Pan sędzia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan sędzia |
Podtytuł | Obrazek z niedawnéj przeszłości |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domek, w którym mieszkał sędzia położonym był na końcu jednej z bocznych uliczek miasta, wśród ogrodów i w blizkości parku. Murowany, pokryty czerwoną dachówką, z oknami dużemi, różnił się od wszystkich domów miasteczka, tak strukturą, jakoteż i powierzchownością. Od frontu, oddzielony od ulicy wysokiemi sztachetami, miał on niby duży ganek, niby werendę, oplecioną powojem; po za domkiem zaś był ogród, niezbyt wprawdzie rozległy, lecz umiejętnie założony i bardzo ładnie utrzymany. Znaleźć tam było można owoce i kwiaty — i pożądany cień podczas upału. Była w tym ogródku i altanka z białej brzeziny i ławeczki darniowe i wreszcie duże klomby z bzów tureckich i jaśminów. Na rabatkach rezeda i lewkonia rosły, gdzie niegdzie krzak róży dźwigał na sobie okazałe kwiaty — a pod parkanem czerwieniły się maliny.
Domek składał się z kilku dużych i widnych pokoi, umeblowanych bez zbytku, lecz porządnie, a nawet dostatnio.
Po jednej stronie był pokój sędziego i salonik, po drugiej zaś stołowy, oraz jeszcze dwa inne, które zajmowały córki sędziego i jego siostra.
Sędzia od kilku już lat był wdowcem. Utracił żonę, którą bardzo kochał, a że już w nowe związki wstępować nie pragnął, więc też sprowadził do siebie siostrę swoją rodzoną, wdowę bezdzietną, i ta zajmowała się domem i zastępowała matkę sierotom. Była to kobieta dawnej daty, nie bez pewnych uprzedzeń, ale posiadała zacny charakter i najlepsze serce. Z dziećmi sędziego obchodziła się jak rodzona matka.
Dobrze i spokojnie było w tym domu. Ład i porządek we wszystkiem, a mieszkanie i ogródek utrzymane z pedantyczną czystością.
Sędzia, powróciwszy z biura, lubił zasiąść z fajeczką na werendzie, zkąd roztaczał się widok szeroki. Piękne, rozległe łąki rozciągały się nad rzeką, a po za nią, na wzgórzach czerniły się lasy.
Częstokroć przychodził tu stary doktór, major, regent, podpisarz, lub w ogóle ktoś ze znajomych — i po gawędce ustawiano stolik w ogródku, w altance, i zabawiano się preferansikiem niedrogim. Zimową porą turniej taki odbywał się w gabinecie sędziego. Panie przyjmowała siostra sędziego i jego córki. Nie było w tym domu jednakże ani zabaw szumnych, ani przyjęć wykwintnych, zbierało się tylko grono znajomych, dla wzajemnej wymiany myśli, pogawędki i przepędzenia czasu...
O godzinie jedenastej gasło już światło w całym domu, tylko w gabinecie paliła się jeszcze lampka, gdyż sędzia lubił o takiej porze czytywać gazety. Było zupełnie cicho, nikt mu nie przeszkadzał, mógł więc czytać i rozmyślać z największą swobodą.
A istotnie miał o czem rozmyślać i czem się troszczyć. Z przeszłości niedawnej pozostały wspomnienia smutne i bolesne, a przyszłość przedstawiała się w barwach posępnych. Z roku na rok spodziewano się zmian, mogących mieć dla wielu bardzo poważne następstwa. Nie dziw; gdy się człowiek do pewnej pracy przez całe życie wciągnie, gdy przyzwyczai się do niej; gdy, co więcej, ukocha zatrudnienie swoje i widzi w niem coś więcej aniżeli tylko środek do zarabiania na chleb powszedni — to rozstać się z tem zatrudnieniem, z tą pracą, bardzo mu ciężko. Ciężko, zwłaszcza gdy już siwizna głowę przypruszy, szukać nowego zawodu, torować sobie nowe ścieżki...
Myśli te bardzo zajmowały sędziego — i nieraz też poświęcał im długie godziny. Pragnął, może nietyle dla siebie, ile ze względu na dzieci, być przygotowanym. Na jego czole wysokiem i myślącem rysowały się zmarszczki, ilekroć te myśli uparte i natrętne przychodziły mu do głowy — a że przychodziły często, coraz częściej, przeto i zmarszczki rzadko kiedy ustępowały z czoła.
Jest wieczór, słońce zniża się już za las i rzuca na obłoki blaski purpurowe, wiatr łagodny kołysze gałązkami drzew.
Sędzia, swoim zwyczajem, z fajką w ręku, siadł na werendzie — wtem skrzypnęła furtka i ukazał się stary doktór, w swojej almawiwie szerokiej.
Po przywitaniu, usiadł, obtarł czoło czerwonym fularem, poprawił okulary i rzekł:
— No, panie sędzio, więc już mam kolegę.
— Przyjechał?
— Dziś w nocy — i był tak uprzejmy, że w południe złożył mi wizytę. Powiada że uważał sobie za obowiązek, przed zawarciem innych znajomości, przedstawić się starszemu koledze.
— Ciekawym bardzo jak się panu podobał?
— Z powierzchowności niczego... elegancik, wystrojony... ze szkiełkiem na nosie, chociaż, jak przypuszczam, ma zdrowe oczy.
— Co tam powierzchowność, to najmniejsza...
— No nie — jak dla lekarza, ma ona swoje znaczenie... ale mniejsza o to. Był u mnie z godzinę, a przez ten czas nagadał tak dużo że i spamiętać trudno. Dał mi do zrozumienia, wprawdzie bardzo delikatnie, że my starzy jesteśmy niedołęgi... żeśmy już przeżyli swój czas... że dopiero dzisiejsza nauka działa prawdziwe cuda.
— To nieźle, jak na początek.
— Niczego, wcale niczego... ale słuchaj-no sędzio dalej. Powiedział że dotychczas karmiliśmy się wszyscy uprzedzeniem, przesądami i fałszem... tak w nauce, jak i życiu, i że dopiero wtenczas będzie na świecie dobrze, gdy pozbędziemy się różnych zabobonów, jak powyrywamy z naszych umysłów jakieś chwasty i zielska... Udałem że tego nie rozumiem i skierowałem rozmowę z ogólnych kwestyj na przedmiot bardziej specyalny, na naszą naukę — i wyraziłem zdanie, że ostatecznie nie stoi ona jeszcze tak wysoko, jakby w interesie ludzkości należało pragnąć. Oburzył się na to i powiedział że to jest także uprzedzenie, że medycyna dzisiaj podziw budzi.
— Cóżeś mu doktór na to odpowiedział?
— Zaprosiłem go na konsylium do jednej starej żydówki, która ma tyfus i zapalenie płuc...
— Zdaje mi się, że użyłeś pan najwymowniejszego argumentu.
— Hm, do pewnego stopnia przynajmniej.
— A czy przyjął wezwanie?
— Z wielką chęcią nawet. Poszliśmy tam obadwa. Badał bardzo sumiennie i raczył przyznać że stan jest groźny. Pomimo tego zrobił nadzieję.
— Ciekawym...
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bo jestem aż nadto pewny, że żydówka najdalej jutro będzie już na kierkucie.
— Bądź co bądź, doktorze, obecność nowego kolegi zrobi ci pewną różnicę w praktyce.
— Mnie to bardzo nie martwi, a nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć, nie obchodzi. Nie jestem ja bogaty, nie jestem nawet zamożny — ale to co mam wystarczy mi na chleb do samej śmierci, a nawet będę mógł jeszcze coś dzieciom zostawić. Wierz mi panie sędzio, że czy będę miał kilka rubli więcej, albo mniej dziennego dochodu — to mnie już nie zmartwi... ale jest inna rzecz przykra i ta rzeczywiście boli.
— Cóż mianowicie?
— Ha cóż, mój sędzio, to, że jeszcze żyjemy, jeszcze pracujemy i jeszcze możemy być pożyteczni — a tu — już zjawiają się kandydaci na nasze stanowiska, już dają nam do zrozumienia żeśmy zacofani, starzy, niedołęgi — że powinniśmy ustąpić. Ach! boli to, boli, tem bardziej, gdy sami wiemy najlepiej że to nieprawda, fałsz! że mamy jeszcze siły i chęci...
— Masz słuszność doktorze, masz słuszność, ale panu jeszcze pół biedy... w takim zawodzie specyalnym konkurencya jest naturalnym objawem. Ale my!
— Prawda, prawda... panie sędzio. Ten stary postrzeleniec major słusznie mówi żeśmy doczekali psich czasów! Bardzo słusznie, bo gorzej chyba już być nie może.
— Niestety, powtarzamy to codzień, a jednak gorzej i gorzej jest wciąż. Grunt się nam z pod nóg usuwa, giniemy...
Nadejście regenta przerwało tę rozmowę. Był to człowieczek krępy, korpulentny, nizki — odznaczał się spokojem i małomównością.
— Spóźniłeś się pan dzisiaj, panie regencie, — rzekł sędzia a i Komorowskiego także coś nie widać.
— Hm, — mruknął regent, — czynności...
— Masz pan ich tak wiele w tym czasie?
— Wystarczy...
— A nie spotkał pan dobrodziej Komorowskiego?, — zapytał doktór.
— Hm... zapewne w aptece.
— A pocóżby tam chodził?
— No — do panny...
— Ach, ach, — rzekł śmiejąc się doktór, — zapomniałem powiedzieć panu sędziemu... Komorowski się żeni!
— Nie żartowalibyście sobie z poczciwego człowieka.
— Nie żartuję — całe miasto o tem mówi.
— Tak jest, mówi... — potwierdził regent, — całe miasto i moja żona nawet mówi...
— To samo mogę powiedzieć, — rzekł doktór, — całe miasto — i moja żona także...
Sędzia rozśmiał się.
— No, — rzekł, — całe miasto i dwie żony!.. to zapewne świadectwo poważne...
— I burmistrz... — dorzucił regent.
— Tem bardziej, tem bardziej — ale bądź co bądź, ja to między bajki włożę. Komorowskiemu ani się śni nawet o czemś podobnem.
— Któż to może wiedzieć...
— Ja wiem... ale otóż i on nadchodzi. Chodźże prędzej, panie Wincenty — zapewne nie domyślasz się nawet że o tobie mowa...
— Owszem domyślam się... gdzie jest trzech, tam, rzecz prosta — mówią o czwartym, ponieważ stolik oczekuje.
— Nie z tego powodu mówiono o panu... — rzekł doktór.
— Tak, nie z tego powodu...
— Więc?
— Ano, cóż tam w bawełnę owijać — podobno się żenisz...
— A podobno... dowiedziałem się o tem dziś z kilku bardzo wiarogodnych źródeł, i to podobno świetnie się żenię... bogato... Co do tego ostatniego punktu informował mnie Szulim, który miał sobie za obowiązek powinszować mi szczęścia...
— Widzisz pan, — rzekł regent zwracając się do sędziego, — sam przyznaje...
— Tak, przyznaję że mówią o tem w mieście ale ja o niczem nie wiem... i o niczem nie myślę, prócz o tem żeby dziś wygrać od regenta.
— No, no... lepiej od doktora.
— To zaraz zobaczymy, stolik gotów... więc się wszystko wyjaśni na gruncie.
Panowie przeszli do altanki, gdzie oczekiwał na nich rozłożony stolik — i po chwili rozpoczęła się ta niewinna, a zawsze zawzięta sprzeczka, która, jak się godzi przypuszczać, jest może największą przyjemnością preferansistów.
Doktór, zwykle spokojny i łagodny, przy preferansie nabierał dziwnej energii, milczący zazwyczaj regent stawał się wymownym, sędzia wykładał teoryę preferansa jak z katedry — a podpisarz, gracz najsłabszy, na którego ciągle się zarzuty sypały — odcinał się tylko złośliwie.
Gdy walka preferansowa w najlepsze odbywała się w altance — na werendę wyszły dwie panienki, córki sędziego. Były to młodziutkie jeszcze dziewczątka. Starsza poważniejsza nieco, gdyż niedawno dostała pierwszą długą sukienkę — młodsza wesoła, żywa, figlarna jak dziecko.
Obydwie były brunetki i bardzo do siebie podobne. Takież same żywe, błyszczące czarne oczy, takież włosy, bezpretensyonalnie w warkocz splecione, rumieńce na świeżych buziaczkach i równe białe ząbki były ich ozdobą. Tylko w wyrazie twarzy była różnica.
Na gładkiem czole starszej zawsze dostrzedz było można jakąś chmurkę, jakiś cień, gdy tymczasem młodsza była uosobieniem wesołości i pustoty.
— Wiesz co Zosiu, — rzekła, — mam szczególną ochotę poprzemieniać tym panom kapelusze. Wyobrażam sobie jak będzie wyglądał regent! Olbrzymi kapelusz podpisarza wpadnie mu aż na nos!..
— Zawsze dziecinne żarty trzymają się ciebie, Anielciu.
— Tak, — rzekła zadąsana, — dziecinne żarty! Doprawdy nie rozumiem czego ty Zosiu chcesz odemnie? chyba żebym sprawiła sobie tabakierę, włożyła na nos okulary — i chodziła tak poważnie jak burmistrz po rynku... Dla twojej przyjemności jestem gotowa to zrobić. Ciocia ma przecież okulary — a tabakierki mogę sobie od poczciwego naszego majora pożyczyć...
— Wszystko musisz obrócić w żart, ze wszystkiego się wyśmiać... Ej, moja Anielciu, czas już zacząć myśleć poważniej, niewiele ci brakuje do szesnastu lat...
— Ach, prawda że niewiele; wiecznie to przypominam cioci i proszę żeby mi sprawiła suknię długą, tak jak ty masz Zosiu — a ciocia uparła się i nie chce! Na żaden sposób nie chce — powiada że jestem podlotek... Także wyraz!! właściwszy dla określenia dorastającego ptaka — ale nie dla człowieka... Ja się jeszcze z ciotką o tego podlotka wykłócę, byle się tylko sposobność trafiła... I z tobą się wykłócę Zosiu, ponieważ ty zawsze stronę ciotki trzymasz...
— Ja trzymam stronę rozsądku.
— Dziwna ty jesteś, moja droga, z tym ciągłym rozsądkiem... powagą!.. Kiedyż się mamy pobawić i weselić jeżeli nie teraz, pókiśmy młode. Czy wtenczas, gdy ty wyschniesz jak szanowna pani konsyliarzowa — a ja będę taką korpulentną jak pani Szwarc? Bo mam zamiar być taką na starość.
— Co też pleciesz?
— Nie plotę, tylko mówię... chcę być kiedyś okazałą damą, bo to jest i pięknie i wygodnie. Jak zasiądę w kościele, to zajmę swoją osobą całą ławkę, nawet pani burmistrzowa już się nie zmieści... Powiadam ci że to wyborna rzecz taka tusza... nieprawdaż Zosiu?
— Jesteś niepoprawny dzieciak... żebyś była trochę mniejsza, to z czystem sumieniem, kazałabym ci klęczyć.
— Każ... i owszem! — uklęknę chociaż jestem... jakżeż tam?! podlotek... niby trzy kwadranse na dorosłą pannę. Podziwiaj moje posłuszeństwo, już klęczę...
To mówiąc uklękła, oparła główkę na kolanach siostry i patrząc jej figlarnie w oczy, mówiła dalej:
— No widzisz, dziecko klęczy, dziecko jest posłuszne, może ono nawet obiecać poprawę i co więcej dotrzymać słowa... ale trzeba temu dziecku wytłómaczyć gdzie jest prawo, które zabrania się śmiać młodej dziewczynie, które nie pozwala jej być wesołą, zabrania podskoczyć i zaśpiewać... Nie, nie Zosiu kochana, nawet ojciec gwardyan nie był tak wymagający i nieraz mówił mi: „śmiej się dziecko boś młode, kochane, bo nieznasz jeszcze goryczy i zawodów“. To są własne jego słowa, a dlaczego ty jesteś innego zdania siostruniu? Powiedz mi, przecież widzisz że na klęczkach o to cię proszę...
— Czyż ty nie wiesz o zmartwieniu naszego kochanego ojca? czy nie wiesz jaka ciężka troska go gniecie? co go czeka?
— Ależ wiem doskonale, moja Zosiu.
— I nie martwi cię to?
— Ani trochę.
— No wiesz co Anielciu, że nie przypuszczałam tego... sądziłam że kochasz naszego drogiego ojczulka...
— Sądziłaś że go kocham i przekonałaś się że to nieprawda, — rzekła z goryczą. — Gdyby mi to kto inny powiedział, to chyba skoczyłabym mu do oczu! ale tobie przebaczę — bo widzę że mnie nic a nic nie rozumiesz. Według ciebie, to, gdy się widzi kogoś bardzo kochanego w zmartwieniu, w smutku, przygnębionego jakimś ciężarem, lub obawą... to należy się skrzywić jak środa na piątek, jęczyć i wzdychać po kątach — i ciągle swojem zachowaniem i fizyonomią swoją mówić mu: „Smuć się, smuć się, nieszczęście wisi nad tobą! lada chwila spadnie ci na głowę jak kamień, smuć się, smuć! jęcz, narzekaj“. Czy tak Zosiu według twego pojęcia? czy tak?
— Może w tem co mówisz jest trochę słuszności, ale gdy się czyj smutek podziela... to trudno ukryć.
— Ja nie pojmuję przyczyny tych waszych smutków, nie! Jeszcze ojciec... przyzwyczaił się do swej pracy, więc mu ciężko myśleć że się z nią rozstanie — ale ty, ty czego masz narzekać?
— Ach! — westchnęła, — dzieciaku, dzieciaku! a co się z ojcem stanie? co się z nami stanie? co będzie?
— Ha! ha! to paradne pytanie! co będzie?! Ja się o to bynajmniej nie martwię... bo nie przypuszczam żeby człowiek tak pracowity, szlachetny i dobry jak nasz ojciec, nie znalazł sobie stanowiska na świecie.
— Moja droga, zkąd ty wiesz że świat jest taki dobry że ojca naszego zaraz przygarnie?
— A zkąd ty wiesz że świat jest zły i że ojca zaraz odepchnie?
— Prędzej można się złego spodziewać...
— Eh! moja Zosiu, to jeszcze nie żaden dowód. Zresztą ojciec nasz nie jest ani tak bardzo stary, ani schorowany. Da sobie rady — ja w to wierzę. To też nie obawiam o niego — a co do nas, to wierz mi że się szczerze cieszę z tych zmian.
— Nie masz z czego...
— Ach, zrozumiej-że mnie — że nie ze zmian ogólnych się cieszę — ale ze zmiany jaka zajdzie w naszem położeniu!.. Radość mnie opanowywa na myśl że porzucę to miasteczko, w którem doprawdy tak niema co robić. Może przez jakiś czas smutno mi będzie bez naszego ogródka, bez kwiatów — ale zastąpię je sobie kwiatami pokojowemi. Zobaczysz że na każdem oknie ogród założę.
— Byleś tylko miała z czego żyć, marzycielko.
— Czyż to tak wiele potrzeba?
— Zawsze chleba, mięsa, herbaty...
— Ja nie jestem żarłokiem, a jeżeli będę głodna to wyobrażę sobie że jest wielki post i że suszę...
— Ha! ha! jakiż to wyborny sposób — pomysł godzien twojej główki, Anielciu.
— Nie żartuj z mojej główki, nie jest ona bowiem tak zupełnie pusta jak ci się zdaje. Myśli ona dużo... o! myśli.
— Jakby kapelusz podpisarza ulokować na głowie regenta — prawda?
— No, nie zapieram się, — ale oprócz tego myślę i o czem innem. Myślę o tem, jak to będzie dobrze gdy się znajdziemy w dużem mieście, wśród ludzi ciągle ruchliwych, czynnych, pracujących, zajętych. Ręczę ci Zosiu, że i tobie zbraknie czasu na westchnienia i prawienie mi morałów.
— Obyś ich nie potrzebowała!..
— Ja ich i dzisiaj nie potrzebuję, — rzekła zadąsana, — wstaję i odchodzę od ciebie. Skoro mnie traktujesz jak dziecko — to poszukam sobie towarzystwa dzieci... będzie mi lepiej z niemi.
— Ależ Anielciu, nie gniewaj się — ja cię nie chciałam obrazić.
— Zrobiłaś mi przykrość, gniewam się na ciebie, na całe życie się gniewam!
— No, no, uspokójże się.
— Nie uspokoję się! ani myślę!..
— Anielciu!
— Panny! panny! — dał się słyszeć obcy głos jakiś, — cóż to kłócicie się?.. a fe! rodzone siostry!
— Dobrze że ciocia idzie — niech nas ciocia rozsądzi!
— Dobrze, zgadzam się, — rzekła Zosia, — niech nas ciocia sądzi.
— Ach, moje drogie, nie mam czasu — goście są, trzeba i o nich pomyśleć.
— Przecież pomożemy cioci jak zwykle, — odezwała się Anielcia.
— Szczególniej twoja pomoc na wiele mi się przyda! Znowuż jakiego figla wypłatasz... przesłodzisz herbatę że nikt jej do ust nie weźmie, albo zamiast wódki podasz na stół ocet.
— Ciocia zawsze tak mówi aby mi dokuczyć! przecie każdy może się omylić... cioci samej to się nieraz zdarzy.
— Co innego przypadek... a co innego figle, moja panno... ale mniejsza o to. Widzę że znowuż miałyście jakąś sprzeczkę... o cóż to wam chodzi?
— Widzi ciocia, — odezwała się starsza siostra, — to nic dziwnego. Anielcia ma tak żywe usposobienie, że lada o co gniewa się. Jak w tym razie, zaszło między nami nieporozumienie z powodu zamierzonego wyjazdu. Anielcię cieszy on — a mnie smuci — oto i powód sprzeczki.
— Nie widzę z czego się Anielcia może cieszyć, — rzekła poważnie ciotka. — Panny sędzianki mogły spodziewać się lepszego losu, nad sposobienie się do jakiejś ręcznej pracy.
— Ciekawam bardzo czy panna sędzianka jest z lepszej gliny ulepiona, aniżeli każda inna? — spytała Anielcia.
— Nie mów o tem na czem się nie znasz, — rzekła ciotka, — ani twoja babka, ani twoja matka, żadnym rzemiosłem się nie trudniły — a ciebie Bóg wie co czeka... Pan brat przejął się jakiemiś dziwnemi zasadami: nie wiem kto mu to doradza, doprawdy...
— Co takiego ciociu? co takiego?
— Dowiesz się i później.
— Ależ niech ciocia powie, bardzo, bardzo proszę, — zawołała Anielcia.
— Nie ma co powtarzać... Ojciec wasz chce żebyście się uczyły szewctwa... doprawdy trudno sobie wyobrazić żeby kto mógł mieć podobny pomysł! Ale, cóż ja najlepszego robię?! rozmawiam tu z wami — a jeszcze tyle mam do zrobienia! Posiedźcie tu chwilkę — ja zaraz wrócę i zajmiemy się herbatą.
Z temi słowy siostra sędziego wyszła.
— Cóż panno sędzianko, — rzekła z przekąsem Anielcia, — jakże ci się podoba to o czem ciocia mówiła?
— Niebardzo...
— Ha! ha! niebardzo! — a mnie bardzo! Ach, czemuż nie jestem mężczyzną! Byłabym kowalem, albo stolarzem, albo takim co maszyny różne robi... to lepsze doprawdy aniżeli wszystkie nasze kobiece zatrudnienia, wszystkie druciki, szydełka, igiełki, nad któremi trzeba po całych dniach ślęczyć, niewiadomo poco?
— O cóż ci więc idzie, moja Anielciu... skoro mamy się wziąść do szewctwa?
— Ach tak! tak, wybornie, zobaczysz jaki ze mnie będzie dobry szewczyk! Jak zacznę stukać młotkiem, to chyba aż w niebie będzie słychać... Taką robotę to rozumiem — i tak się z niej naprzód już cieszę, tak się cieszę, że opowiedzieć nawet tego nie potrafię...
— Z czego się pani tak cieszy? — zapytał podpisarz, ukazując się na werendzie.
— O! to moja tajemnica, łaskawy panie... moja własna tajemnica.
— Założyłbym się że ma jakiś związek z malinami, których w tym roku taka obfitość w ogródku...
— Trafił pan jak kulą w płot! cóż mnie maliny obchodzą? Ale, zkąd się pan tu wziął? przecież panowie grają w altance.
— Dostałem urlop... i przyszedłem panie bawić.
— Szlachetny zamiar... Ukłoń-że się Zosiu — pan Komorowski ma nas bawić. Siadamy i czekamy — a co do mnie dodaję, że rzeczywiście spragniona jestem zabawy... choćby w piłkę!
— Niestety, pani, do tej zabawy najmniej jestem zdatny; natomiast mogę rzucać paniom najświeższe nowinki miejskie — będzie to także niejako gra w piłkę... z udziałem całego miasteczka; gdyż nowinki mają tę własność że byle je tylko rzucić, w lot chwytane są przez naszych przyjaciół i nieprzyjaciół, znajomych i nieznajomych.
— Wiesz pan co, to dobra zabawka, — rzekła Anielcia, — proszę więc brać „piłkę“ pierwszą lepszą i rzucać do nas... tylko z jednym warunkiem...
— Słucham pani.
— Byle nie brać piłek już ogranych, gdyż nie lubię zabawki, która przeszła już przez wszystkie ręce.
— Najsłuszniejszy warunek, panno Anielo, najsłuszniejszy... stosuję się do niego z przyjemnością i rzucam piłkę świeżuteńką, prosto z Warszawy — dopiero dziś sprowadzoną...
— Domyślam się... zapewne pani burmistrzowa przywiozła do swych dzieci tyle upragnioną guwernantkę, z paryzkim akcentem.
— Źle się pani domyśliła — o ile mi wiadomo, akcent podobno już wyekspedyowano z Paryża, a guwernantka będzie przysłaną oddzielnie — dotychczas jednak ani jeden, ani drugi transport nie nadszedł.
— A bez akcentu trudno żyć! — wtrąciła złośliwie Zosia.
— Spodziewam się, zwłaszcza tu, u nas...
— A gdzież jest owa piłka? — zapytała Anielcia.
— Nie wiem dobrze — gdyż podobno składa dziś wizyty; nie ulega kwestyi, że najdalej jutro przytoczy się i do państwa...
— Cóż to jest?
— Doktór nowy... panno Anielo, doktór... człowiek młody, elegancki, nie taki jak nasz poczciwy, stary eskulap...
— To mnie nic nie obchodzi — jestem tak zdrowa że nie potrzebuję wcale lekarzy, mogę ich nie znać!
— Lecz dla towarzystwa, bądź co bądź, pożądany nabytek...
— Mało gdzie bywamy... ale, kto się tam tak dobija do furtki? Otwarte! — zawołała, — otwarte!
Podpisarz podniósł się.
— Dalibóg! — rzekł, — toż to aptekarz, pobiegnę mu otworzyć, — i ruszył ku furtce. Nim jednak dobiegł do niej, Szwarc jakoś sobie otworzył i nie zważając na Komorowskiego, wbiegł na werendę.
Był pomięszany jakiś, przestraszony... pot grubemi kroplami spływał mu po twarzy.
— Przepraszam... — rzekł, — co mówię przepraszam! owszem dobrze mówię: tak przepraszam! oj, czy czasem nie ma u państwa doktora?
— Co się stało? — spytała Zosia, a Anielka pobiegła natychmiast do altanki.
— Albo ja wiem? okropność, co mówię okropność! straszne rzeczy!
Sędzia, regent i stary doktór zaalarmowani przez Anielcię, pospieszyli natychmiast.
— Czy kto chory u pana? — zapytał doktór.
— Żona i żona chora! co mówię! żona i córka, palpitacye! spazmy! jedna śmieje się, druga płacze... dawałem anodyny, co mówię... tak dobrze mówię... tak! anodyny...
— Idę w tej chwili, — rzekł doktór, biorąc kapelusz.
— Ach, chodź pan, chodź... przepraszam panie sędzio... Ha! i pan Komorowski tutaj?! — zawołał spostrzegłszy podpisarza... — ja z panem będę miał rozprawę! co mówię rozprawę? awanturę — jak honor kocham, awanturę!!
— Dobrze... dobrze, — odpowiedział podpisarz, — gotów jestem służyć panu — ale przedewszystkiem spiesz pan do chorej żony i córki.
— Tak, teraz spiesz! paradne... teraz spiesz! Sam wiem o tem że trzeba i spieszę, co mówię, pędzę! Panie doktorze idźmy! Przepraszam pana sędziego... najmocniej, żem przerwał zabawę... ale w takim wypadku, co mówię! w katastrofie wypadków!..
— Ależ panie, któżby mógł mieć pretensyę? Idźcie panowie coprędzej... ale doktór powróci do nas?
— Naturalnie... czekajcie na mnie...
— Osobliwość, — rzekł regent, gdy Szwarc z doktorem odeszli, — osobliwość!
— Ja nie mogę zrozumieć za co pan Szwarc wygrażał panu Komorowskiemu? — wtrąciła Zosia.
— Chyba za to że nie używam żadnych lekarstw.
— No, nie, — to raczej o pannę Kornelię chodzi... — odezwał się regent.
— O pannę Szwarc?!
— Tak jest, — o narzeczoną pana Komorowskiego.
— A dla czego mi pan tej piłki nie rzucił? — spytała Anielcia.
— Dajcież mu raz pokój, moi kochani, — rzekł sędzia, — człowiek Bogu ducha winien — o niczem nie wie — i ni ztąd ni zowąd, staje się bohaterem jakiejś, niewiadomo przez kogo zmyślonej bajeczki. Doprawdy, to tylko na naszym partykularzu może się coś podobnego zdarzyć.
— Więc to nieprawda? — spytał regent.
— Naturalnie że nie.
— Hm... to źle... to niedobrze, to szkoda.
— Dlaczego?
— Sądziłem że się bez intercyzy nie obejdzie...
— Każdy młyn na swoje koło wodę ciągnie, — rzekł śmiejąc się podpisarz, — ale nic straconego. Taka panna posażna, jak aptekarzówna, prędzej czy później zamąż wyjdzie — a że ojciec nie wyda jej bez intercyzy to pewno.
— Spodziewać się... niegłupi to człowiek.
— Ale preferansa nam zepsuł.
— Nic to — Zabłocki zaraz wróci.
Po upływie pół godziny, doktór powrócił. Zarzucono go pytaniami.
— Właściwie nic się nie stało, — odrzekł, — musiała być jakaś gruba sprzeczka domowa, i pani uciekła się do spazmów... a może dostała ich naprawdę.
— A panna Kornelia? — spytała Anielcia.
— Nic jej nie będzie; głowa trochę poboli i przestanie. Miała zmartwienie, spłakała się...
— Ale jakiż właściwie jest powód zajścia?
— Zkąd ja to mogę wiedzieć? Szwarc woła ciągle: co mówię! co mówię! ale właściwie nic nie mówi; zresztą nie moja rzecz pytać. Wezwano mnie do chorych, zastałem zirytowanych; zrobiłem co do mnie należało i wróciłem ażeby skończyć rozpoczętą pulę...
Panowie pospieszyli do zielonego stolika, skończyli pulę i po kolacyi powiedzieli sobie dobranoc.
Jak na miasteczko, była to już późna godzina, światła pogaszono wszędzie, drobny deszczyk padać zaczął.
Doktór i regent, zaopatrzeni w latarnię, poszli razem, podpisarza zaś zatrzymał sędzia pod jakimś pozorem.
— Chodźno pan na chwilkę do mego gabinetu — rzekł, potrzebujemy z sobą pomówić.
— Bardzo chętnie, gdyż i ja także miałem zamiar prosić o parę słów rozmowy.
— Tem lepiej — będziemy mogli mówić swobodnie, nikt nam nie przeszkodzi — siostra moja i panny poszły już na spoczynek. Siadajże, kochany panie Wincenty, i przedewszystkiem opowiedz, z jakiej racyi przyczepiono dziś twoje nazwisko do aptekarzówny — i zkąd się ta plotka wzięła?
Podpisarz usiadł i ze wszelkiemi szczegółami opowiedział całą scenę w parku.
— Naturalnie, — dodał, — że doktorowa nie miała nic lepszego do roboty, jak zrobić z tego plotkę... no — i puściła ją też w kurs tak skutecznie, że nawet wróble na dachu o tem śpiewają. Jak sądzę, musiało to zaraz dojść do aptekarza, który też zażądał od córki objaśnień. Mniemam że nie obeszło się przytem bez obustronnych wymówek, zwłaszcza jeżeli i pani Szwarc w to się wdała. Epilog tej sprawy wiadomy jest panu... skończyło się na spazmach i wezwaniu doktora... Ale, pytam teraz, jak ja mam się wywiązać ze zlecenia panny Kornelii — co pan sędzia myśli?
— Wiesz panie Wincenty, że energia tej dziewczyny podoba mi się — ale nie mogę tak odrazu powziąść stałego postanowienia... nie zgodziłbym się także, bądź to pośrednio, bądź bezpośrednio, wpływać na poróżnienie się córki z ojcem. To trzeba inaczej urządzić.
— Ale jak?
— Im droga prostsza tem lepsza. Będę u aptekarza i ich do siebie zaproszę; niech się dziewczyny poznają — a gdy wyrozumiem że będzie można umieścić je razem — to postaram się przekonać Szwarca.
— Trudno to będzie.
— Dlaczego?
— Kto z takim waryatem dojdzie do ładu? Próżny, nadęty, ciągle przechwalający się swojem bogactwem!
— No — za surowo go sądzisz, panie Wincenty... jest oryginał i dziwak — to prawda, ale człowiek sprytny i gdy będzie widział praktyczność pomysłu, to zgodzi się bezwątpienia... Odpowiedz że pan tedy swojej pannie, z którą cię dziś całe miasto zaręczyło — żeby zostawiła swoje plany czasowi... A teraz, kochany panie Wincenty, pomówmy o tem co cię bardziej obchodzi.
Podpisarz żywo poruszył się na krześle.
— Przyczyna samobójstwa tego biedaka Szelążka jest wyjaśniona — a wszelkie przypuszczenia Szwarca, wobec niezbitych dowodów, upadły.
— Mówiłem panu przecież...
— Tak, tak... Niepowodzenia pieniężne, położenie prawie bez wyjścia, pchnęły go do fatalnego kroku. Z korespondencyi, którą przejrzałem, jasnem jest, że z takim zamiarem nosił się już od roku. W ostatnich czasach całą nadzieję ratunku pokładał w jakimś wynalazku. Miał zbudować maszynę, czy coś podobnego, i w tym celu prowadził dość obszerną korespondencyę, oraz robił u rzemieślników zamówienia, które zwróciły uwagę Szwarca. Naturalnie, maszyna nie zdała się na nic i żaden fabrykant nie chciał kupić modelu. Wszystkie marzenia rozwiały się... prysnęły jak bańka mydlana... No — ale stało się... O ile czas mi pozwolił, przejrzałem papiery po nieboszczyku. Nie masz pan wyobrażenia co za chaos! Jakieś świstki, karteczki, notatki, pozwy, wyroki, ale ani kawałka regestru, ani śladu książki, z której możnaby się czegoś pewnego dowiedzieć. Gotówki znalazło się bardzo niewiele, ledwie że koszta pogrzebu pokryje, a inwentarze i ruchomości domowe mało także warte. Co było lepszego, to nieboszczyk w ostatnich czasach wyprzedał i pozostawił tylko najniezbędniejsze rzeczy.
Podpisarz westchnął.
— Wiedziałem ja dobrze o tem, — rzekł, — bardzo dobrze wiedziałem...
— Jednem słowem, kochany panie Wincenty, stan jest zły, a położenie wdowy i sierot opłakane...
— Widzi pan więc jak bardzo im pomoc jest potrzebna. Jabym gotów zaraz oddać wszystko co posiadam...
— Ale powoli, powoli... miej pan trochę cierpliwości. Spodziewam się że właściciel Płużyc nie będzie egzekwował zaległej raty dzierżawnej — z żydami ułożymy się także — a dopiero jak się wszystko zupełnie wyklaruje, pomyślimy co zrobić z wdową i sierotami. Może panu przyjdzie jaki projekt do głowy.
Komorowski uścisnął dłoń sędziego — i udał się do domu.
Było zupełnie ciemno, drobny deszczyk padał nieustannie — ale mały człowieczek, pomimo ciemności, szedł śmiało; znał on każdy zakątek, każdą uliczkę, prawie każdy kamień w miasteczku...