<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W parku wyprawiono wielką zabawę, o której do dziś dnia jeszcze wspominają mieszkańcy małej mieściny... Kosztowała ona dość pieniędzy, kłopotów i zachodów — ale też udała się świetnie, nad wszelkie spodziewanie świetnie!
Inicyatorem tej zabawy, na cel dobroczynny naturalnie, był... któżby inny, jak nie pan Alfred Długoborski, wielmożny nowy doktór, jak go zwali żydzi, kochany doktoreczek, jak w cichości szeptały panienki.
Bo trzeba wiedzieć, że pan Alfred szybko zaaklimatyzował się w miasteczku i stał się w krótkim czasie główną sprężyną towarzyskiego życia partykularza. Zawsze znalazł on czas na urządzenie teatru amatorskiego w stajni, koncertu w wielkiej sali bilardowej u Icka, wycieczki zamiejskiej z tańcami na świeżem powietrzu — i tym podobnych przyjemności, nieznanych dotychczas w miasteczku.
Tym razem zaimprowizował loteryę fantową, z muzyką, z bufetem, z kwiatami, które piękne panie sprzedawały w specyalnie na ten cel urządzonych namiotach; — a była w całem urządzeniu taka wspaniałość i przepych, że żydom świeczek na szabas zabrakło, gdyż doktór wykupił wszystkie łojówki w mieście, do chińskich lampionów, transparentów i wielkich kul z kolorowej bibułki.
Śmiało można twierdzić, że cała inteligencya miasta przyjmowała udział w przygotowaniach do tej wspaniałej uroczystości. Zebrano kilkaset fantów: panie dały robótki, panowie scyzoryki, figurki porcelanowe, papier, ołówki, cygara i inne drobiazgi... Fiszel Fajn ofiarował dziesięć butelek likierów — aptekarz pomadę, trociczki i perfumy; kupcy różne przedmioty galanteryjne — a nawet Szulim nie dał się długo prosić i ofiarował sześć kartek zawierających następujące słowa: „Kto będzie ten kwitek wigrywał tego Szulim zadarmo ostrzyże i ogoli — a jeżeli los trafi przypadkiem na damę, przystawi jej także zadarmo jedną pijawkę lub cztery bańki do wyboru. Na co się własnoręcznie podpisuje Szulim Geliebter, felczer angielski od samego Londynu“.
Były pomiędzy fantami nawet i kosztowne przedmioty: wspaniała lampa mosiężna do oleju, samowar, któremu tylko jednej nogi brakowało, kapelusz cylindrowy (dar regenta, tem szacowniejszy że pamiątkowy, jeszcze z kawalerskich czasów) — para ostróg ofiarowana przez majora; książka pod tytułem „Przygody czterech kobiet i jednej papugi“, bez czterdziestu sześciu stron początkowych, ale jeszcze w dobrym stanie — i żywy, czarny indyk, własnej hodowli pani doktorowej Zabłockiej.
Prezydent dostarczył uprzejmie z aresztu detencyjnego dwóch włóczęgów, złodzieja i babę podejrzaną o usiłowanie kradzieży. Ci państwo, pod komendą i dozorem starego policyanta, zajmowali się przez cały dzień rozwieszaniem chińskich latarni i zamiataniem głównej alei parku. Namioty urządzał wielki pijak, ale z natury zdolny do wszelkiego majsterstwa — stróż z magistratu, Kacperek.
Urządzeniem zaś ozdób i wogóle całej części dekoracyjnej, zajęli się panowie kanceliści z sądu i z magistratu. Stary major z panem Szwarcem pomyśleli o fajerwerkach. Pierwszy przyrządzał rakiety, co doskonale umiał; drugi zaś wynalazł jakąś starą książkę niemiecką o pyrotechnice, i według znalezionych w niej wskazówek, przygotowywał rozmaite szmermele, lustkugle, młynki, fontanny i ognie bengalskie we wszelkich kolorach.
Sprowadzono też z poblizkiej wioski kilka łodzi i przewoźników, ażeby zapewnić damom przejażdżkę wodną po stawie. Na samym środku stawu, na kępie wierzbiną zarosłej, umieszczono beczkę smoły i chłopca, który ją miał na dany znak zapalić.
Urządzeniem bufetu zajęła się pani doktorowa Zabłocka, najsławniejsza na całe miasto gospodyni. Dostarczyła konfitur, ciastek własnego wyrobu i rozmaitych smakołyków, które przyrządzać umiała wybornie.
Sprzedawania kwiatów podjęła się panna Kornelia i sędzianki.
Największa trudność była w skompletowaniu dobrej orkiestry; na miejscu albowiem znajdowało się tylko czterech żydków uprawiających muzykę, z których jeden, specyalista od klarnetu, cierpiał na astmę i niezawsze był do koncertu usposobiony — a drugi znów, skrzypek, puszczał się często na wędrówkę po wsiach, w celu sprzedaży igieł, nici, tasiemek i innych drobiazgów, skutkiem czego niezawsze bywał w domu obecny.
Zwalczono jednak i te trudności, przy pomocy Szulima, który, za umiarkowane wynagrodzenie, poświęcił się dla ogólnego dobra i sprowadził po kilku muzykantów z miasteczek sąsiednich. Tym sposobem złożyła się wcale przyzwoita orkiestra. Wprawdzie muzykanci z różnych miasteczek nie mogli mieć jednakowych poglądów na harmonię i takt, ale to co zepsuły skrzypce i klarnety naprawiał mistrz od tamburyna, który tak silnie uderzał pięścią w to „muzyckie naczynie“ — że wszystkie fałsze zagłuszał.
Kiedy nadszedł dzień zabawy, publiczność całą falą zaczęła płynąć do parku.
Orkiestra, umieszczona na odpowiedniej estradzie, zagrała tego marsza, przy którego dźwiękach kroczą zakwefione oblubienice, gdy mają zostać poślubionemi według zakonu Izraela, — a zagrała z takiem zacięciem, z taką werwą, że aż świergotliwe wróble umilkły na gałęziach.
Piękna, jesienna pogoda sprzyjała zabawie; na wysokich drzewach parku listki zaczynały więdnąć i przybrały już ową złotą-zielonawą barwę, która w blaskach zachodzącego słońca taką się dziwnie piękną wydaje. Coraz, gdy wiatr silniej gałązkami poruszył, listki odrywały się i ulatywały z drzew, jak złotoskrzydłe motyle, drżąc w powietrzu, czepiając się gałązek, jakby z żalu za drzewem, które opuścić miały.
W namiocie z kwiatami, w towarzystwie Zosi i Anielci, zasiadła panna Kornelia, szczególnie jakoś uśmiechnięta i wesoła. Ubrana była bardzo gustownie i widocznie dołożyła wszelkich starań aby dobrze wyglądać.
Od głównej bramy napływała publiczność. Inteligencya miasteczka, przyjezdni goście z okolicy i cały tłum żydów i żydówek, pragnących spróbować szczęścia na wielkiej, nieznanej tu dotychczas, loteryi.
Fanty poustawiane były w oddzielnym namiocie, który też od chwili rozpoczęcia zabawy znalazł się w formalnem oblężeniu. Fortuna, jak zwykle fortuna, była kapryśną, i wyroki jej przyjmowano wybuchami śmiechu.
Pani Fiszlowa Fajn, pierwsza na całe miasto bogaczka, bardzo nabożna i delikatna osoba, wygrała ostrogi majorskie — a panu prezydentowi, który także szczęścia chciał spróbować, dostała się... szczotka do zamiatania.
— Nu — teraz u nas w mieście będzie wielki porządek! — mówili między sobą żydkowie. — Aj, aj, jaki tu porządek będzie...
Przy gustownie urządzonym bufecie zasiadła pani doktorowa Zabłocka z Brońcią, której było bardzo do twarzy w skromnej sukience i eleganckim fartuszku.
Major pilnował swoich rakiet, a pan Szwarc, przy pomocy laboranta, ustawiał przybory do fajerwerków, objaśniając cisnącym się do niego z ciekawością żydkom, że o zmroku zobaczą takie proszki, jakich w życiu swojem jeszcze nie widzieli.
Kiedy zaczęło już szarzeć — zapalono chińskie latarki, a orkiestra zagrała jakiegoś odwiecznego, bardzo sentymentalnego walczyka...
Dopiero teraz zabawa rozpoczęła się na dobre. Latarki migotały na gałęziach, na starym, wpół rozwalonym tarasie zamkowym, — a na środku stawu, na kępie, beczka smoły buchnęła czerwonym płomieniem.
Losowanie fantów było już skończone, publiczność niższego gatunku gromadziła się na placyku, na którym miano puszczać fajerwerki, zaś śmietanka towarzystwa podzieliła się na grupy, i bądźto przechadzała się w głównej alei, bądź też gromadziła przy bufecie i kiosku z kwiatami.
Tam znajdował się także i młody doktór, który od niejakiego czasu ciągle assystował pannie Kornelii.
Aptekarz był ciągle w doskonałym humorze.
I teraz, pilnując swoich fajerwerków, aczkolwiek zajęty rozmową z majorem — miał jednak oczy wlepione w namiot z kwiatami, w którego jasno oświetlonem wnętrzu widział córkę swą, wesołą, uśmiechniętą, rozmawiającą z doktorem nieustannie.
— Panie Szwarc, — odezwał się major, — według mego zdania, na reumatyzm nie masz jak spirytus mrówczany!
— Tak, tak, — odpowiedział bezmyślnie aptekarz, — najlepszym lekarstwem jest kupon...
— Co pan pleciesz? jaki kupon?
— Co mówię kupon? Czy istotnie wymówiłem taki wyraz?
— Słyszałem na własne uszy. Powiedziałeś pan że to najlepsze lekarstwo na reumatyzm.
— To szczególne, co mówię szczególne! osobliwe żem się tak omylił, na reumatyzm dobry jest spirytus mrówczany.
— Cieszy mnie, że choć raz jesteśmy zgodni w zdaniu, panie Szwarc.
— Tak, owszem, — odpowiedział aptekarz, — i ja również jestem zadowolony, co mówię! bardzo uradowany nawet...
Na ławce, niedaleko „rycerza“, usiadł doktór Zabłocki, podpisarz i sędzia. Gawędzili o różnych przedmiotach i żartowali potrosze z podpisarza, że mu młody lekarz odbija aptekarzównę; widocznem bowiem było dla wszystkich że się o jej względy stara.
Rakieta puszczona przez majora, rozpoczęła fajerwerki. Z szumem i trzaskiem wzbiła się ona w górę i pękła w powietrzu, ku wielkiemu zdumieniu niższej populacyi, która głośnym okrzykiem powitała to nieznane jej widowisko. Okrzyki zdumienia i zachwytu wzmagały się bardziej jeszcze, gdy pan Szwarc pokazał swoje majstersztyki.
Przestraszone ptaki zrywały się z drzew — dym gryzący rozchodził się po ogrodzie, a różnokolorowe ognie bengalskie rzucały na drzewa, ruiny pałacu i na wodę fantastyczne światło.
Zabawa powiodła się doskonale, wszyscy opuszczali park z zadowoleniem; nawet pani doktorowa, malkontentka z zasady, była tym razem w doskonałym humorze, gdyż przy pomocy Brońci, wyprzedała wszystko co było w bufecie.
Aptekarzowi winszowano fajerwerków. Sam pan prezydent zbliżył się do niego i ściskając go za rękę, rzekł:
— Widziałem już w mojem życiu wiele pięknych rzeczy, ale tak pięknych jak dziś, tom doprawdy nigdy jeszcze nie oglądał. Zkąd pan nauczyłeś się tej sztuki?
— Umie się trochę, co mówię trochę! odrobinkę się umie, — odrzekł skromnie; — niedużo, ale za to dobrze!
— Istotnie zachwycające! wspaniałe!
— No tak — może i niezłe, ale właściwie nie moja w tem zasługa. Nasz kochany doktorek natchnął mnie, zachęcił. To, powiadam panu prezydentowi, jest młodzieniec — perła, co mówię perła! brylant czystej wody! jedyny chłopiec, dusza miasta! nie ujmując honoru panu prezydentowi.
Od głównej bramy parku towarzystwo zaczęło się rozdzielać i rozchodzić do domów. Aptekarz szedł z majorem i bawił go rozmową — młody lekarz assystował pannie Kornelii.
O czem z sobą rozmawiali przez drogę, nie wiem — ani kroniki miejskie tego nie zapisały; to jest tylko wiadomo, że tego pamiętnego wieczoru panna Kornelia udała się na spoczynek bardzo późno. Już całe miasto było w głębokim śnie pogrążone — a w jej pokoiku jeszcze paliło się światło.
To siadała zadumana przy stole i, oparłszy głowę na rękach, puszczała wodze myślom — to znów zrywała się i szybkim krokiem przebiegała pokój...
Niedziw. Usłyszała dziś wyznanie, które wstrząsnęło ją do głębi; proszoną była o odpowiedź, a sama nie wiedziała co ma odpowiedzieć, co postanowić...
Zapaliła drugą świecę i, postawiwszy ją na toalecie, patrzyła długo w lustro... pragnęła się dowiedzieć czy powierzchowność jej może się jeszcze komu podobać. Zapewne odpowiedź lustra była twierdzącą...
Dotychczas nie zastanawiała się nigdy nad tem pytaniem, nie dbała o to czy kto zwraca na jej powierzchowność uwagę, czy nie; dziś co innego... Młody lekarz, codzienny gość w domu jej rodziców, z początku był dla niej zupełnie obojętnym i nie starał się przypodobać jej; od niejakiego czasu wszakże nieznacznie wkradał się w jej serce. Nie czynił tego obcesowo, ale z każdym dniem przyzwyczajał ją do swego towarzystwa, tak, że jeżeli którego dnia bardzo był zajęty i nie przyszedł, to tęskniła za nim.
W myślach jej, obraz samodzielnego życia, pracy wśród obcych ludzi, zdaleka od domu — obraz wymarzony przez nią, blednął i pokrywał się jakby mgłą szarą, a natomiast coraz częściej zaczynała rozmyślać o życiu rodzinnem, o własnem ognisku domowem...
Ona zapłaciłaby z lichwą miłością za miłość, poświęceniem za poświęcenie — byłaby dobrą, przywiązaną, kochającą bez granic, gdyby ją kto szczerze, bezinteresownie — dla niej samej pokochał!
Dziś właśnie usłyszała wyznanie takiej miłości. Czy ma wierzyć tym słowom, czy zaufać?!
Dotychczas, zmuszana ciągle przez ojca do wyjścia za pierwszego lepszego kto się nawinął, a miał jakie takie stanowisko — zmuszana i przynaglana, wyrobiła sobie to przekonanie, że lepiej zachować swobodę, choćby narażając się na wszystkie trudy i ciężary samodzielnego życia — aniżeli połączyć się na zawsze z kimś obojętnym dla niej zupełnie, ubiegającym się o jej rękę tylko z wyrachowania.
Ale czy się nie myli? Czy wszyscy ludzie, wszyscy bez wyjątku, gonią tylko za groszem i poza nim nie chcą widzieć nic a nic?
Dawniej odpowiadała sobie na to pytanie bezwzględnie i stanowczo — dziś znacznie złagodziła swój sąd — przypuszcza że mogą się znaleźć wyjątki...
Dla czegóżby zresztą istnieć nie miały? dla czegóżby świat miał być już zupełnie zmateryalizowany, zepsuty! Trudno w to uwierzyć.
Wprawdzie, niedawno jeszcze miała inne przekonania, ale mogła się mylić — i im bardziej zastanawia się nad tem, im bardziej rozmyśla... tem większej nabiera pewności że była w błędzie. Dziwi się nawet i gniewa sama na siebie za to, że mogła mieć tak szczególne pojęcia.
Wszak świat, na który dotąd obojętnie patrzyła, jest tak bardzo piękny, wszak posiada niewyczerpaną skarbnicę uroków. W blaskach słonecznych, w kroplach rosy, w misternym kształcie kwiatów, w szerokich kobiercach łąk, w szmerach strumieni i gajów, w śpiewie ptasząt, w promieniach księżycowych, wszędzie drga życie i radość — dla czegóżby więc tylko w jej sercu miała panować gorycz i zwątpienie?
Nie! nie — to było tylko chwilowe, nienaturalne; to był dziwny, niczem nieusprawiedliwiony kaprys. Bo dla czegóż teraz jest inaczej? Dla czego dziś, gdy czyta utwór wielkiego poety, to w słowach jego pieśni słyszy dźwięki arfy eolskiej, a w obrazach przez niego skreślonych widzi piękno, którego nie dostrzegała dotychczas?
I marzenia jej teraźniejsze — jakże niepodobne do tych, które przed niedawnym czasem zajmowały jej umysł... Dawniej, gdy o przyszłości myślała, widziała się zawsze samotną, cichą pracownicą, prozaiczną, oszczędną, składającą grosz do grosza, zbierającą zapasy na stare lata, jak pracowita mrówka na zimę. Dziś marzenia jej idą zupełnie inną drogą; już nie widzi się samotną, już jest przy niej ktoś...
Łatwiej i weselej iść, gdy się ma obok ramię silne, na którem oprzeć się można, kogoś kto podzieli nasze szczęście i niedolę, dobre i złe, komu powierzyć można wszystkie myśli swoje, komu można ufać i wierzyć.
A czy można wierzyć i zaufać? To pytanie niepokoi ją i dręczy, kąsa, ulatuje i znów powraca, jak uprzykrzony komar, żądny krwi. Do dziś — miała jeszcze wątpliwości... ale teraz już nie. Zniknęły one i rozwiały się jak mgła, jak sen przykry...
Bo dla czegóżby on miał kłamać? coby zależało mu na tem żeby mówić nieprawdę?
Gdy dziś, powracając z parku, mówił jej o swoich uczuciach, gdy prosił jej aby połączyła z nim swe losy na zawsze — ona bez ogródki, z prostotą i szczerością powiedziała mu żeby się wpierw dobrze zastanowił; powiedziała że nie jest ani zamożna, ani wykształcona wysoko, ani tak młoda jak mu się zdawać może...
Odrzekł jej na to, że w małżeństwie „partyi“ nie szuka, o zamożność nie dba, gdyż sam ją zdobyć potrafi, a co do wzmianki o latach, rozśmiał się i powiedział że swoim własnym oczom najlepiej wierzy.
Ściskał silnie jej rękę, o odpowiedź prosząc.
Nie otrzymał jej zaraz... prosiła żeby do jutra poczekał. Dlaczego? sama nie wie... ale jakoś jej było trudno wymówić słowo stanowcze.
Jutro przyjdzie i ponowi pytanie. Odpowiedź już jest gotowa w sercu. Wyrywa się na usta, chociaż ulecieć z nich nie śmie... Ach! gdyby ją można było przesłać na skrzydłach wiatru, lub na księżycowym promieniu, miałby ją zaraz w tej chwili... i... miałby taką jakiej pragnie.
Jutro będzie ciężki dzień! Ojciec nie powstrzyma się od wychwalania swego likieru i jego cudownych skutków... nie powstrzyma się od żartów z dawniejszych zamiarów i postanowień...
Komorowski, przy pierwszem spotkaniu, uśmiechnie się złośliwie i da poznać że pamięta zwierzenia jakie w parku usłyszał... Zosia i Anielcia, niedoszłe towarzyszki wyprawy po zarobek... wzruszą zapewne ramionami.
Trzeba będzie usprawiedliwiać się, tłómaczyć przed niemi.
Płomień świecy stawał się bledszym, gdyż dzień się robił i jasność wschodu przez okna do pokoiku wpadała. Panna Kornelia zapuściła roletę i rzuciła się na łóżko.
Już z wieży kościelnej odzywał się dzwonek, już miasto budziło się ze snu — a wschodzące słońce zapowiadało dzień piękny i pogodny.
Komorowski wyszedł ze swego mieszkania. Był ubrany staranniej niż zwykle — a na twarzy jego malowała się niby ciekawość, niby niepokój.
Znać było po oczach zmęczonych że nie spał wcale tej nocy. I rzeczywiście tak było.
Mały, ułomny człowieczek zajęty był myślą, która nie pozwoliła mu usnąć. Powróciwszy z parku, chodził długo po swojem mieszkaniu i coraz spoglądał na zegar.
Brał to gazety, to książki, ażeby skrócić sobie czas oczekiwania, lecz ani jedne ani drugie nie mogły go zająć; rzucał je więc na stół, zapalał cygaro i chodził od okna do okna i patrzył na niebo rychło-li migotliwe gwiazdy znikną, i dzień upragniony nastanie.
Ale dla tych, którzy dnia z upragnieniem oczekują, gwiazdki są niemiłosierne. Błyszczą one i jaśnieją tak zawzięcie, jak gdyby nie przez jedną noc, lecz przez rok cały ich panowanie trwać miało; ani myślą schodzić z firmamentu, owszem rozsiadły się wygodnie, tam wysoko w przestworzu, mrugają jedna na drugą, płyną i płyną w nieskończonych, w niezmierzonych przestrzeniach.
Mały człowieczek otwierał okno, wychylał się przez nie, wyglądając dnia upragnionego, ale napróżno — złoty pas, który rysuje się zazwyczaj przed przyjściem słońca na wschodzie, nie zawstydził kalendarzy — i przyszedł w tej chwili, którą one na rok przedtem zapowiedziały.
Gdy już zrobiło się widno, Komorowski oblał się zimną wodą, odświeżył cokolwiek po bezsennej nocy — i ubrawszy się starannie — wyszedł.
Po drodze wstąpił do kościoła, tam wysłuchał mszy rannej — a następnie skierował się ku rogatce.
Przechodzący tamtędy żydek, zdziwiony był niezmiernie ujrzawszy go o tak wczesnej porze, dążącego za miasto.
Wyraził nawet przy powitaniu swe zdumienie, ale Komorowski wytłómaczył mu że, z powodu bólu głowy, chce się trochę na świeżem powietrzu orzeźwić.
Szedł piasczystym gościńcem, pomiędzy staremi lipami, które w długich, kilkuwiorstowych szeregach, rozsiadły się przy drodze. Minął te lipy, przeszedł jeszcze pięć lub sześć staj i stanął.
Tu grunt już zupełnie był inny. Piaszczysta płaszczyzna kończyła się, a natomiast zaczynało się wzgórze gliniaste, na którem rosły gęste krzaki tarniny i leszczyny. Poza tem wzgórzem płynęła rzeka.
Komorowski spoglądał z wysokości wzgórza na chatkę, po drugiej stronie rzeki położoną. W chatce tej mieszkał chłop, który z dwoma, barczystymi jak sam synami, przewoził na promie podróżnych.
Długo czekał podpisarz — długo patrzył przez polową lunetę, aż nareszcie dostrzegł z drugiej strony rzeki zbliżający się punkcik. Punkcik ten wzrastał, robił się większy, większy, coraz większy, aż nareszcie zapomocą szkła można było dokładnie rozpoznać bryczkę, zaprzęgniętą w trzy konie — a na niej kilka osób.
Bryczka ta wjechała na prom, chłopi uczepili się za linę i opierając się silnie nogami o deski, popychali go na drugą stronę rzeki. Gdy już przebyto rzekę i konie wyciągały bryczkę na wzgórek, mały człowieczek, mając wciąż oczy zwrócone na drogę, ukrył się w gęstym krzaku leszczyny.
Z trudnością i wysiłkiem wciągały konie pod górę brykę, mały człowieczek zaś nie opuszczał swego stanowiska wśród gęstych krzaków leszczyny. Sam niewidziany, mógł się ztamtąd dokładnie przypatrywać jadącym.
Na bryczce siedziała młoda, czarno ubrana kobieta, do niej tuliło się dwoje dziatek małych, uśmiechniętych, szczebioczących ciągle, jak ptaszęta. Cieszyły się one że jadą, że patrzą na pola, na drzewa, na drogę — a matka obejmowała je spojrzeniem łzawem i smutnem.
Lękała się ona zapewne tego miasta, do którego dążyła, lękała się przyszłości... wśród obcych łudzi, bez opieki... Czyż mogła się spodziewać że w tej chwili właśnie, tu, niedaleko drogi, spogląda na nią dwoje szarych oczu, że wyszedł na jej spotkanie ktoś... coby dla niej i dla tych małych uśmiechniętych istot życie swoje poświęcił....
Ten ktoś jednak nie wybiegł ze swego ukrycia, nie przyszedł jej powitać. Wystarczało mu że zdaleka chociaż zobaczył tych, których tak widzieć pragnął...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.