<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nadeszła zima.
Sędzia i podpisarz, zamieszkali razem, punktualnie chodzili do biura, pełnili swoje obowiązki i oczekiwali co im najbliższa przyszłość przyniesie. Tymczasem zapowiadane zmiany nie nadchodziły, wszystko szło po dawnemu, zwykłym trybem; czasem ktoś, przyjechawszy z tak zwanego szerszego świata, przywiózł jakąś alarmującą nowinkę, lecz nowinki nie sprawdzały się.
Dwaj przyjaciele żyli dosyć samotnie, mało gdzie bywali, mały przyjmowali udział w towarzyskiem życiu miasteczka — a jedyną pociechą dla sędziego były listy z Warszawy od siostry i dzieci — a dla jego przyjaciela pewność, że biednej wdowie po samobójcy wiedzie się nieźle, że ma roboty dosyć, tak dalece, iż musiała sobie szwaczkę do pomocy sprowadzić. Cieszył się z tego bardzo mały człowieczek; raz nawet w towarzystwie sędziego poszedł panią Szelążkową odwiedzić, i odrazu, wstępnym bojem, potrafił sobie zdobyć sympatyę jej dzieci. Dopomogły mu do tego cukierki, konik i lalka, które im przyniósł — ale trzeba przyznać, że niezależnie od tych darów, potrafił zaskarbić sobie względy dziatek i rozmową, w której doskonale umiał się zniżyć do poziomu ich młodocianych pojęć.
Opowiedział im kilka anegdotek, bajeczek, a te drobne, niewinne istoty, jak gdyby przeczuwając w nim życzliwego i przyjaciela, zarzucały mu rączki na szyję, obsypywały pieszczotami, a kiedy już wychodził rozpłakały się na dobre.
Musiał im przyrzec że przyjdzie do nich niedługo jeżeli... mamusia pozwoli.
Usłyszawszy to dzieci uczepiły się rąk matki i tak ją zaczęły molestować — aż musiała sama poprosić tego „dobrego, kochanego pana“ żeby kiedy przyszedł odwiedzić swoich malutkich przyjaciół.
Wychodząc ztamtąd, podpisarz miał pełne oczy łez.
— Nie wyobrażałem sobie nigdy, panie sędzio, — mówił, — żeby dzieci mogły być tak przyjemne. Powiedz pan, to chyba są jakieś wyjątkowe dzieci?
Sędzia uśmiechnął się.
— Nie zaznałeś pan nigdy, — rzekł, — rodzinnego życia, więc nie wiesz, nie masz o tem wyobrażenia, ile dziecko dać może przyjemności. Nieraz w najsmutniejszych, w najcięższych chwilach życia, ono rozweseli, pocieszy, da niejedną chwilę jaśniejszą — a przytem taka drobna istota daje jakiś cel w życiu — i przez to samo działa uszlachetniająco... Szkoda że się pan nie ożeniłeś, panie Wincenty.
— Szkoda, szkoda, — rzekł mały człowieczek z westchnieniem — cóż robić. Powierzchowność moja nie jest zachęcającą.
— Ale serce masz dobre, charakter poczciwy, mógłbyś uszczęśliwić kobietę.
— Nie marzę już o tem. Gdyby jednak pozwolono mi częściej widywać te sierotki... gdybym mógł dla nich stać się pożytecznym... ale co tam o tem! Czy pan sędzia miał w tych dniach list od córek?
— Pisała Anielcia. Uśmiałem się serdecznie z tego listu; muszę go dać panu do przeczytania, panie Wincenty. Pisze że jest zupełnie zadowolona z mieszkania i z pracy. Mieszkanko bo rzeczywiście mają ładne. Niewielkie, ale zaciszne i bardzo przyjemne. Na Kanonii, umyślnie wybrałem tę ulicę, żeby siostra moja miała blizko kościół i targ. Dla niej dalekie wędrówki po bruku byłyby zbyt utrudzające. Kobieta już niemłoda, nie może chodzić dużo. Przyjąłem służącą, ale na prośby Anielci odprawiono ją. Wyobraź pan sobie że ta dziewczyna potrafiła wytłómaczyć mej siostrze, że trzymanie służącej jest zbytkiem.
— Nie posądzałem panny Anieli o taką oszczędność.
— A no, widzisz pan co pisze, — rzekł sędzia, wydobywając list z kieszeni... „niech się kochany ojczulek nie gniewa, że wyprosiłam u cioci tę łaskę że odprawiła Małgorzatę. Doprawdy ta kobieta była dla nas zupełnie zbytecznym ciężarem. Chcąc oszczędzić ojczulkowi niepotrzebnego wydatku, wpłynęłam na ciocię że ją oddaliła. Stróżka przynosi wodę, samowar nastawiam ja, co bardzo lubię; a poczciwa ciotunia gotuje nam obiadek. Tym sposobem zyskujemy przeszło dziesięć rubli na miesiąc, czy ojczulek wie, przeszło dziesięć rubli! Robota idzie nam doskonale, za półtora roku będziemy już same wyrabiały najpiękniejsze trzewiczki. Zosia przyzwyczaiła się już do zapachu skóry, i nie krzywi tak noskiem jak dawniej. Ręce nam trochę zgrubiały, to też kupujemy kwartami glycerynę, żeby ich delikatność ocalić. Ciocia powiada że to jest konieczne! Coprawda, ciocia dotychczas nie może się z tem szewctwem pogodzić; mamy zamiar wspólnie z Zosią zrobić jej na imieniny prześliczne buciki, może tym sposobem się udobrucha. Ale, ale, zapomniałam ojczulkowi donieść o najważniejszej rzeczy; a mianowicie że w niedzielę spotkał nas w Saskim ogrodzie pan Michał, mecenas, dawny kolega ojczulka — i powiedział do cioci, że o obietnicy pamięta i że wyrobi ojczulkowi miejsce w jakimś banku; nazwał go nawet, ale ja do tych nazw nie mam pamięci... tak jakoś dziwnie powiedział...“
— Ano, to winszuję panu sędziemu, — rzekł podpisarz.
— Czego mi pan winszujesz obietnicy — czy dziecka?
— Naturalnie że jednego i drugiego, a drugiego bardziej jeszcze niż obietnicy.
— O! masz pan słuszność, panie Wincenty, dobre dziecko to skarb — to jedyna pociecha.
— Z jaką ona pogodą przyjmuje wszystko...
— Żywy portret matki... Nieboszczka miała zupełnie taki sam charakter. Zawsze uśmiechnięta, wesoła, w najcięższych chwilach życia dodawała mi energii, każdą gorycz umiała osłodzić... Z jej śmiercią poniosłem niepowetowaną stratę i gdyby nie dzieci, które mi zostawiła...
Nie dokończył sędzia i zamyślił się smutnie.
Mały człowieczek milczał — dopiero po dłuższej chwili odezwał się nieśmiało:
— Panie sędzio...
— Co, panie Wincenty?
— W tych dniach spodziewam się przesyłki z Warszawy.
— Cóż pan sprowadzasz?
— Parę książek... niezbędnych dla mnie wobec tego co zamierzam...
— Zkądże ci się wzięło, panie Wincenty, studyować książki na starość? nie przypuszczam albowiem żebyś sprowadzał sobie romanse, jedynie tylko dla czytania, dla przyjemnego przepędzenia czasu...
— Eh, panie sędzio, czytać to ja zawsze lubiłem i do dzisiejszego dnia lubię — ale korzystałem zazwyczaj, bądź z czytelni, bądź też z łaskawej uprzejmości znajomych — sam nie sprowadzałem książek dla siebie.
— A teraz?
— Teraz potrzebowałem kilku podręczników buchalteryi, chciałbym się w tym kierunku usposobić.
— Wybornie! doskonale panie Wincenty! nie rozstaniemy się więc?
— Dlaczego? nie rozumiem.
— No — ja mam przyrzeczoną posadę w banku, będę więc uważał za obowiązek wyrobić i panu jakieś miejsce.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — ale mam inne zamiary, mam swoje widoki...
— Co tam widoki! jakie widoki!? będziemy pracowali razem, jak dotychczas.
— Nie, nie, panie sędzio — to niepodobna!
— Dlaczego?
— Ja, widzisz pan... nie mogę oddalać się od naszego miasteczka.
— Nie rozumiem cię, panie Wincenty.
— Przyznam się panu, że już porobiłem starania. W Płużycach, które dziedzic objął teraz na siebie — potrzeba kasyera i buchaltera... ja konkuruję o tę posadę i dostanę ją niezawodnie. Mam to przyrzeczone.
— Ależ — bój się Boga, człowieku, czy nie lepiej w Warszawie?
— Nie, nie, panie sędzio — tu bliżej... bliżej tych widzisz pan, bliżej tych... dzieci.
— A... o nie więc idzie?
— Tak, nawet mam zamiar zgodzić się na ordynaryę.
— Poco?
— Będę miał trochę zboża, kartofli; sam przeżyję jakkolwiek — a dla nich to się przyda. Kapitalik mój wystarczy na kaucyę, i jeszcze zostanie cokolwiek na wszelki przypadek.
Sędzia pokiwał głową.
— Widzi pan, — ciągnął dalej podpisarz, — ja już to wszystko dobrze obmyśliłem... postarałem się... i od świętego Jana obejmuję posadę.
— A jeżeli do tego czasu zmiany nie zajdą?
— To mi wszystko jedno — podam się o uwolnienie. Dlatego też kazałem sobie owe książki sprowadzić.
— W każdym razie wolałbym, żebyśmy mogli razem pracować.
— Kiedy ja... ja nie byłbym w stanie oddalić się od niej, to jest, chciałem powiedzieć od nich, od tych maleńkich; na wszelki wypadek, bądź co bądź, póki ja jestem, mają jakąś opiekę..
— Widzę że nie wygasło jeszcze w pańskiem sercu uczucie.
— Eh, panie sędzio, co tam o tem mówić!... ja nie umiem tego określić — ale ja bez niej... to jest chciałem powiedzieć, bez tych dzieciaków, żyć nie mogę — i żeby mi gdzieindziej dawali tysiące, dziesiątki tysięcy — a tu kilkaset rubli pensyi — to wolę tu pozostać. Przynajmniej od czasu do czasu będę mógł spójrzyć na nich, popatrzyć — to jedyna pociecha w tem życiu.
— Idealisto niepoprawny!
— Kiedy mnie z tem dobrze.
— Sądzisz, panie Wincenty, że ci odradzam. Nie — owszem, idź za popędem uczucia, gdyż ono bywa niejednokrotnie dobrym doradcą. W każdym razie przykro mi będzie że się nasze drogi rozłączą.
— I mnie również... tyle dowodów przyjaźni i przychylności doznałem...
Szulim przerwał tę rozmowę.
Wszedł, ukłonił się nizko i swoim zwyczajem zaraz nowinki miejskie zaczął opowiadać.
— Proszę pana sędziego, — rzekł, — nasz pan aptykarz jest kiepski.
— Chory?
— Nu tak, un sobie trochę zachorował. Byli obydwa doktory i... ja byłem, ale jakoś skutku dobrego nie ma.
— Cóż mu się stało?
— Widzi pan dobrodziej, czasem człowiek, to choć niby jest mądry — zrobi głupstwo.
— Jakie głupstwo?
— Nasz pan aptykarz to lubi czasem chodzić ze strzelbą, do czego to podobne jest?
— Polowanie...
— Aj, aj, to interes! to ładny interes! Łazić cały dzień po polu, albo po lesie, kiedy jest śnieg, kiedy zimno jest — i zabić wrone! to ładny zysk!
— Dlaczego wronę? można przecież lepszą zwierzynę upolować.
— To wszystko jedno... to wszystko nic niewarto. Ja nawet nieraz mówiłem do pana aptykarza żeby on tego nie zrobił.
— Ale cóż się stało? postrzelił się, czy jaki inny wypadek?
— Co się miał postrzelić? un sobie tylko porządnie zaziębił. Mnie się zdaje co un sobie upolował taką słabość... że kto wie czy będzie już robił dla ludzi lekarstwa.
— Nie może być! Cóż doktorzy mówią?
— Aj, co oni mówią?! zwyczajnie jak doktorzy. Jeden kiwa głową z góry do dołu, a drugi kręci głową z prawej strony na lewą. Oni tylko w jednej karkulacyi to się zgadzają jak bracia...
— W czem?
— Stary myśli że młody jest fuszer — a młody myśli sobie znowu że stary jest fuszer.
— Ale cóż jest aptekarzowi? czy istotnie niebezpieczna rzecz?
— Mnie się zdaje że jest ciężka słabość... a młody doktór powiada że całkiem niewielki interes.
— A pan Zabłocki?
— Pan Zabłocki całkiem nic nie powiada — i zdaje mi co un ma najlepszą racyę...
— Pleciesz głupstwa, mój Szulimku, jakże może mieć racyę kiedy nic nie powiada.
— Dlatego ma racyę... że nie chce choremu prawdę powiedzieć. Un jest stary doktór, un wie że niemożna choremu straszyć!
— Biedny Szwarc, — rzekł sędzia, — widocznie musiał się zaziębić i dostał zapalenia płuc.
— Niech my tego nie dostaniemy... co un dostał!
— Ale przytomność ma?
— Aj, aj, i jak jeszcze! Un gada, uu ciągle gada! Jak ja mu stawiałem bańki, to się coraz odzywał: jak myślisz Szulimku, czy ja będę zdrów? Ja jemu powiadam: oj, oj, pan aptykarz będzie sobie tańcował na weselu. Un sobie trochę ucieszył, i znów za parę chwil to się pyta: powiedz-no Szulimku, jak tobie się zdaje, czy ja będę zdrów? Ja kiwałem z głową — a un powiada: ty nie kiwaj ze łbem jak kuń, tylko gadaj czy ja będę zdrów? Ciągle się o to pytał!
— Widocznie obawia się śmierci.
— No, a kto się nie obawia śmierci, proszę pana sędziego, kto się jej nie boi?! Każdy się boi, tylko niekażdy o tem mówi, bo nawet nie godzi się mówić o takim interesie. Śmierć to jest śmierć; kiedy Pan Bóg da to będzie. Na co się pytać?!
— On jest ciekawy z natury.
— Co z tej ciekawości? Pfe! A ciągle się pyta! i mnie się pyta i doktorów się pyta i pana sędziego widać też się chce pytać!
— Zkądże ty o tem wiesz?
— Wiem, bo kazał mi żebym poszedł między wszystkie panowie, żebym się kłaniał, żebym prosił co jego trzeba odwiedzić, bo on słaby jest... a pana sędziego to osobliwie kazał prosić, dwa razy powtarzał żebym nie zapomniał... Widać ma jakiś interes. Regenta także kazał prosić.
— Może testament chce zrobić.
— Na co jego testament? Czy ma dużo familii? całe parade dwie córki! Podzielą się — i po wszystkiem. Nasz doktór, co ma się z panną aptekarzówną żenić, pogodzi ich lepiej niż regent. To głowa jest! to piękna główka jest!
— Dowodziłeś przecie niedawno że fuszer.
— To swoją drogą, a głowa swoją drogą. Ja mówię o głowie do interesów... Ha! ha! jaka to głowa! on kiedyś będzie miał wielki majątek; ale ja tu gadam, a jeszcze u pana regenta nie byłem. Muszę się spieszyć, bo pan aptykarz będzie się gniewał.
To powiedziawszy Szulim wyszedł, aby jak najprędzej spełnić polecenie chorego.
W aptece tymczasem zaniepokojono się na seryo. Szwarc co parę godzin wzywał Zabłockiego, a przyszłemu zięciowi nie pozwalał oddalać się ani na chwilę.
— Czekajże — mówił — nie chodź, nie zostawiaj mnie samego w takiej ciężkiej chorobie! Oto, uważam, że chcesz odejść... a mnie w lewym boku coś kole jak szpilką, co mówię jak szpilką! jak nożem, jak dzidą!.. Ach! uważasz, jaki kaszel? to niebagatela. To jest... proszę cię, jeżeli Kornelcię kochasz, jeżeli mi co dobrego życzysz, powiedz co to jest? Nie myśl że się obawiam, nie — ani mi się śni... tylko lubię grać w odkryte karty.
— Ale niechże się pan uspokoi... powiadam wyraźnie że nie ma nic groźnego.
— Powiadasz? twierdzisz? gotów jesteś dać słowo honoru?!
— Naturalnie.
— To dziękuję ci, serdecznie dziękuję — ale... oj! znowuż mnie coś kolnęło... co mówię kolnęło, dźgnęło jak sztyletem! Aj! ja sądzę, że nie zaszkodziłoby posłać po Zabłockiego, co mówię nie szkodziło! potrzeba...
— Jak pan uważa. Nie mam nic przeciwko temu, ale stanowczo zakazuję mówić tak wiele.
— Już mi zakazuje! on mi już zakazuje! Ach, Kornelciu! Kornelciu!
— Zakazuję jako lekarz — i proszę być posłusznym, gdyż inaczej za nic nie odpowiadam...
Szwarc poruszył się niecierpliwie.
— A — rzekł — już pan mówisz o odpowiedzialności! więc to jest rzecz groźna, co mówię groźna! niebezpieczna! fatalna...
— Nie bądź pan dzieckiem, panie Szwarc, trzeba się przedewszystkiem uspokoić, o niebezpieczeństwie nie myśleć... spróbuj pan usnąć na chwilkę.
— Usnąć? To dobra myśl... naprawdę. Spróbuję, jak honor kocham, spróbuję, może nie będzie mnie tak kłuło podczas snu...
— Otóż tak to lubię. Chory powinien być posłuszny, jeżeli chce wrócić do zdrowia. Śpij pan, szanowny panie Szwarc i bądź dobrej myśli. Ja za dwie godziny przyjdę?
— Więc wychodzisz?
— Muszę, mam chorych na mieście.
— I mnie tak rzucisz na pastwę losu! samego w ciężkiem cierpieniu? ach to jest...
— Nic nie jest, panie Szwarc, za dwie godzinki powrócę.
— Czekaj... powiem ci coś...
— Słucham.
— Nie oddalaj się na długo.
— Ależ nie! nie... zaraz powrócę.
— Bo widzisz to nie przelewki... ja czuję sam że mi jest jakoś szczególnie... co mówię szczególnie! głupio mi, zupełnie głupio!
— Staraj się pan nie myśleć o tem... usnąć...
— No dobrze, już dobrze, uprzedź tylko Kornelcię żeby...
— Panna Kornelia sama wie że trzeba czuwać nad chorym ojcem.
— Nie wątpię, nie wątpię... to jest skarb nie dziewczyna. Kto ją weźmie ten będzie miał anioła... co mówię anioła! będzie miał kopalnię brylantów!
Doktór uśmiechnął się.
— Właśnie wychodząc, zobaczę się z panną Kornelią i zaniosę jej pocieszającą wiadomość że panu jest lepiej.
— Na seryo? takie jest pańskie przekonanie?!
— Najgłębsze.
— Och... to dobrze... to mnie cokolwiek uspokaja... może będę mógł usnąć...
— To jest właśnie najpożądańsze — rzekł doktór wychodząc.
Zaledwie jednak przestąpił próg, Szwarc wziął dzwonek ze stolika i brzęknął nim kilkakrotnie.
Na to wezwanie przybiegła panna Kornelia.
— Co ojczulek rozkaże? — zapytała.
— Proszę cię, czy on już wyszedł?
— Pan Alfred?
— Tak.
— Nie — jest jeszcze w sali, rozmawia z mamą.
— Wróć-że się moja Kornelciu i powiedz mu że mnie znowuż coś kolnęło. Spytaj się: co robić?
Za chwilę aptekarzówna była już z powrotem.
— Pan Alfred powiedział że jak się kto zaziębi, to go zwykle kole w piersiach, dopóki lekarstwa skutku nie zrobią.
— Lekarstwa... lekarstwa! — szeptał jak gdyby do siebie półgłosem. — Jeżeli one wszystkim przynoszą taką ulgę jak mnie... to mogę śmiało powiedzieć że nieszczególnym towarem handluje nasza farmacya. Ach! Kornelciu, Kornelciu...
— Co ojczulku?
— Jak ty myślisz, czy on ciebie bardzo kocha, ten twój doktór?
Dziewczyna zarumieniła się.
— Sądzę że tak — szepnęła.
— I spodziewasz się że będziesz z nim szczęśliwa?
— Jestem tego prawie pewna.
— To dobrze... co mówię dobrze! to doskonale! Mnie zdaje się również że Alfred jest dobry chłopak, że można z nim być otwartym...
— Czy dotychczas było inaczej?
— To jest właściwie... nie wiem jak ci powiedzieć, otwartość objawia się w rozmaitych formach. Aj!... wyobraź sobie że mnie znowuż coś kolnęło! Połóż-no mi rękę na czole, moja kochana.
Panna Kornelia spełniła polecenia!
— Szczególna rzecz, — mówił aptekarz, przymrużając oczy, — szczególna rzecz, jaką ty Kornelciu masz delikatną rękę... jak atłas... dalibóg jak atłas!... Trzymaj-no ją jeszcze na czole... może usnę...
Panna Kornelia nachyliła się nad chorym, który przymrużał oczy i zmuszał się do snu.
Nie przeszkadzało mu to jednak mówić.
— Niechże ojczulek nie mówi, — prosiła, wyraźnie powiedział pan Alfred, że mówienie szkodzi.
— Szkodzi?! ach prawda. Głupia to maszyna człowiek!; zaziębienie mu szkodzi, picie szkodzi, mówienie szkodzi!.. wszystko... wszystko szkodzi. Już jestem posłuszny, Kornelciu, już nic nie mówię, co mówię nie mówię! milczę jak skała! jak grób!... Śliczną masz rączkę Kornelciu... atłasową rączkę... i pomyśleć że do takiego klejnotu jeszcze potrzeba dopłacać!... i to grubo dopłacać!...
— Zdaje mi się że ojczulek ma gorączkę... może posłać po pana Alfreda... albo, zdaje mi się że pan Zabłocki przechodzi w tej chwili koło okien, może poprosić?
— Poproś... owszem poproś. Ja wierzę twemu Alfredowi, ale zawsze co dwie głowy to nie jedna...
Posłany przez pannę Kornelię uczeń, puścił się, jak strzała, za starym lekarzem i dogonił go na rogu ulicy.
Zabłocki posiedział z kwadrans przy chorym, pocieszał go, uspakajał...
Gdy wychodził, panna Kornelia zatrzymała go w sieni.
— Panie doktorze, — rzekła składając ręce błagalnie, — powiedz pan jak jest? Otwarcie, szczerze, jak stary przyjaciel.
— A cóż mówi pani młody przyjaciel?
— Uspakaja mnie, powiada że nie widzi niebezpieczeństwa — ale czy mogę mu wierzyć?
— Dlaczego nie?
— Bo może chce mi przykrości oszczędzić — więc umyślnie tai prawdę. Dlatego też na wszystko pana proszę, powiedz pan!
— Nic ojcu nie będzie, panno Kornelio, wierz mi pani, będzie zdrów — to tylko całe nieszczęście że jest ogromnie imaginacyjny. Wyobraził sobie że z tej choroby nie wstanie, chce robić różne rozporządzenia... co do żony, dzieci, nawet co do pogrzebu. Niepodobna mu wybić tego z głowy. Jestem pewny że w nocy będzie was alarmował co moment, zwłaszcza gdy się trochę gorączka powiększy. W każdym razie, nie lękaj się pani, wierz staremu, gdyby było wielkie niebezpieczeństwo powiedziałbym bez ogródki.
— Dziękuję, bardzo panu dziękuję, — rzekła ściskając rękę doktora.
— Sądzę, że w nocy każe po mnie posyłać... i naturalnie przyjdę, bo uważam że moja obecność działa na niego uspakajająco. Bądź więc pani dobrej myśli, wmawiaj w ojca że mu jest lepiej, zresztą i narzeczony powinien pani pomagać...
— Czuwa przy ojcu prawie ciągle... niedawno właśnie wyszedł.
— To dobrze. Nietrzeba żeby ojciec pani był sam, bo mu zaraz różne niedobre myśli przychodzą do głowy.
Pożegnawszy doktora, panna Kornelia poszła na chwilę do ojca, potem znów do matki, która dostała ataku migreny.
Szwarc leżał niespokojnie na łóżku. Podczas dnia odwiedzali go znajomi, i przy nich uspakajał się chwilowo — ale gdy noc zapadła, gdy został sam w pokoju, poddawał się imaginacyi coraz bardziej.
Właśnie, wielki, staroświecki zegar wydzwonił północ, w pokoju chorego panowała cisza, wśród której tem straszniejszym wydawał się świst wiatru i burzy śnieżnej szalejącej na dworze.
Wicher gwałtowny szarpał drzewami, łomotał okiennicą, huczał w kominie, przeraźliwie jak puszczyk. Na dobitkę, jakieś opuszczone psisko, niemające ani pana ani schronienia, przytuliło się pod ścianą apteki i zaczęło wyć głośno z zimna, a może i z głodu.
Panna Kornelia zmęczona, rzuciła się w ubraniu na kanapkę w salonie; zaś w pokoju chorego przyszły zięć wyciągnął się w fotelu i zasnął twardym snem. Wiatr kołatał w okienice, pies skowyczał pod oknem, a Szwarc drżał jak w febrze, gdyż zdawało mu się, że lada chwila uleci z niego dusza, i na skrzydłach zawieruchy zimowej uniesioną zostanie tam, gdzie nie ma ani chorób, ani recept, ani córek na wydaniu...
Nie bez wysiłku podniósł się na łóżku, spojrzał dokoła przerażonym wzrokiem i wyszeptał.
— Alfredzie... panie Alfredzie... doktorze...
Młody człowiek ani się ruszył.
— Ach, — jęczał już Szwarc, — nieszczęśliwy, opuszczony, samotny! Doktorze, obudźże się! Jak honor kocham śpi jak suseł, co mówię jak suseł, jak drewno!
Zaczął szukać ręką dzwonka; nie mogąc go znaleźć odrazu, posunął ręką niecierpliwie, skutkiem czego i dzwonek i dwie flaszki z lekarstwami spadły z brzękiem na ziemię.
Doktór zerwał się z fotelu.
Przebudzony nagle, na razie nie mógł się zmiarkować gdzie się znajduje. Otworzył tylko oczy szeroko i pytał:
— Co się stało? co to?
Głos Szwarca przywrócił mu przytomność.
— Panie Alfredzie, synu mój! — jęczał wystraszony aptekarz, — przysuń się tu bliżej...
— Czy dać lekarstwo?
— Możesz je wszystkie powyrzucać za okno, co mówię za okno! w piec je powrzucaj... one już mi się na nic nie zdadzą.
— No, no... dlaczego znów?
— Ja już jestem zrezygnowany, co mówię zrezygnowany! jestem zmuszony... a raczej przygotowany na wszystko najgorsze...
Doktór pospiesznie ujął go za rękę.
— Badasz puls... na co? to już wszystko jedno... ja rana nie doczekam...
— Panie Szwarc!.. co się panu przywiduje?!
— Proszę mnie nie uczyć, panie doktorze, ja wiem co mówię! Przysuń się tu bliżej i słuchaj. Usiądź tu na krześle, bo mi głos nie dopisuje, co mówię nie dopisuje! wypowiada posłuszeństwo... W tej ostatniej chwili życia, zanim pożegnam się z wami i objawię wam moją ostatnią wolę, chciałbym, kochany przyszły mój zięciu, wyjawić ci pewną tajemnicę rodzinną, która mnie gniecie jak kamień... Przedewszystkiem powiedz mi otwarcie, czy kochasz Kornelcię?
— Co za pytanie!
— Jest to pytanie. Powiedz szczerze, otwarcie, jak do człowieka, który, jak widzisz, ma godziny życia policzone... Nie protestuj, tylko powiedz: kochasz ją, czy nie?
— Ależ tak.
— A więc, choćby była biedna wziąłbyś ją?
— Naturalnie. Do czego prowadzą te pytania? Wzruszają tylko pana niepotrzebnie i mogą pogorszyć... Niech pan lepiej uśnie.
— Nie — ja nie usnę, co mówię nie usnę! ja nie umrę spokojnie, dopóki nie wyjawię ci tajemnicy mojej rodzinnej. Bądź co bądź ty, mój panie Alfredzie, zostaniesz opiekunem mojej żony, Kornelci, a nawet i Malwinki, bo tamten zięć... lepiej już o nim nie mówić; a opieka będzie niełatwa, gdyż powiedziawszy prawdę, Kornelcia jest biedna dziewczyna, niewiele będzie miała... co mówię niewiele! wcale nic!...
— Panie Szwarc, — rzekł doktór, pewny że chory bredzi w gorączce, — nie pozwalam panu mówić, zaszkodzisz pan sobie!
— Mnie już nic nie zaszkodzi... już nic. Póki mam przytomność, chcę żebyś wszystko wiedział. Oprócz tej apteczki nie miałem nigdy nic, nie mam nic i nie będę miał nic — i w tem właśnie kryje się tajemnica rodzinna, którą ci chciałem powierzyć. Nie zostawię Kornelci żadnego majątku, co mówię nie zostawię! zostawiam jej raczej największy majątek — bo jej zostawiam ciebie, panie Alfredzie!
Wymówiwszy to szybko, jednym tchem, Szwarc oparł się na poduszkach i przymknął oczy; młody człowiek patrzył na niego badawczo i uważnie. Dotykał ręką jego czoła, próbował uderzeń pulsu i kręcił głową z wyrazem zdumienia.
— Szczególna rzecz, — myślał sobie, — jestem prawie pewny że ten człowiek mówił z wszelką przytomnością umysłu....
Aptekarz, pozbywszy się ciężaru wielkiej „tajemnicy rodzinnej“ usnął, a przyszły jego zięć wysunął się pocichutku do sieni, zarzucił futro na ramiona — i poświstując jakąś aryjkę, poszedł do swego mieszkania.
W całym domu panowała głęboka cisza, którą przerywał tylko miarowy chód staroświeckiego zegaru.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.