Pan sędzia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan sędzia |
Podtytuł | Obrazek z niedawnéj przeszłości |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dalibóg, szanowny doktorze, zjednywasz sobie nadzwyczajny rozgłos — dziś już mówią o panu o dziesięć mil wokoło... co mówię o dziesięć! w Warszawie pana już znają! Wyleczenie naszego rabina da panu więcej praktyki niż sobie możesz wyobrazić, da panu niesłychaną, co mówię niesłychaną! da panu wściekłą praktykę!
— Przesada panie Szwarc, przesada! — odrzekł młody lekarz, zapalając cygaro.
— Co pan nazywasz przesadą, to jest szczera prawda, autentyczna prawda! Cóż pan chcesz? jesteś dopiero u nas kilka tygodni zaledwie — a już stary Zabłocki wyszedł z kursu, co mówię wyszedł z kursu! już jest mortus, sepultus, na wieki wieków amen! Pies się o niego nie spyta, co mówię pies! nikt się nie spyta o niego!
— W każdym razie, mam to przekonanie że mu podstępem i intrygami praktyki nie wydarłem — jestem z nim zawsze jak najlepiej.
— Przedziwna metoda! jak honor kocham przedziwna! Moja Kornelciu, co mówię Kornelciu! moja śliczna Kornelciu! nalej doktorowi kawy, tylko tak jak ty to umiesz, essencyonalnej, mocnej... Ach, doktorze, nie uwierzysz co to za gosposia ta moja jedynaczka! Miałem drugą... ale już ją straciłem, — dodał ciszej.
— Jakto? siostra panny Kornelii umarła?
— Żyje! żyje! ale zabrali ją, porwali!... Miała taką masę starających się... i rzeczy poszły naturalną w takich razach koleją, co mówię naturalną! najzwyczajniejszą! Poszła zamąż! Serce mi się ściskało, co mówię ściskało, pękało! ale obowiązek ojca przedewszystkiem... Opłakałem moją Malwinkę, co mówię opłakałem! wyposażyłem... i teraz oto pozostała mi tylko Kornelcia... młodziutkie to jeszcze, co mówię młodziutkie! dziecko prawie!
— Kawa ojcu wystygnie, — wtrąciła panna Kornelia chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot.
— Kawa powiadasz, masz słuszność... ty zawsze masz słuszność Kornelciu! Niechże doktór będzie łaskaw pije, po indyku jest to poniekąd potrzebne, co mówię poniekąd! jest bezwarunkowo potrzebne! Ale wiesz co szanowny doktorze, przypomniałem sobie że mam i likier, mojej własnej roboty, co mówię własnej! Kornelcia mi pomagała... Cynamonowo-waniliowo-chinowy, coś przepysznego! jak honor kocham! ideał likieru! Pójdź-no Kornelciu duszko do apteki, stoi za drugą szafą, w niebieskiej butli. Napisano na nim „trucizna na szczury“ i przylepiona kartka z trupią główką i piszczelami...
— No, — rzekł śmiejąc się doktór, — etykieta wcale nie zachęcająca.
— Być może... ale praktyczna! co mówię praktyczna! znakomita!
— Z jakiego względu?
— Gdybyś szanowny doktorze był, tak jak ja, nie chwaląc się, magistrem farmacyi... tobyś wiedział, co mówię wiedział! umiałbyś to na pamięć i na wyrywki — że najszkodliwszym szczurem w aptece jest uczeń... bez którego przecie obejść się nie można.
— Aha! rozumiem...
— A widzisz pan... Ta etykieta daje mi pewność że mi uczeń nie wypije likieru — a nawet gdyby się chciał naprawdę otruć, to się tylko upije. Mam więc bezpieczeństwo likieru i bezpieczeństwo ucznia.
— Wcale niezły sposób...
— Co to niezły?! świetny, co mówię świetny! idealny! wart stuletniego przywileju... Ale otóż i Kornelcia... Proszę cię duszko ulej-no cokolwiek tego płynu w karafeczkę i daj nam kieliszki... w karafeczkę Kornelciu, bo widok tej etykiety na butli może być dla kochanego doktora nieprzyjemny.
— Jestem przyzwyczajony do takich obrazków — to już mi nie działa na nerwy...
— Ale zawsze! Siądź no tu bliżej Kornelciu duszko, weź i dla siebie kieliszek. Jak doktór sądzi? zdaje mi się że jej można dać kropelkę, co mówię kropelkę! naparsteczek... Zawsze to trochę rekonfortuje — a takiej młodej osóbce to nie zawadzi...
— Ja dziękuję ojcu, nie lubię mocnych napojów.
— Można trochę, panno Kornelio, — rzekł doktór.
— A widzisz duszko, doktór mówi że można... a doktór zna się na pannach! co mówię na pannach! na medycynie... przecież rabina wyleczył!
— Dla czegóż odmawiasz mi pan kompetencyi co do panien?
— Ja odmawiam?! owszem przyznaję jak najchętniej...
— A propos, — wtrąciła panna Kornelia, — jakże się panu podobały córeczki sędziego?
— Bardzo, bardzo miłe osóbki... starsza szczególniej przedstawia się jako myśląca panna.
— Phi! — rzekł aptekarz, ruszając ramionami, — przystojne panienki, ani słowa, tylko przyjrzawszy się im bliżej traci się urok, co mówię traci!..
— Jakże ojciec może tak mówić o sędziankach, są bardzo miłe panienki, dobrze wychowane, a ciotka ich taka poczciwa, sympatyczna osoba!
— Nie przeczę że miłe, co mówię nie przeczę! potwierdzam! ale muszę dodać, że jedna sensatka jak senator, a druga skacząca jak wróbel na nici... Nie przerywaj mi Kornelciu-duszko. Doktór nie zna jeszcze dobrze naszego towarzystwa, więc nie zaszkodzi gdy go poinformuję... zwłaszcza co do panien. Takie rzeczy wiedzieć nie wadzi, co mówię nie wadzi! jestto poniekąd koniecznem... dla młodego człowieka.
Doktór uśmiechnął się, panna Kornelia wzruszyła nieznacznie ramionami i wziąwszy robótkę usiadła przy oknie — aptekarz perorował dalej:
— Trzeba szanownemu konsyliarzowi wiedzieć, — mówił, — że małżeństwo jestto medal, który ma dwie strony i najczęściej obie odwrotne, co mówię odwrotne! obie złe strony... Zastrzegam jednak że tak bywa nie zawsze, lecz po największej części. Z jednej strony, że się tak wyrażę idealnej, można jeszcze trafić jako tako; co do realnej zaś, która stanowi grunt i podstawę życia, co mówię podstawę! gotowiznę... to najczęściej spotykamy zawód. Mieszkając tu od lat wielu, znam stosunki o tyle, że mogę twierdzić, iż nasze miasteczko o ile obfituje w panny — o tyle cierpi na brak kapitałów. Nie mówiąc o żydówkach, które się jak w danym razie nie liczą, podjąłbym się policzyć posażne panny w mieście na jednej ręce, co mówię na jednej ręce! na jednym palcu jednej ręki! Ogólnie zaś biorąc, te wszystkie blondynki, szatynki, brunetki, które wysypują się co rano do kościoła, a co wieczór do parku — oprócz urody, cnót domowych i innych pięknych zalet, nie posiadają nic. Za cały ich posag nie dałbym słoika pomady, co mówię pomady! nie dałbym za trzy grosze rumianku!
— Ojciec jest dziś w szczególnie dobrym humorze, znać to w każdem wyrażeniu.
— Przypuszczasz zatem że przesadzam?! Jak cię kocham, tak nic a nic, ani odrobinki... wszystkie razem nie mają złamanego grosza...
— Muszę zaprotestować; przedewszystkiem Brońcia Zabłocka...
— Doktorówna! dalibóg zapomniałem... Posażna panna istotnie! bo wyobraź sobie panie doktorze, nie mówiąc już o tem że pod względem inteligencyi jest, wyrażając się w delikatny sposób, gąska; pomijając, co mówię pomijając! zmuszając się gwałtem do zapomnienia, że przyszły mąż tej panny Brońci, będzie miał teściową jakiej świat, piekło i korona turecka jeszcze nie widziała! pomijając dwadzieścia cztery inne względy... muszę przyznać że majątek posiada.
— A widzi ojciec...
— Nie duszko, ja tego majątku nie widzę, tylko słyszę o nim, usiłuję go sobie wyobrazić...
— Przecież dom, grunt, ogród...
— O ile sobie przypominam, przed laty dwudziestoma, całą tę posesyę z gruntami, zabudowaniami, nieboszczyk Poświstalski, zdun, sprzedał doktorowi Zabłockiemu za cztery tysiące złotych, co mówię za cztery! za trzy tysiące pięćset! Oto wszystko, co po najdłuższem życiu Zabłockiego może dostać Brońcia, z uwzględnieniem naturalnie praw młodszego rodzeństwa i dożywocia matki, która żyć będzie do końca świata. Co mówię do końca! ona jeszcze i później żyć będzie!
— Ach ojcze...
— Masz racyę, Kornelciu duszko, masz racyę; sukcesya ta znacznie przenosi wartość funta rumianku — możnaby za nią dać z uncyę różanego olejku, co mówię uncyę! ze sześć drachm przynajmniej — i to przy mocno ryzykownym charakterze. Widzisz tedy, szanowny konsyliarzu, że nie odszedłem o wiele od prawdy...
Doktór rozśmiał się.
— Szanowny pan, — rzekł, — zna, jak uważam, dobrze tutejsze stosunki.
— Dobrze? ma się rozumieć że dobrze, co mówię dobrze, expedite, na wyrywki! Naprzykład — i tutejszy pisarz sądu ma córkę! Podobnego cudaka, o ile mi się zdaje, nikt w Europie nie widział, co mówię w Europie! w całym świecie!...
— Proszę pana, — odezwał się piskliwy głosik we drzwiach, — są trzy recepty!..
— Zaraz idę, zaraz idę! — zawołał Szwarc. — Przepraszam pana doktora, ale obowiązek... nie mam teraz pomocnika, a uczeń może się omylić; trzeba samemu dojrzyć, bo inaczej może się stać głupstwo, co mówię głupstwo! nieszczęście! Zaraz wracam... trzy recepty bagatelka... piorunem się zrobi.. jak honor kocham...
Młody doktór został w saloniku z panną Kornelią.
— Gdzież mama pani? — zapytał.
— Ach! mama zwykle po obiedzie nie bywa widzialną; nieznośne ataki migreny tak jej dokuczają, że musi się trochę położyć i wypocząć... Proszę pana, — rzekła, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, — spodziewam się że pan nie bierze na seryo tego co ojciec mówił. Pan nie zna jeszcze mego ojca. W gruncie rzeczy najlepszy człowiek, ale nie może się powstrzymać żeby nie żartował ze wszystkiego i wszystkich. Już taki temperament szczególny...
— Naturalnie że nie biorę na seryo — tem bardziej że poznałem już w mieście kilka domów bardzo sympatycznych.
— Ależ tak — i tu przecież, w tym kącie deskami zabitym, są ludzie, z któremi można przyjemnie czas przepędzić. Naprzykład dom sędziego...
— Uważam że pani szczególniej tę rodzinę wyróżnia.
— Nie przeczę... aczkolwiek bywam tam od niedawnego czasu dopiero — jednak pokochałam ich. Są osoby, które w jakiś dziwny, niewytłómaczony sposób pociągają ku sobie od pierwszego wejrzenia. Na mnie taki urok wywiera Zosia, chociaż i Anielcia jest bardzo a bardzo milutka. Takie wesołe dziecko...
— Istotnie humoru jej niebrak; byłem już u sędziostwa dwa razy — i obserwowałem to szczególnie pogodne usposobienie.
— Czy pan już przyzwyczaił się do naszego miasteczka? — zapytała.
— Potroszę. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, a jeżeli przytem na nowem miejscu dzieje się nieźle — to przyzwyczajenie jest tem łatwiejsze.
— A nie żal panu Warszawy? nie przychodzą namyśl różne porównania?
— Naturalnie że przychodzą, ale w Warszawie, pomimo wszelkich jej powabów, trudno zdobyć stanowisko, utrzymanie, a ponieważ ja zapatruję się na życie z praktycznego punktu widzenia, przeto chętnie daję za wygranę przyjemnościom, naturalnie chwilowo...
— Jakto chwilowo?
— Przecież tu do śmierci siedzieć nie sposób. Dorobiwszy się, trzeba będzie umykać, i wynagrodzić sobie wszelkie prywacye. Przytem, gdybym naprzykład, co przecież nie jest nieprawdopodobnem, ożenił się w tych stronach, to pragnąłbym wyprowadzić żonę na szerszy świat i nie dać jej gnuśnieć na zawsze w małem miasteczku. Mam takie przekonanie że jeżeli bierze się młodą osobę...
— Ach! — rzekł Szwarc wchodząc, — już i po trzech receptach! co prawda nasz poczciwy Zabłocki nie sprawia aptece wielkiego kłopotu. Infusum! saturacyjka, jakiś głupi proszek, co mówię proszek! proszeczek! — i już wszystko. Trzy recepty — rubel kopiejek dwadzieścia dziewięć i pół! jakże tu żyć przy takim doktorze! co mówię żyć! jak wegetować pytam?!
Doktór wstał.
— Szanowny panie, — rzekł, — muszę państwa pożegnać, trzeba spieszyć do chorych — i konie z Wólki już parę godzin czekają.
— Nie śmiem zatrzymywać — ale na herbatkę proszę do nas, co mówię proszę! i Kornelcia prosi! Dopóki się kochany konsyliarz nie urządzi, proszę nasz dom uważać jak za własny...
— Szczerze dziękuję, szczerze dziękuję, — rzekł doktór. — Pani Szwarc proszę oświadczyć moje uszanowanie...
Ukłonił się i wyszedł.
Szwarc zapalił świeże cygaro, puścił obfity kłąb dymu i stanąwszy przed córką zapytał:
— I cóż, moja śliczna Kornelciu — kochacie się już?!
— Kto? z kim? — zapytała zdumiona.
— No — ty i doktór, co mówię ty i doktór! wy z doktorem oboje i nawzajem!
— Co też ojciec mówi? Doprawdy nie rozumiem... traktuję go grzecznie, bo mnie tak postępować nauczono — ale więcej nic.
— Nic? nic? Ja daję codzień obiady wystawne, co mówię wystawne! lukullusowe, z indykiem, z kawą, z likierem — a ta nic! To kolosalne jak honor kocham! co mówię! to „nic“ piramidalne jest!!
— Doprawdy, kochany ojcze, sądziłam że będę lepiej zrozumianą. Owego bardzo dla mnie pamiętnego wieczoru, kiedy rozmowa skończyła się na moim płaczu i na spazmach mamy — powiedziałam wszystko co myślę. Ojciec przyrzekł mi nawet wówczas że nie będzie poruszał więcej kwestyi mego zamążpójścia.
— Ależ moja Kornelciu, ja nic nie poruszam, co mówię nie poruszam! nie dotykam wcale! — tylko chcę żeby się to prędzej skończyło...
— Widzę to, widzę, niestety. Ojciec pragnie żeby moim swatem był indyk i legumina!
— Czy tak czy owak, to wszystko jedno — jeżeli podobacie się sobie nawzajem...
— Ja nie staram się o to — a on jest dla mnie zupełnie obojętny.
— Niemów tak moja duszko... czyż młody człowiek ze stanowiskiem, z praktyką, co mówię z praktyką! z przyszłością! — może być dla ciebie obojętny?
— Przepraszam ojca, ale zdaje mi się że mama przebudziła się i woła mnie, muszę zatem odejść...
— A idź, idź, — rzekł niechętnie, — co mówię idź! leć! pędź!... Ona wszędzie idzie chętnie, — mówił już sam do siebie, — tylko zamąż nie chce wychodzić. Szczególne usposobienie. Każda panna marzy tylko o tem żeby się jak najprędzej wydać — a ta nie i nie! Niestety... niemam jak widzę szczęścia do kobiet... wcale nie mam! Żona moja nieoszacowana kobieta, lecz cierpiąca ciągle na migrenę; Kornelcia, Panie odpuść, przewrócone ma w głowie.. jedna Malwinka, ale i ta, prawdę powiedziawszy, niewiele mi przynosi pociechy. Och! tak, tak... gdybym miał syna tobym mu zawsze powtarzał: „synku jedyny! małżeństwo jest piękna instytucya, co mówię piękna! wzniosła! nieoceniona! ale zanim się ożenisz... to każ sobie pierwej zetrzeć głowę na proszek w porcelanowym moździerzu, co mówię w porcelanowym! w zwyczajnym żelaznym moździerzu!...
Westchnąwszy ciężko, pan Szwarc udał się do swego gabinetu.
Był to niewielki pokoik, położony tuż przy aptece, tak że przez nieznaczną szparkę w ścianie pryncypał mógł w każdej chwili kontrolować czynności swego ucznia.
Biurko staroświeckiego fasonu, z zaśniedziałemi bronzami — a raczej jak dawniej nazywano „kantorek“, zawalone było papierami i książkami. Walały się na niem w nieładzie listy, rachunki ze składu materyałów aptecznych, gazety, książki farmaceutyczne, rękopis nieocenionych przepisów na rozmaite kosmetyki i pachnidła, paczki świeżo sprowadzonych medykamentów, ziół, soli i tym podobnych... gąsior atramentu własnej roboty, czarny kałamarz drewniany z piaseczniczką i pęk piór gęsich.
Pan Szwarc zasiadł przy biurku, otworzył jednę z licznych szufladek i wydobył z niej kilkadziesiąt świeżutkich kuponów od listów zastawnych.
— Niewdzięcznica! — monologował półgłosem, — co mówię niewdzięcznica! czarny charakter!... Czy ona ma wyobrażenie jak ja się dla niej poświęcam... Za ostatnie kilkaset rubli ponabywałem w Warszawie te kupony... a com się przytem nachodził po kantorach, co mówię nachodził! dorożkami najeździł! Niewarto, doprawdy nie warto;... o kupca na aptekę dziś łatwiej niż o wdzięczność córek... Ha! co tam, — rzekł z rezygnacyą, — co tam... moja rzecz zrobić lekarstwo, a jaki będzie skutek zobaczymy...
— Jasiu! — zawołał na ucznia, — Jasiu! poszlij-no laboranta po Szulima, niech mi zaraz tu przyjdzie, bo mam do niego pilny interes... a Kornelci, co mówię Kornelci! panny Kornelii poproś, żeby mi tu przysłała filiżankę czarnej kawy... bo mi jakoś nie tego... co mówię nie tego! ckliwo mi szkaradnie...
Niebawem przyniesiono kawę, wkrótce też przyszedł i Szulim — aptekarz kazał go do swego gabinetu poprosić.
— Szulimku serce! — rzekł przyciszonym głosem, zamykając drzwi, żeby kto wypadkiem nie podsłuchał, — Szulimku serce, mam do ciebie delikatny interesik, co mówię delikatny! bardzo delikatny! Trzeba zrobić jedną rzecz, ale uważasz mądrze, sprytnie, dyskretnie i porządnie...
— Nu — na co jest głowa? — rzekł Szulim uderzając się palcem w czoło, — to ja wszystko mogę potrafić.
— Zarobisz sobie rubelka, co mówię rubelka! pięć złotych!
— Niech pan lepiej stoi przy pierwszem słowie.
— O... ja źle stoję Szulimku, bardzo źle stoję! potrzebuję gwałtownie pieniędzy.
Szulim spojrzał na aptekarza zdumiony.
— Pan aptekarz pieniędzy potrzebuje?! pan aptekarz? Ha! ha! to kto teraz będzie nie potrzebował pieniędzy?
— Psie czasy Szulimku, co mówię psie! obrzydliwie czasy!
— Ny, — więc co ja mam zrobić?
— Trzeba się postarać...
— Oj, oj, zaraz sprowadzę takich żydków co dadzą.
— A pfe! a pfe Szulimku, co mówię pfe! niech Bóg broni! ja bardzo lubię żydków, lubię im lekarstwa sprzedawać, ale pieniędzy od nich nie chcę pożyczać — nie!
— To zkąd pan weźmie?
— Otóż widzisz... tylko proszę cię, nie mów nikomu o tem... otóż widzisz, bo to ja uzbierałem sobie na stare lata trochę listów zastawnych — więc tu jest kilka sztuk kuponów, co mówię kilka! parę kuponików malutkich... i właśnie chciałbym cię prosić żebyś mi je zmienił na mieście.
— No — i pan potrzebuje pieniędzy? pan się ma za biednego! za co to takie kpienie z ludzi robić? Wiele jest te komponiki?
— Tylko za czterysta rubli... zmień je mój Szulimku, może u Fiszla trochę, u Berka, może u młodego doktora, bo on już pewnie złożył coś dotychczas...
— Aj, aj, on mnie sam mówił że ma już z tysiąc złotych — on też listów szuka.
— Tem bardziej, Szulimku serce, tem bardziej... zmień trochę i u niego — tylko jeżeli swoją żonę kochasz! jeżeli swoje dzieci kochasz! jeżeli masz uczciwość, honor i sumienie — to nie mów że to moje!... Proszę cię, jak się rozniesie że mam te kilka tysięcy, co mówię tysięcy! te głupie parę tysiączynów... to zaraz rozgłoszą żem bogacz, powiedzą że na pieniądzach siedzę — zechcą pożyczać... zgubią mnie, co mówię zgubią! zniszczą z kretesem!
— Ny, ny! niech pan aptekarz będzie spokojny... ja będę trzymał sekret w gębie, lepiej niż rubla w garści... Ja mu nie zgubię!
Po wyjściu Szulima, aptekarz rozśmiał się.
— O tak, tak! jestem aż nadto spokojny, co mówię spokojny! jestem pewny że za pół godziny o moich mniemanych listach zastawnych dowie się całe miasto i doktór... Zdaje mi się że to lepszy środek niż indyk na obiad, co mówię indyk! niż likier mojego pomysłu! Boże, Boże! czegóż to człowiek dla dzieci nie zrobi... jakich sposobów nie używa żeby im przyszłość zapewnić — a tu masz wdzięczność!.. Ach Kornelcia, Kornelcia! co mówię Kornelcia! grymaśnica raczej!