<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Sędzia, z córkami i z siostrą, wyjechał do Warszawy. Przedtem jednak ruchomości swoje wyprzedał, pozostawiwszy sobie tylko najniezbędniejsze sprzęty, które kazał przenieść do Komorowskiego, odtąd albowiem mieli razem zamieszkać do jakiegoś czasu.
Panienki bez wielkiego żalu opuściły miasteczko, do którego już nie miały powrócić — Anielcia szczególniej cieszyła się z wyjazdu. Przy pożegnaniu żartowała sobie z panny Kornelii, i jej dawnych zamiarów. Rozwiały się one i rozprysnęły jak bańka mydlana. Panna Szwarc nie myślała już o niczem więcej, prócz o swoim doktorku.
Całe towarzystwo miasteczka odprowadziło rodzinę sędziego do rogatek. Nikogo nie brakło. Był cały skład sądu, regent, aptekarz, młody doktór, stary Zabłocki i major.
Ten ostatni, ująwszy Anielcię za rękę, rzekł:
— Bywaj zdrowa, moja dziecinko... a jak ci kiedy wypadnie tędy droga... to przyjdź, pamiętaj, na cmentarz, zmówić pacierz na grobie starego majora...
Niejednemu łzy zakręciły się w oczach. Anielcia przestała się śmiać. Jeszcze jedno „bądźcie zdrowi“, jeszcze dobre życzenie, dobre słowo — i sędzia z rodziną odjechał.
— Niedługo pożegnacie tak nas wszystkich, — szepnął pisarz sądu.
— I was, i nas, — dodał doktór Zabłocki, — rozproszymy się po świecie.
Burmistrz ręką machnął.
— Trudno płynąć pod wodę, — rzekł z westchnieniem, i sędzia dobrze robi że zawczasu myśli o sobie... o dzieciach.
— Może nawet przedwcześnie... — wtrącił aptekarz, — wszak jeszcze nic niema... pogłoski tylko, co mówię pogłoski! owszem tak, dobrze mówię pogłoski... Prawda kochany Alfredku?
— Dowiemy się jak sędzia z Warszawy powróci.
— Tak... właśnie, najlepiej się dowiemy. Masz słuszność panie Alfredzie, co mówię masz słuszność! bystry pogląd masz... i Kornelcia tego samego jest zdania...
Tego samego wieczoru u Fiszla Fajn zebrało się liczne grono kupców, kapitalistów, mądrych ludzi... i ci opowiadali sobie nawzajem rozmaite nowości, oraz debatowali nad wieloma kwestyami natury prawnej.
Zgromadzenie było niezwykle ożywione; z wielkim harmidrem i hałasem rozprawiano o rozmaitych nowościach, i każdy z obecnych miał coś do powiedzenia. Kupcy i aferzyści lubią studyować prawo, a o każdej zmianie potrzebują wiedzieć naprzód; nie z pustej ciekawości, lecz dla tego aby nie być zaskoczonymi znienacka, aby wynaleźć zawczasu sposób na sposób.
Wiedzieli oni że jakieś zmiany będą — ale jakie mianowicie i od kiedy, to im jeszcze nie było wiadomo. Wyjazd sędziego dał im do myślenia. Po co on wyjechał? dlaczego dom zwinął? dlaczego rodzinę swoją ztąd wyprowadził? Przecież nikt go nie ruszał, mógł siedzieć spokojnie i czekać co będzie! Nie siedzi, nie czeka... to znaczy — że się czegoś spodziewa, o czemś wie...
Zgromadzenie postanowiło wydelegować jednego żydka, bardzo biegłego w prawie, żeby się dowiedział jak istotnie rzeczy stoją i żeby przywiózł najdokładniejsze informacye.
Delegat podjął się misyi najchętniej, tem bardziej że miał przytem i różne swoje własne interesa załatwić; — zgromadzenie tedy rozeszło się i każdy z jego członków był pewny że dowie się na czas o wszystkiem, i że niezostanie zaskoczony znienacka.
Stary doktór po odjeździe sędziego był bardzo smutny i milczący... po największej części siedział zamknięty w swoim pokoju, a nawet do chorych wychodził niechętnie.
Raz nawet rzekł, gdy go wzywano na miasto:
— Dajcież mi już pokój — macie młodszego, niech chodzi, mnie ciężko.
— Mój mężu kochany, — rzekła usłyszawszy to doktorowa, — uważam że od niejakiego czasu szczególnie jakoś posmutniałeś...
— Zdaje ci się...
— Nie, nie zdaje mi się... jestem pewna... i obawiam się czy nie jesteś chory?
— Nie...
— Chcesz we mnie wmówić że nie... ale ja widzę przecież.
— Bądź co bądź, chyba ja mógłbym prędzej coś o tem wiedzieć.
— To jeszcze wielka kwestya! Tobie się zdaje że, jako doktór, na wszystkiem się znasz!
— Jeżeli mi nie wierzysz, to wezwij tamtego, niech mnie zbada. Pozwolę...
— O! wiem, wiem że pozwolisz... ty na wszystko pozwalasz! wszystkie nasze nieszczęścia...
— Nie mówmy o tem.
— Ty nie lubisz słuchać prawdy. U ciebie żona to sługa, która nie powinna mieć głosu, nie powinna o niczem wiedzieć!..
Doktór wstał i wziął kapelusz ze stołu.
— Wychodzisz! już wychodzisz, dla tego że ja chciałam się z tobą rozmówić!
— Słyszałaś że mnie wzywano do chorego.
— Tak; ale odmówiłeś, powiedziałeś żeby ci dali pokój...
— Teraz zmieniłem zdanie — i idę...
— Jak zawsze, zmieniasz zdanie skoro ci dogodniej... a wszystko dla tego żeby uniknąć rozmowy z żoną! z żoną, która zmarnowała dla ciebie całe życie! która, pomimo że ją źle traktujesz, pomimo że jej za nic nie masz, z wrodzonej dobroci serca, przychodzi zapytać cię o zdrowie. Ach! to nie do zniesienia! doprawdy to nie do zniesienia, to nad siły ludzkie!
— A więc skoro chcesz wiedzieć prawdę — to powiem ci że istotnie jestem chory...
— A co! nie mówiłam? nie powiedziałam?! — zawołała z przerażeniem, — ja przeczułam to, domyślałam się! Co ci jest? powiedz, proszę cię, co ci jest?
Doktór położył kapelusz i usiadł.
— Nic wielkiego...
— Wszystko jest wielkie co się zdrowia tyczy — wszystko, masz żonę, dzieci, obowiązki! niewolno ci lekceważyć!
— Tak, prawda. Mam żonę, dzieci, obowiązki...
— A choćbyś nie miał ich nawet — to ja nie przeżyłabym takiego nieszczęścia!
— Dlaczego? — rzekł uśmiechając się smutnie, — przestałbym cię tyranizować, lekceważyć, traktować jak sługę...
— Ty! ach! to okropne! Ja nie chcę o tem myśleć — ty jesteś najlepszym mężem, najzacniejszym ojcem!
— Nowość opowiadasz mi, moja żono...
— Odrzuć te żarty i szyderstwa... mów naseryo — co ci jest? co ci dolega?
— Ja nie żartuję i nie chciałem cię też urazić; wiem że jesteś dobra i przywiązana kobieta, a że masz usposobienie...
— Żywe... tak... to tylko temperament taki żywy, ale wiesz że jestem przywiązana do ciebie, do dzieci; w ogień bym za wami skoczyła... to też powiedz mi, proszę cię, otwarcie, nie ukrywaj przedemną, powiedz co ci jest?
— Doprawdy, nie umiem tego dobrze określić...
— Może więc pojedziesz do Warszawy, zagranicę, gdzie chcesz, radzić się, leczyć... choćby majątek cały stracić byle się ratować, byle ratować!
— Nie, nietrzeba; moje cierpienie jest więcej moralnej natury — te wszystkie zmiany, zgnębiły mnie, zmęczyły, tak że mi już życie niemiłe...
— Co mówisz człowieku, bój się Boga, co mówisz!
— Mówię to tylko co czuję. Ty, bardziej niż każda inna kobieta, powinnaś to odczuć i zrozumieć. Tylu ludzi, tylu uczciwych, sumiennych pracowników, którzy przecież darmo chleba nie jedli, którzy jak mogli, w szczupłym zakresie swojej działalności byli pożyteczni, naraz...
— Ach, tak, ja to rozumiem, ja to czuję... czuję głęboko, ubolewam nad tem i płaczę — ale żebyś ty miał zdrowiem przypłacać nie pozwolę! nigdy nie pozwolę!
— Dziwna z ciebie kobieta! Powiedzże rozjątrzonej ranie żeby nie bolała... czyż cię posłucha? Trzeba się zdobyć na rezygnacyę, na spokój — no, ale to trudno, bardzo trudno. Oto powiedziałem ci główną przyczynę moich cierpień... lekarstwa na nie medycyna nie daje, nieuleczalne są one...
Doktorowa oparła głowę na rękach, w oczach jej błysnęły łzy.
— Jedno mnie tylko pociesza, — mówił dalej Zabłocki, — jedno tylko... żem stary. Robiłem i zrobiłem co do mnie należało, uczyłem się, pracowałem, sumienie mam czyste. Oczekuję kresu i nie lękam się go...
— A my?! my!
— Wy?! Zostawię was w tem położeniu że nie będziecie potrzebowali niczyjej łaski, dla ciebie do samej śmierci wystarczy...
— Przecież dzieci!
— Dzieci młode są, przed niemi życie długie, mogą im jeszcze błysnąć szczęśliwsze dni, lepsze czasy...
— Nie mów tak smutnie, mój mężu, nie przejmuj się zanadto. Cierpiemy i może jeszcze bardziej cierpieć będziemy, ale czy należy tak się smutkowi poddawać?
— Inna to rzecz, moja kochana, gdy się jest w sile wieku — inna gdy starość ciężkiem brzemieniem przygniecie... wierz mi, moja żono, że wtenczas traci się już chęć do walki — a jedynem pragnieniem jest spokój... spokój niczem niezakłócony, cmentarny... spokój.
Doktorowa chciała protestować — gdy w przedpokoju rozległ się silny brzęk dzwonka.
Pobiegła sama otworzyć.
We drzwiach ukazał się podpisarz.
— Ach, cóż za rzadki gość!.. — zawołała, — chodźżeż pan. Przychodzisz bardzo w porę, poszlę po majora i jeszcze po kogo — zróbcie sobie panowie pulkę. Mój mąż taki jest dzisiaj szczególnie smutny i zgnębiony, że rozrywka będzie dla niego lekarstwem. Połóżże pan kapelusz, rozgość się.
— Kiedy ja na momencik tylko...
— Ale co tam momencik! jaki momencik?! czy czeka na pana żona, albo dzieci, czy masz pan obowiązki? Sam jeden, jak kołek w płocie... możesz pan śmiało poświęcić chwilkę czasu dla starego przyjaciela.
— Ależ naturalnie, — rzekł doktór, — zostań pan, moja żona ma słuszność.
— Spodziewam się że mam słuszność! Ciekawa jestem kiedym jej nie miała? Siadaj-że pan, ja poszlę tymczasem karteczkę do majora. Brońcia przygotuje jaką przekąskę i urządzi się wszystko na poczekaniu.
— Ha, skoro pani rozkazuje...
— Ależ nie rozkazuję, tylko proszę. Proszę kochanego pana dla mojego męża, który tak biedaczysko stracił na humorze, że trudno opowiedzieć nawet...
Z temi słowy pani doktorowa wybiegła z pokoju.
— Zapalże cygarko, panie Komorowski, — rzekł doktór, podsuwając gościowi pudełko, — także wydajesz mi się jakoś zakłopotany... Powiedz-no co ci dolega?
— Właściwie mnie samemu — nic.
— No, nie gadaj... zaraz jak wszedłeś, z miny twojej odgadłem że masz jakiś interes... może pan potrzebujesz czego? mów śmiało... przecież między starymi znajomymi ceremonie są niepotrzebne, mojem zdaniem. O cóż idzie?
— Istotnie miałbym prośbę, — rzekł mały człowieczek nieśmiało.
— No? mówże tedy.
— Wszak doktór zna panią Szelążkowę...
— Znam doskonale... jeszcze małym berbeciem była kiedy leczyłem ją.
— Ona teraz tu mieszka.
— Wiem, wiem, w Berka domu, na rogu... założyła magazynik. Daj jej Boże, niech pracuje.
— Tak, pracuje i, o ile wiem, ma nawet dosyć roboty — obawiam się nawet czy nie zawiele...
— No, to powinna się cieszyć; w takim interesie czem klientela większa, tem lepiej.
— Dosyć ma zamówień, nietylko z miasta, ale i z okolicy... panie pamiętają o niej.
— Bardzo słusznie — ale cóż to ma za związek z pańską prośbą?
— Właściwie nic... to jest o tyle... że biedna kobieta zapracowywa się: jest taka mizerna aż żal patrzyć — dzieci także blade, wątłe. Sądzę że byłoby bardzo dobrze gdyby pan był łaskaw, pod pozorem niby odwiedzin, wstąpił do niej i trochę jako dawny znajomy, trochę jako lekarz, poradził co... zachęcił czy to do odpoczynku, czy do leczenia... jak pan za właściwe uzna... Co do honoraryum to już moja rzecz...
Doktór nie odpowiedział zaraz, tylko się badawczo na swego gościa popatrzył.
— Czy zależy panu co na tem? — spytał po chwili.
— Bardzo wiele.
— Dlaczego?
— Nie chciej pan o to pytać — lecz spełnij moją prośbę.
— Dobrze, pójdę tam zaraz jutro.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, — rzekł mały człowieczek, ściskając rękę doktora.
— Już posłałam, — odezwała się wchodząc pani Zabłocka; — jestem pewna że nie odmówią. Tymczasem powiedz-no pan co nowego, co tam słychać w naszem kochanem miasteczku? Pan masz zawsze mnóstwo wiadomości.
— Niestety, pani dobrodziejko, jak dziś — zapasy moje są wyczerpane.
— Komuż je pan wyszafowałeś?
— Źle się wyraziłem. Powinienem był powiedzieć, że, jak dziś, wcale nie mam żadnych, zapasów.
— Gdzieżeś je pan pogubił?
— Nie mogłem zgubić czegom nie zbierał.
— Ech, mój panie, dopiero co robiłam mężowi zarzut że tak posmutniał i stracił na humorze — tymczasem widzę że i pan osowiałeś zupełnie. Fe! wstydźcie się, żeby tak stracić na energii. Przecież jesteście mężczyźni, lada co nie powinno was zgnębić. Gdzież siła wasza? gdzie charakter? Jeżeli panowie opuścicie uszy, cóż my kobiety mamy robić? chyba oto usiąść w kącie i zalewać się gorzkiemi łzami.
— Przecież nie poddajemy się rozpaczy — ale też prawdę powiedziawszy nie ma się z czego weselić, — rzekł podpisarz.
— Bo jesteście, z przeproszeniem, do niczego! Ja żebym była mężczyzną tobym świat cały przewróciła...
— Jakto ślicznie się stało, że jesteś kobietą, — odezwał się doktór, — przynajmniej świat zostanie jakiś czas jeszcze na swojem miejscu.
— Ach, literalnie rzeczy bierzesz, mój mężu. Są jednak ludzie, którzy nigdy nie tracą energii i dobrze im się dzieje.
— Któż naprzykład?
— Kto? — a choćby niedaleko szukając... Szwarc.
— No, widzi pani — ten jest zupełnie w innych warunkach, niezależny od nikogo i od niczego.
— Tak... tak... — potwierdził doktór, — co jego to obchodzi czy jest ten, czy ów, drugi czy dziesiąty... pigułek i proszków zawsze ludzie potrzebują, to też będzie je robił — dziś nam, jutro komu innemu. Przytem niemiec — a niemcowi, jakto powiadają, wszędzie dobrze gdzie grosz świeży.
— Jaki on tam niemiec, mój mężu — nie jestem nawet pewna czy umie po niemiecku; no i żonę ma przecież tutejszą, podobno z Piotrkowa, czy z Kalisza.
— Zdaje mi się że jego ojciec był farbiarzem w Warszawie, — wtrącił podpisarz, — ale nie jestem pewny, coś mi się jednak to nazwisko przypomina.
— Szwarców jest bardzo wielu.
— Czy wielu, czy niewielu, moi panowie, to wszystko jedno; ja tylko powiadam że to jest człowiek, który energii nigdy nie traci — właśnie takich nam potrzeba!
— W czemże pani widzi jego energię? chyba w mówieniu, w słowach...
— Jakto w mówieniu? dla mnie jego energia widoczna jest we wszystkiem, na każdym kroku. Przecież pamiętają ludzie dobrze, że aptekę kupił za pożyczone pieniądze, gdyż sam miał bardzo niewiele — jednak pracował, wypłacił się z długu, córki wychował; jedną zamąż wydał, drugą wyda; a przytem, jak powiadają, ma znaczne kapitały. Otóż to jest mojem zdaniem energia, to mi mężczyzna co się zowie!...
— Moje dziecko, — rzekł żartobliwie doktór, — jakie to jednak szczęście żeś się dopiero teraz na tym człowieku poznała.
— Jakto?
— No, bo żeby to się stało temu lat... nie chcę liczyć ile — kiedyście jeszcze oboje byli wolni — to kto wie, czy ja i mój gość pilibyśmy dziś herbatę przez ciebie przyrządzoną...
— To ma znaczyć? co to ma znaczyć? bo nie rozumiem dobrze...
— Byłabyś może wyszła za niego.
— Ja?! cóż ty mówisz! jeszcze żadna kobieta z naszej rodziny nie wyszła za szwaba.
— Dopiero sama mówiłaś że on nie jest niemiec.
— Eh! co tam! Nie ma o czem mówić... ale koniec końcem jest człowiek pełen energii, skoro się majątku dorobił i to znacznego majątku.
— Nie liczyliśmy jego kapitałów, — rzekł doktór.
— Ty zawsze chciałbyś liczyć!
— Tak; policzywszy mógłbym wiedzieć na pewno.
— Chcesz wiedzieć — to zapytaj pierwszego lepszego żyda, każdy ci powie. Oni doskonale znają się na tych rzeczach.
— Istotnie, — wtrącił podpisarz, — żydzi mówią że ma pieniądze.
— I to grube pieniądze, — rzekła doktorowa, — podobno więcej niż sto tysięcy!
— Zkądżeby?
— Ja tam nie wiem zkąd, ale tak mówią; Szulim przysięgał się na wszystkie świętości że wie o tem najdokładniej.
Doktór wzruszył ramionami.
— Chyba na loteryi wygrał?
— To wszystko jedno — ztąd czy zowąd — dość że ma, a gdyby nie miał, to twój koleżka nie żeniłby się z panną Kornelią.
— Cóż... dobra dziewczyna.
— Takich dobrych dziewczyn można znaleźć kopami! Mogę cię zapewnić że dla jej pięknych oczu nie zapłonął nagle miłością; bo gdyby mu tylko o osobę chodziło, to znalazłby łatwo i ładniejszą i młodszą.
— Zkąd możesz wiedzieć jakie pobudki go skłoniły?
— Łatwo się domyśleć...
— Dajmy temu pokój, moja żono, niech sobie robią co im się podoba.
— Ciekawam dlaczego mamy dać pokój? W takiem miasteczku jak nasze wesele nie trafia się codzień, gdy się więc zdarzy, to, rzecz naturalna, daje bogaty materyał do mówienia. Słyszałam że Szwarc zamierza wystąpić po pańsku... już robią przygotowania.
— Kiedyż ma się odbyć ta uroczystość?
— Mówią że za sześć tygodni.
— Ja słyszałem, że odłożono do karnawału, — odezwał się podpisarz.
— Ależ to być nie może!
— Dlaczego?
— Szwarc lubi kuć żelazo póki gorące, to energiczny człowiek — zawsze mówiłam że to jest chodząca energia!
— Moja żono, — odezwał się doktór, — żeby on był nawet nietylko chodzącą, ale fruwającą i pływającą energią, to jeszcze nie miałby powodu tak się spieszyć. Dla niego przecież to zupełnie wszystko jedno, czy wydać córkę parę miesięcy wcześniej, czy później; nawet późniejszy termin o tyle jest lepszy, że daje więcej czasu na przygotowanie wyprawy...
— Ale... zdaje ci się, mój mężu...
— Sądzę, że pani ma słuszność, — odezwał się podpisarz.
— Ależ tak, niezawodnie! ja zawsze mam słuszność! Nigdy nic nie mówię napróżno — i zdaje mi się że wszelkie opóźnienia są nieprawdopodobne i że Szwarc kuć będzie żelazo póki gorące...
Wejście majora i regenta przerwało rozmowę. Doktorowa, kontenta że jej mąż, o którego zaniepokoiła się nie żartem, będzie miał jakąś rozrywkę, że się ożywi i odzyska humor, coprędzej kazała przygotować stolik, sama przyniosła świece — i rozpoczęła się owa niewinna walka na piki, kara i trefle; owa walka niekrwawa a namiętna — będąca, jak specyaliści twierdzą, jedynym środkiem na zabicie czasu i nudów od małomiejskiego życia nieodłącznych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.