<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Pan sędzia
Podtytuł Obrazek z niedawnéj przeszłości
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Szybko ubiega czas. Na lotnych skrzydłach swoich unosi on smutki, westchnienia, żale i radości — i nie obejrzy się człowiek, jak dzień ubiega za dniem, miesiąc za miesiącem...
Nad miasteczkiem paliło się słońce wiosenne i budziło do życia naturę. W ogródkach zieleniły się już drzewa, na obszernych placach przed kościołami trawa rosła, a nad brzeg rzeki zwożono kloce i belki, które spuszczano zaraz na wodę i zbijano w tratwy.
I park odmłodniał. Wysokie drzewa pokryły się zielonemi listkami, jabłonki obsypane kwiatem białym, stały poważnie, jak zeszłowiekowe upudrowane księżniczki; wśród trawników kryła się moc fijołków, a na starej wpółrozwalonej baszcie pałacowej bociany zajęły gniazdo swoje.
Nawet blado-zielona rzęsa na stawie wydawała się świeższą i młodszą, nawet mchy i porosty, któremi był oblepiony taras pałacowy, wyglądały jak odświeżone — jak nowe. Zdrój szumiał weselej w ocembrowaniu kamiennem, a zbytek wody wlewał do strumienia, który w zygzagowatej, fantastycznie nakreślonej linii, wił się między krzakami leszczyny, porzeczek i malin zdziczałych.
Zbliżało się święto wiosny; więc też i żydkowie w miasteczku, aczkolwiek do porządków nieskorzy — tym razem zrobili pewne ustępstwa i kazali pobielić frontowe ściany swych domostw, pomyli okna, od roku kurzem i pyłem ulicznym przyćmione.
Pan prezydent cały kontyngens chwilowych mieszkańców aresztu wydelegował do zamiatania głównej ulicy i rynku, a nawet kazał wysypać piaskiem placyk przed ratuszem, ów placyk, na którym ojcowie miasta obradowali nieraz nad najżywotniejszemi, najbardziej doniosłemi kwestyami.
Bydło z odgłosem porannego dzwonu wychodziło na paszę, mieszczanie ciągnęli z pługami na pola, do roboty, przy której przyśpiewywał im, przyjaciel i nieodstępny towarzysz oraczów — skowronek.
Wiosna była w całym blasku, w całej pełni i majestacie swoim; piękna, uśmiechnięta, promienna, ukąpana w blaskach słonecznych i w kroplach rosy, które co rano drgały na młodziutkich listkach drzew, na trawie i kwiatach.
Codziennie, jeżeli deszcz nie przeszkadzał, o godzinie trzeciej popołudniu, biegło do parku dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka; biegło, spieszyło się, na wielkie utrapienie starej piastunki, która im nadążyć nie mogła.
— A dyć, — wołała, — Ździsiu, Marylko! nie lećta tak jak utrapieńce! Ja stara już duchu w sobie nie czuję. O la Boga! to ci raki zatracone dopiero! skikają nikiej króliki... a jeno rechocą z uciechy...
Dzieci jednak nie zważały na perswazye starej, gderliwej niańki, która ze względu na wiek swój i tuszę, nie mogła za niemi nadążyć; wiedziały one dobrze że tam w parku, na ławce, koło „rycerza“ oczekuje na nich „wujaszek“, ten wujaszek, w którego kieszeniach, niby w puszce Pandory, znajdą się zawsze dobre rzeczy, cukierki, ciasteczka, zabawki, obrazki, albo książeczki; ten kochany wujaszek, który zawsze ma jakąś bajeczkę lub powiastkę do powiedzenia, który potrafi dzieci zabawić, rozweselić, rozśmieszyć. On to nauczył Zdzisia jak się puszcza bąka, jakim sposobem można zrobić tak żeby papierowy latawiec fruwał w powietrzu jak ptaszek; on dał Marylce lalkę z „prawdziwemi naprawdę“ włosami, on przyniósł jej żywego kanarka, który od samego rana wyśpiewuje prześlicznie.
Mama z początku gniewała się trochę i nie kazała nic od tego wujaszka przyjmować — ale zczasem ustąpiła prośbom dzieci. Zresztą „wujaszek“ względem mamy był bardzo delikatny; nie przychodził często, nie przeszkadzał w robocie, nie zabierał czasu... trzymał się bardzo zdaleka. Czasem, czasem tylko, odwiedził Zdzisia i Marylkę — i to przy święcie, w towarzystwie pana sędziego, albo starego doktora.
Sam nie przychodził nigdy.
W zimie, dzieci widywały go bardzo rzadko i tęskniły do niego — ale teraz, gdy słońce codzień jaśnieje, gdy wiosna w całej pełni — widują się z nim w parku codziennie.
Zaraz też po obiedzie, wujaszek oczekuje w parku na swoich małych przyjaciół.
Ma zazwyczaj w kieszeni prześliczną książeczkę z obrazkami, i podczas gdy Marylka bawi się lalką, lub biega po alei — on pokazuje Zdzisiowi litery i potrosze uczy go czytać. Czasem znowuż posadzi przy sobie i Zdzisia i Marylkę i opowiada im o dawnych czasach, o królach, turkach, rycerzach; a opowiada tak zajmująco, że dzieci zapomną o bieganiu, o zabawie, tylko utkwią w niego swe duże, pytające oczy i słuchają, słuchają z natężoną uwagą.
Nawet stara Wojciechowa, niańka, chociaż gderze na dzieci za to że tak szybko biegną do parku, lubi niezmiernie opowiadania „małego pana“ i usiadłszy opodal na kamieniu, podpiera brodę na ręku i słucha... wzdychając od czasu do czasu i ocierając łzy ukradkiem.
Gdy dziatwa do domu powróci i zacznie przy herbacie szczebiotać — matka wydziwić się nie może, jakim sposobem te malutkie główki rozwijają się tak szybko... zkąd mają różne wiadomości. Zdziś ma dopiero sześć lat, a już niejeden wyraz potrafi przeczytać bez pomocy — Marylka zaś, o cały rok młodsza, wie jakie miasta nad Wisłą leżą, wie kto i ile lat temu stary pałac zbudował...
— Ten pan chyba uczy dzieci? — zapytała raz matka Wojciechowej.
— Gdzieby zaś! — odparła wzruszając ramionami babina, — taki dobry pan miałby dzieci uczyć! Oj widziałam ja, proszę pani, jak nauczyciel dzieci uczył, to było tyla wrzasku, jakby nie przymierzając gadzinę zabijał... Nie, proszę pani, ten pan tak tylo dzieciom czasem co pokaże na książeczce, dobrze, delikatnie, przez bicia. Onby nawet muchy nie potrącił... a pani powiada że uczy!!!
— Ale to nie może być, moja Wojciechowa, on musi je uczyć, bo zkądby im to wszystko samo przyszło do głowy?
— A dyć, proszę pani, nie jestem Bogu dzięki ślepa jeno widząca — i dzieciom bym krzywdy zrobić nie dała! To też sprawiedliwie pani powiadam że nijakich nauków tam nie ma... a dzieci do tego pana lgną jak muchy do miodu. Jak jeno wychodzić z domu, to zaraz oboje w dyrdy, że nadążyć niemożna. Krzyczę, wołam — gdzie zaś! lecą jak opętane nieprzymierzając... a ten pan już tam siedzi i czeka.
— Zawsze go spotykacie?
— A jeno. Siedzi zawdy na kamieniu, jak zapisał; ni jednego dnia nie było żeby się spóźnił, albo nie przyszedł. Dobry pan, dobry pan; aby jeno dzieci uźrzał to zaraz: naści Zdzisiu cukierka, a naści Marylko pierniczek; ponadaje im, ponawściubia do garści... a potem se posiadają wszystko troje na kamieniu — i bajki im gada... Oj gada, gada ci, moja paniusiu, bajki — ale musi nie bajki, bo i u nas we wsi, jak jeszcze ja dziewuchą byłam... to też był chłop stary jeden, co dużo po świecie chodził — dycht tak samo lubił bajki gadać... ale powiadał że to nie bajki jeno prawda sprawiedliwa... na duszę się zaprzysięgał. Ja się ta naszym dzieciom nie dziwuję że tak słuchają — bo pamiętam i ja, za młodu, lubiłam słuchać jak tamten chłop gadał... a i dziś, przez urazy pani, choć na to mówiący baba jestem, też słucham jak ten pan gada i słucham — i tak oto niewiadomo kiedy czas przeleci za tem słuchaniem... Niech się ta pani za to nie krzywi... bo dzieci kontentne z tego przyjacielstwa i zawdy do onego pana lecą jak do swojaka, albo do ojca.
Wdowa westchnęła.
— Moja paniusiu złocista... nad kużdą sierotką Bóg miłosierny, on o najmniejszym robaczku myśli. Pani może dziwno że ten dobry panisko tak za naszemi dzieciami obstaje?
— Zapewne, cóż go mają one obchodzić?
— A juści, ni on to brat ni swat paniusi — a dla tego tak jakoś te sierotki polubił. Pani to dziwno, a mnie prostej babie nie dziwota... bo czy to człowiek może przeniknąć wolę Boską?
— Zawsze moja Wojciechowa, tak czy owak, nie naprzykrzajcie się panu Komorowskiemu — to jakoś, widzicie, nie wypada...
Babina spojrzała uważnie na swoją panią i rzekła:
— Nie wypada! Co też paniusia powiada! Żeby to jaki młodzik, chluśtyk... obieżyświat, to jeszcze... ale człowiek stateczny i widzi mi się że już i letni krzynkę...
— Czy wy nie wiecie co to są złe języki?
— A niech ta na nie pypeć padnie, na one złe języki! Która kobieta je sprawiedliwa i rzetelna, to o złe języki tyle stoi co o psie szczekanie, albo o ten wiater co se po polu chodzi. Złe języki! niechnobym ja taki zły język obaczyła, wiedziałabym co jemu powiedzieć. Widzicie ich... złe języki! na taką poczciwą panią!
— No, no, dajcie już pokój, moja Wojciechowa, idźcie zobaczcie do dzieci, co one tam robią w swoim pokoiku?
— Toć wiadomo że się pójdzie... tylko mnie to słowo co pani powiedziała kolnęło, jak nie przykładając szydłem. Złe języki! a niedoczekanie wasze! Że insze ludzie mają gębę, jak na to mówiący u psa, to już bez to dzieci od dobrego człowieka odpędzić?! Zreśtą, niech tam sobie ujadają jak Kurta na Bożą-mękę — to i co?! Albo to sobie pani nie pani, nie wdowa, sprawiedliwa jak pan Bóg przykazał — a choćby i na to mówiący ten pan, trocha krzywy, bo ma już taką urodę, ale zawdy kawalir!.. a jakby wola Boga miłosiernego w tem była, to kużdy ksiądz ślub da przez żadnego kłopotu.
— Ach moi kochani! co też mam przychodzi do głowy!? Idźcie proszę was do dzieci, temu panu się na spacerach nie naprzykrzajcie — a mnie już o takich rzeczach nie mówcie, bo się na was rozgniewam naprawdę.
— Mój Boże! — a dyć ja nie bez złość gadam ino bez dobrość... ale kiej pani każe, to zamknę gębę na cztery kłódki... zamknę! zamknę! nawet pary z ust nie puszczę... skoro się pani ma gniewać.
To mówiąc babina wyszła z pokoju, mrucząc do siebie:
— Zawdy pani, — choć dobra pani — to pani... zawdy z polityką! Że tamten, Panie mu grzechy odpuść, marną śmiercią skończył — to już za drugiego nie wyjść, bo to niepolitycznie. Przez męża kobiecie bieda jest, a jeszcze gorsza z dzieciami. U nas tam po wsiach takich polityków nie stroją; zabierze Pan Bóg jednego, to drugiego da... Oj, oj! gniewaj ty się, moja pani, niegniewaj... a ja zawdy swoje powiem i jeszcze nie dziesięć i nie sto razy... Czy płakać po chłopie do śmierci, czy jak? I tak kobiecisko wyschnęło z onej żałości jak wiór i za czem? za chłopem! Mizeruje się niebożątko, a płacze, a pości, pacierze za niego mówi... Mocny Boże! ażeby zaś tak inaczej się było obróciło, a zamiast co jemu, jej się zmarło... to jeszczeby dobrze trawa na grobie nie porosła, a onby już za drugiemi latał, kunie by zajeżdżał do pannów! Niezgorszy człowieczysko był, choćby i nieboszczyk — ale zawdy chłop, nie inakszy tylo jak oni wszystkie... póki młode. A ten znów panisko, trochę niby krzywy, ale stateczny, tenby na nią jak na święty obrazek patrzył — ale co z tego kiedy ona taka zalamentowana, chudziacka! Oj biedny, biedny je babski los na świecie, a najbiedniejszy tej kobiecie, co se takie zawzięte kochanie uwidzi... że go rydlem i motyką nie zasypie, płakaniem nie zatopi... i dzwonami nie przygłuszy. Wola Boga miłosiernego z nami!...
Wygadawszy się sama przed sobą przynajmniej, ulżyła sobie trochę na sercu — i poszła do dzieci.
Mrok zapadał, szare cienie napełniały pokój. Młoda kobieta otworzyła okno wychodzące na niewielki ogródek i wpatrując się w gwiazdki, które już zaczynały na niebie migotać, marzyła; może o przeszłości swojej, szczęśliwej niegdyś, a później tak tragicznie przerwanej; może o tych dziatkach, które dla niej cały świat stanowiły obecnie — a może też rozważała w myśli słowa prostej baby wiejskiej usłyszane niedawno...
Postać małego, niepozornego człowieczka, stanęła jej na myśli. Zdawało się że w cieniach i mrokach szarej godziny przesuwa się ona, niby duch opiekuńczy jej dzieci, niby jakiś zwiastun lepszej doli, cichy, nienatrętny, trzymający się zdala, w ukryciu prawie, nie żądający niczego, nie proszący o nic — a jednak tak przywiązany i życzliwy...
Cofnęła się myślą o kilka lat wstecz, gdy sama była jeszcze dziewczyną hożą, wesołą, zawsze uśmiechniętą i szczęśliwą. Przypomniała sobie że wtenczas ten sam człowiek patrzył na nią dobremi, szaremi oczami... że z drżeniem w głosie, wyznał jej swoje uczucie. Odmowę przyjął spokojnie — odszedł i nie narzucał się więcej, ale jak się dowiedziała teraz, zawsze czuwał nad nią zdaleka i bez względu na to że była już dla niego nazawsze stracona, o niej tylko wciąż myślał, żył dla niej.
Czyżby teraz jeszcze pragnął ponowić wyznanie...
— Nie! to niepodobieństwo... — szepnęła.
Wstrząsnęła głową, jak gdyby pragnąc odpędzić taką myśl od siebie — i wychyliła się przez okno. Łagodny wietrzyk rozwiewał jej włosy nad czołem i chłodził skronie.
Dzieci, w innym pokoju, pod opieką Wojciechowej zachowywały się spokojnie, szwaczka wyszła do znajomych na miasto; w całym domku panowała cisza.
Młoda kobieta nie zapalała światła — nie odchodziła od okna; widocznie pragnęła skorzystać z szarej godziny, i pozostać jeszcze jakiś czas samotnie z myślami — dać odpoczynek zmęczonym oczom, pomarzyć trochę, podumać... Zapatrzona w niebo usiane gwiazdami, biegła myślą w przeszłość taką jasną, pogodną, szczęśliwą... Przypomniał jej się wielki bór, a w nim domek w którym na świat przyszła, w którym dzieckiem będąc z oswojonemi sarenkami igrała... Dobrze jej było tam, w owym lesie wiecznie szumiącym — i później, w skromnym dworku w Płużycach, przy boku ukochanego człowieka, także dobrze jej było... Nagle przerwała się nić szczęścia: w jednym momencie utraciła je bezpowrotnie i pozostała sama, z dwojgiem drobnych istot, o których przyszłość lęka się i drży... Czy podoła obowiązkom? Czy starczy jej sił i zdrowia aby te ukochane istoty wychować, wykształcić, wyprowadzić na ludzi? Straszne to pytanie..
Dziś jeszcze ma trochę zdrowia i sił, ale co będzie gdy się te siły wyczerpią? gdy, skutkiem ciężkich przejść podkopane zdrowie, bardziej rujnować się zacznie?
Takie pytania często jej na myśl przychodzą — i nie znajduje na nie innej odpowiedzi, prócz łez.
Nie probuje ich powstrzymywać... toczą się więc jak perły po pięknej, bladej twarzy... spadają cicho, bez łkań i bez jęków...
Wojciechowa przynosi światło. Stawia lampę na stole i ukradkiem na swoją panią spogląda.
— O! już znowu, już pani płacze!.. a dyć to grzech tak lamentować ciągle.
— Zdaje wam się... czego miałabym płakać?
— Dyć widzę i markotno mi że się paniusia moja tak mizeruje. Ja tam prosta baba, na polityczności się nie znom, pańskich obychodów nie rozumiem, ale zawdy powiadam, że to jest grzech — i jenszy księdz, za takie płakanie rozgrzeszenia by nie dał...
— Co wy tam wiecie! moja Wojciechowa, — odpowiedziała z niechęcią.
— Czego nie wiem to nie wiem, ale to wiem sprawiedliwie i dokumentnie com powiedziała: skoro kto pomar to mu płakanie nie pomoże — choćby nie wiem jak lamentować... a tero niech — no pani pójdzie krzynkę do dzieci, bo Marylka jakości pokasłuje...
Na te słowa młoda kobieta zerwała się nagle i natychmiast pobiegła do dziecka, a w chwilę później Wojciechowa, zarzuciwszy chustkę na plecy, spieszyła do apteki po jakiś wypróbowany w takich razach ulepek...
W aptece znajdował się sam Szwarc, pomocnik bowiem pojechał po materyały, a uczeń korzystał z rekreacyi. Zobaczywszy Wojciechową, Szwarc zaraz rozpoczął gawędkę.
— Kobietka od pani Szelążkowej? — zapytał.
— A juści że nie co. Niech no Wielmożny Pan da duchem lekarstwo, bo dziecko piscy.
— To ta malutka dziewczynka? taka śliczna! Zaraz, zaraz dam lekarstwo... co mówię zaraz! na jednej nodze... Dwa złote będzie kosztowało... jak dla waszej pani, bo wasza pani biedna, prawda moja kobietko, że biedna?
— Ja ta nie byłam gdzie prawdę sprzedają — swojej pani pieniędzy nie rachowałam, to nie wiem czy ona ta biedna, czy nie biedna. Mnie wicht dochodzi leguralnie, pensyję swoją mam — a co do reśty to mi nic...
— W gorącej wodzie was kąpano, moja jejmość, — rzekł Szwarc, — ni z wami w prawo ni w lewo...
— Kiej mi nie potrza ni w prawo ni w lewo, jeno wprost, lekarstwo wziąść i lecieć do domu...
— Tedy macie, macie i lećcie, co mówię lećcie! tak jest.. dobrze mówię...
— A juści, — odrzekła zadąsana babina, — to się wie. Niech będzie pochwalony... Widzis go, — mówiła już sama do siebie, spiesząc do domu, — jaki to miłosierny! Biedna! a co jemu do tego? kiej się obrał za aptykarza to niech lekarstwów patrzy, nie cudzej biedności! Biedna... co to biedna? jeno pies je biedny bo przez duszy, a człowiek...
— A wy zkąd tak późno, kobieto! — odezwał się jakiś głos znajomy.
Wojciechowa obejrzała się — i spostrzegła podpisarza.
— A proszę pana, z aptyki... po lekarstwo chodziłam.
— Czy kto u was chory? — zapytał z przerażeniem.
— E bajki, proszę pana, Bogu dzięki wszyscy zdrowi, jeno co Marylka krzynkę pokasłuje i pani kazała przynieść jakiegoś lekarstwa.
— Ach mój Boże! jakżeż mnie to martwi. Biedne dziecko, może zaziębiło się, może trzeba doktora wezwać?
— Niech się pan nie frasuje; jutro, aby jeno Bóg miłosierny dał słonko, przyjdzie do sadu ze Ździsiem, bo te dzieci to już się przez pana nie obeńdą. Zawdy nic, tylo do wujaszka do wujaszka i do wujaszka.
— Kochane aniołki! Będę ich oczekiwał z utęsknieniem... ale wszakże przyjdziecie dopiero po południu?
— A juści, zrania to nijak nie mogę.
— Tak długo czekać, — rzekł... a po chwili namysłu dodał:
— Moi kochani, macie tu parę groszy na szpilki, tylko proszę was, jutro raniutko, jak skoro wstaniecie, dajcie mi zaraz znać, przez pierwszego lepszego żydka, jak się Marylka miewa! Dobrze? zrobicie mi tę grzeczność?
— Co nie mam zrobić? skoro jeno dzień zaraz pchnę chłopaka od naszej gospodyni; nie ma nijakiej roboty to niech leci. Wielmożny Pan to prawdziwie za temi dzieciami jak ociec...
Podpisarz westchnął.
— Idźcie z Bogiem — rzekł, — nie zatrzymuję was, Marylka czeka na lekarstwo.
Babina pospieszyła do domu. Marylka spała już na kolanach matki, przebudzono ją, dano łyżeczkę lekarstwa i położono w łóżeczku. Spała dość spokojnie, ale na twarzyczkę jej wystąpiły silne rumieńce.
Matka patrzyła na nią z niepokojem.
— Byle tylko nie wywiązała się jaka, choroba — rzekła.
— Et, co się ta ma wywiązać, prześpi się i do ranka będzie zdrowa jak rybka.
— Ach moja Wojciechowo, czyż was to dziwi że się niepokoję.
— Dyć wiadomo, nie dziwota; jak dziecko na to mówiąc słabe, to matkę w dubelt boli — ale nietrza się boić, moja paniusiu, jeno zmówić ze trzy pacierze do przemienienia pańskiego, to Bóg miłosierny przemieni.
— Któż cię pożałuje biedaczko, — szeptała matka klęcząc przy łóżeczku Marylki, — kto cię pożałuje, moja sierotko, w cierpieniu, kto jak nie matka?..
Wojciechowa westchnęła.
— Będzie jensy taki co i pożałuje, będzie jensy zyczący....
— Kto? moja Wojciechowo.
— A dyć... choćby na to mówiący i ja... też przez serca nie jestem, jabym za temi dzieciami w ogień poszła.
— Prawda, prawda, moja kochana Wojciechowo. Bóg wam zapłać... wy jedni...
— A ten maluśki pan to nie?
„Maluśki pan“, po rozstaniu się z Wojciechową, poszedł wprost do domu. Współlokator jego sędzia usiłował wszcząć z nim rozmowę, lecz napróżno. Pan Wincenty był roztargniony, smutny, na pytania odpowiadał niechętnie, nareszcie, wymawiając się bólem głowy i potrzebą spoczynku, udał się do swego pokoju.
Sędzia, który do późnej nocy czytał gazety, słyszał że jego towarzysz nie śpi, że z piersi jego wydobywają się ciężkie westchnienia. Kilkakrotnie pukał do drzwi i zapytywał, czy pan Wincenty nie chory, czy nie potrzebuje czego, lecz nie otrzymując żadnej odpowiedzi — uważał za właściwe pozostawić dziwaka w spokoju.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.