich tylko zdziwienie i niepokój, dlaczego tabun pędzą tak wprost na namioty, więc poczęli krzykać, aby zestraszyć konie. Sam Azya Tuhay-beyowicz uchylił skrzydło płócienne i mimo dżdżu wyszedł na zewnątrz z gniewem w swej groźnej twarzy. Lecz właśnie w tej chwili tabun rozbiegł się, a wśród strug deszczu i w oparach zaczerniały jakieś straszne postacie, wielokroć razy od koniuchów liczniejsze, i zagrzmiał straszliwy krzyk:
— Bij! morduj!…
Nie było już czasu na nic, nawet na to, by pomyśleć, co się stało; nawet na to, by się przerazić. Orkan ludzki, straszniejszy i bardziej wściekły od burzy, zwalił się na obozowisko. Zanim Tuhay-beyowicz zdołał jednym krokiem cofnąć się ku namiotowi, rzekłbyś: nadludzka siła podniosła go od ziemi; nagle uczuł, że cisną go jakieś straszne objęcia, że od tego uścisku gną się jego kości, pękają żebra; przez chwilę dojrzał, jakby we mgle, twarz, od której wolałby widzieć szatańską — i omdlał.
A tymczasem rozpoczęła się bitwa, a raczej rzeź okropna. Burza, ciemność, nieznana liczba napastników, nagłość napadu i rozegnanie koni, sprawiły, że Lipkowie nie bronili się niemal wcale. Ogarnęło ich poprostu szaleństwo strachu. Nikt nie widział dokąd uciekać, gdzie się chronić; wielu nie miało przy sobie broni, wielu napad pochwycił we śnie — więc odurzeni, obłąkani z przerażenia, zbijali się w gęste kupy, tłocząc się, przewracając, depcąc. Parły ich i obalały piersi końskie, cięły szable, miażdżyły kopyta. Nie tak wicher łamie, niszczy i pustoszy młody bór, nie tak wilcy wżerają się w stado oślepłych owiec, jak tratowali i cięli ich dragoni. Z jednej strony obłęd, z drugiej wściekłość i zemsta dopełniały rozmiaru klęski. Potoki krwi pomieszały się z deszczem. Lipkom zdawało się, że niebo się na nich wali, że ziemia rozstępuje się pod ich nogami. Łoskot grzmotów, huk piorunów, szum dżdżu, ciemność, groza burzy, wtórowały strasznemi odgłosami rzezi. Konie dragońskie, ogarnięte również przerażeniem, rzucały się, jak szalone, w gęstwę ludzką, rozrywając ją, łamiąc i ścieląc pokotem na ziemi. Wreszcie mniejsze kupy poczęły pierzchać, ale do tego stopnia straciły świadomość miejsca, że uciekały kołem po pobojowisku, zamiast uciekać przed siebie — i uderzając często o siebie, jak dwie przeciwległe fale, biły się z sobą, przewracały się wzajem i szły pod miecz. Wreszcie rozproszono resztki zupełnie, rozegnano i cięto w ucieczce i w pogoni bez miłosierdzia, nie biorąc nikogo żywcem dopóki trąbki w obozowisku nie odwołały pościgu.
Nigdy napad nie był bardziej niespodziany, ale też nigdy klęska straszniejszą. Trzystu ludzi rozpędziło w cztery strony świata, blizko dwa tysiące wybornej jazdy, przewyższającej nieskończenie sprawnością zwykłe czambuły. Większa część jej leżała mostem wśród czerwonych kałuż, utworzonych przez deszcz i krew. Reszta w rozproszeniu, uchroniła głowy, dzięki ciemności i umykała pieszo na oślep, nie wiedząc, czy biegnie znów pod nóż. Zwycięzcom pomagała burza i pomroka, jakby gniew boży walczył po ich stronie, przeciwko zdrajcom.
Noc już zapadła zupełna, gdy Nowowiejski wyruszył na czele dragonów napowrót ku granicom Rzeczypospolitej. Między młodym porucznikiem a wachmistrzem Luśnią, szedł koń tabunny, na którego grzbiecie leżał, skrępowany powrozami, wódz wszystkich Lipków, Azya Tuhay-beyowicz, omdlały i z połamanemi żebrami, ale żyw.
Oni zaś obaj spoglądali na niego co chwila tak uważnie i troskliwie, jakby skarb wieźli i bali się go uronić.
Burza poczęła przechodzić; po niebie cwałowały jeszcze gromady chmur, ale w przerwach między niemi poczęły świecić gwiazdy, odbijając się w jeziorkach wody, utworzonych na stepie przez ulewę.
W oddali, w stronie granic Rzeczypospolitej, huczał jeszcze od czasu do czasu grzmot.