Jakiś niby z waszecia, objął kiedyś w spadku
Wiejską zagrodę, pole i ogród w dodatku, Skromny sad kmiecy; lecz mu się zdawało, Że to ogród jakich mało: Więc żywopłotem otoczył go wszędy, Warzywa zasadził w grzędy, Szczepił jabłonie i gruszki, A dla Małgosi, na wianki,
Był krzak jaśminu, trochę macierzanki I koło dróżki Róża kwitnąca. Wtem, licho wniosło zająca. Wkradł się pomiędzy zagony Gość nieproszony, Młode listki skubał z rzepy, Zjadał sałatę, kapustę, Z kory poogryzał szczepy I wszelką czynił rozpustę. Tropił Ogrodnik i ścigał natręta; Lecz, gdy mu wreszcie konceptu nie stało, Przed Jaśnie Pana wytoczył rzecz całą. «Ten rabuś, rzecze, ta bestya przeklęta Już mi kością w gardle stoi; Jak wąż umyka z pod kija, Wszystkie zasadzki omija I kamienia się nie boi:
Istny djabeł, nie zając! — Skończą się te psoty, Odrzekł Jaśnie Pan łaskawie; Djabeł nie djabeł, ja mu łaźnię sprawię: Niechno mój Doskocz weźmie go w obroty, Zje licha szarak, jeśli się wywinie.
Jutro ciebie nawiedzę: zrobim polowanie
I kot, co tyle zbroił, tobie się dostanie.»
Jakoż przybył nazajutrz w porannej godzinie,
Za nim sług cała zgraja, dojeżdżacze, charty.
«Trzeba coś zjeść, Pan rzecze; głodnym nie na żarty:
Zając może poczekać. Wszakże masz kurczęta?
A o koniach i ludziach niech też waść pamięta.
Panienko, prosim bliżej! Jakże ci na imię?
Małgosia?... Bardzo ładnie; a kiedyż wesele? Siądźże tu, przy mnie; porzuć ceregiele: A jak z serduszkiem? może jeszcze drzymie?» I bez skrupułu ściska białe dłonie, Chwali urodę, Głaszcze pod brodę; Małgosi wstyd pali skronie, Płacze, broni się i dąsa. A ojciec głową potrząsa. W kuchni tymczasem tartas jak we młynie: Praży się, smaży i piecze.
Drew zbrakło: szczepy z sadu płoną na kominie.
«Śliczne, widzę, masz szynki, poczciwy człowiecze.
— Niech służą Jaśnie Panu. — Dziękuję ci szczerze
I szarakiem odpłacę miły upominek:
Warte szynki zająca, a zając wart szynek;
Niech je zaraz Walenty do dworu zabierze.»
Dano wreszcie śniadanie: Pan za trzech zajada,
Pije zdrowie Małgosi, ojca jegomości,
A na dziedzińcu hula służalców gromada,
Chrupią owies rumaki, charty gryzą kości. «Na koń!» Pan krzyknął; i myśliwców rzesza Z wrzaskiem i śmiechem do sadu pospiesza. Hajże za kotem tędy i owędy: Tratują krzewy i grzędy.
«Płot rozrąbać! Pan woła: Utorować drogę!
Przecież przez płot na koniu wyjechać nie mogę!»
Jękły ostre siekiery: kot, w kapuście skryty, Zobaczył otwór; więc, nie tracąc czasu, Wziął nogi za pas i drapnął jak zmyty Prosto do lasu. Puszczono charty: za chartami z tyłu Pobiegł Pan i dojeżdżacze. Gracz szarak jak piłka skacze, Wyprzedził czeredę całą I zniknął gdzieś w kłębach pyłu. Nie wiem, co się dalej stało; Ale Ogrodnik został sam wśród sadu I łamiąc ręce, oblicza swe straty: Przepadły grzędy warzyw i sałaty, Dyń, ogórków ani śladu; Złamane drzewka, żywopłot wycięty, Słowem, straszliwe pustkowie. Więc rzekł, boleścią przejęty: «Ot, jak się bawią panowie! W jedną godzinę zniszczyli mnie więcej, Niżeli tysiąc zajęcy!»
Z równemi sobie jeżeli masz zwadę, Własnym rozumem zwalczaj przeciwnika; Bo gdy mocniejszych poprosisz o radę, Czeka cię los Ogrodnika.