<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Kowerska
Tytuł Pani Anielska
Podtytuł Legenda
Wydawca Wydawnictwo imienia M. Brzezińskiego
Data wyd. 1917
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Po niepewnem i trwożliwem szarpnięciu dzwonkiem u furty siostra Kunegunda, furtyanka, poznała odrazu, że przybywał ktoś potrzebujący ratunku, że w ten burzliwy wieczór listopadowy mogła też szaleć burza w jakiem biednem sercu ludzkiem.
— Kogóż to nam Pan Bóg przyprowadza? — zapytała, otwierając zakratowane okienko i szukając wzrokiem w ciemnościach.
— Proszę o ratunek, o pomoc, o nocleg! — rzekł głos drżący, ale tak słodki i dźwięczny, że siostra Kunegunda, zwykle surowa, poczuła się rozbrojoną.
Co tu panią sprowadza?
— Nieszczęście!..
— My nie mamy tu miejsca dla osób świeckich. Przecie tu w Sandomierzu jest dom zajezdny...
— Ale ja nie tylko noclegu dla ciała potrzebuję.. ja potrzebuję ratunku dla zbolałej duszy... O, siostro, miejcie litość!
— Jak się pani nazywa?
— Zbrożkowa.
— Skąd pani przybywa?
— Z Litwy... umyślnie tu do sióstr...
— Proszę poczekać! Dam znać matce przełożonej.
Po długiem oczekiwaniu przed furtą przemoknięta do nitki podróżna ujrzała wreszcie ciężkie drzwi klasztorne otwierające się przed nią. Poprowadzono ją do przełożonej.
Rozmowy z matką przełożoną nikt nie był świadkiem. Nazajutrz dowiedziały się siostry, że wczorajsza podróżna od dnia dzisiejszego rozpocznie nowicyat. Nieznajoma stała przed siostrami z twarzą, która tu, wśród pokoju i szczęśliwości pobożnego życia, była jakby fałszywą a niepokojącą struną. Była to cudnie piękna twarz, ale z wyrazem tak wielkiego bólu, ze śladami tak ciężkich przejść, że siostry mimowoli ją otoczyły, jak gdyby swoimi długimi habitami i welonami chciały ją osłonić od czegoś, co do jej myśli nadlatywało ze świata.
Siostra Felicya, która miała gorące serce, wzięła ją za rękę:
— Jesteś jak gołębica, która uciekła ze szponów jastrzębia. Tutaj będziesz bezpieczna...
Nowoprzybyła załkała nagle. Strumienie łez zalały jej twarz.
Te łzy otworzyły jej drogę do serca sióstr. Nie znały ich przyczyny, ale poczuły, że miały przed sobą istotę głęboko nieszczęśliwą, i pokochały ją przez litość. Czyste panny miały serce macierzyńskie.
Rozpoczął się nowicyat. Zofia Zbrożkowa spełniała obowiązki swe cicho, pokornie, z wyrazem oczu, który świadczył, że się ciągle modliła w duszy. Modlitwa była jej pociechą, ratunkiem... na jej skrzydłach myśl jej uciekała do Boga, by się po brudnych zaułkach nie błąkać. Z wieczora siostra nowicyuszka klęczała zwykle godzinami w bocznej kaplicy, w której na ołtarzu stał marmurowy posąg Matki Boskiej. Inne siostry przychodziły tam także na modlitwę, ale, gdy noc na dobre zapadła, siostry szły na spoczynek, a w kaplicy czyniła się zupełna cisza. Wtedy nowicyuszka zbliżała się do stóp ołtarza i swoje cudne, spłakane oczy podnosiła na Matkę Bożą i tak ją gorąco w tej chwili kochała, iż zapominała, że to była Pani Niebieska, a ona tylko pokorna służebnica... Przemawiała do niej jak równa do równej. Usta jej szeptały wyznania jak na spowiedzi... Przed Matką Bolesną otwierała serce jak przed matką rodzoną. U białych nóżek Jej składała swoją skołataną głowę i zdawało jej się, że Pani Niebieska spogląda na nią z litością, a raz nawet byłaby przysięgła, że Pocieszycielka strapionych zapłakała nad nią i ręce ku niej z ołtarza wyciągnęła. Zofia Zbrożkowa padła krzyżem na ziemię i bóle swoje spowiadała dalej.
— Powiedziałam matce przełożonej, żem wdowa, bo skazanego do ciężkich robót prawo uważa za umarłego, a żonę jego ze ślubów małżeńskich rozwiązuje... ale Ty, Pani, wiesz, że on żyje i że ja, choć mi zabił rodzonego, ukochanego brata, że ja... że ja nie mogę zapomnieć... żem go bardzo miłowała i że jeszcze teraz... O, Pani, Ty mną pogardzasz i ja sama sobą pogardzam! Zabił nam naszego najmłodszego, naszego Beniamina... oko w głowie starej matki... zabił!.. I zdaje mi się chwilami, że go nienawidzę, że pchnęłabym go nożem, gdybym go zobaczyła, to znowu głupie serce lituje się nad nim i chciałabym go, nieszczęsnego, przycisnąć do piersi i powiedzieć: „wszyscy cię nienawidzą, wszyscy się ciebie boją jak dzikiego zwierza, sprawiedliwość okuwa cię w kajdany, ale serce wiernej żony ci zostało“. O Pani, czy Ty widzisz, co się w duszy mojej dzieje, jaka tam burza, jaka rozterka?... Żeby był miał litość nade mną, toby mię był zabił razem z naszym Jankiem. Ale mię zostawił z sercem rozdartem na dwoje! O Pani, spraw, bym go mogła nienawidzić! Wtedy dusza moja uspokoiłaby się wśród cichych tutejszych murów, wśród których słychać tylko szept modlitwy. Wyciągnęłaś ku mnie ręce, o, widziałam dobrze, choć blask kaganka taki nikły. Zapłakałaś nade mną, więc masz litość, ale ja pragnę ratunku. Spraw, bym go nienawidzić mogła!
Tymczasem ja nienawidzę grzech, zbrodniczość jego duszy, a jego samego...
Zdarzało się, że świt zastawał biedną kobietę u stóp ołtarza Matki Boskiej i że siostry, przychodzące na jutrznię, znajdowały ją tam jeszcze.
Nieszczęśliwa ratowała się też pracą. Spełniała najcięższe i najgrubsze roboty, nie ustawała ani na chwilę, a w ślad za nią szedł ład i porządek. Dano jej do utrzymywania bieliznę całego klasztoru. Jej pracowite ręce układały na półkach stosy koszul, prześcieradeł, poszewek w rozmaite warstwy i desenie. Naprawiała, cerowała, sprzątała... W nikim nie wzbudzała zawiści, bo była pokorna i tak milcząca, że słowem nie mogła dotknąć nikogo.

Nowicyat jej skończył się i wyrzekła śluby zakonne. Ubrano ją jak na wesele, a potem zdjęto piękny strój i włożono gruby, sukienny, ciemny habit; leżącą na ziemi krzyżem okryto całunem i śpiewano nad nią pieśni, jak nad umarłą. Była umarła dla świata! Znikła Zofia Zbrożkowa, a została siostra Rozalia, gdyż takie imię w zakonie dla niej obrano.
MÓDL SIĘ ZA NAMI.
Bez wyraźnego rozkazu matki przełożonej nie miała prawa przestąpić progów klasztoru, nie posiadała nic na własność, miała tylko jeden cel i jedno marzenie — śmierć bogobojną.

Ale bała się, że śmierci takiej nie stanie się godną, bo w sercu jej nie było zupełnego ukojenia. Jej dawna a gorąca miłość dla męża podszeptywała jej przypuszczenie, że biedak działał w przystępie chorobliwego szału, gdy jej młodego, niewinnego brata... To szatan opętał go zapewne, bo szatanowi szczęście ludzkie solą w oku... Tak, tak, to sprawa szatana!.. Za tę duszę zgubioną, skazaną na męki piekielne, trzeba Panu Bogu dać okup... trzeba Mu dać duszę czystą, bez jednej skazy, jak dusza dziecka... Ona jedna mogła dać zawstydzonym tą straszną hańbą jej męża aniołom swoją własną duszę, oczyszczoną z wszelkich zmaz ziemskich. Tymczasem jeszcze w tej duszy pokutowały myśli świeckie, jeszcze w niej tlały wspomnienia ziemskiego szczęścia i ziemskiej miłości...
Siostra Felicya, przechodząc raz korytarzem obok celi siostry Rozalii, posłyszała dobrze znany sobie odgłos: świst dyscypliny, smagającej ludzkie ciało.
Wieść rozeszła się po klasztorze. Siostra Rozalia biczowała się! Gdy wkrótce potem zachorowała i leżała bezprzytomna w gorączce, siostra Teodozya, lekarka, stwierdziła, że miała całe plecy w ranach.
Powoli wśród zgromadzenia ustaliła się nadzieja, że siostra Rozalia w poczet świętych zaliczoną zostanie. Taka pokorna, taka cicha, taka pracowita, taka pobożna i osobliwszej czci dla Matki Boskiej oddana, smagała jeszcze swoje wynędzniałe ciało, by duch tem łacniej nad niem zapanował.
Matka przełożona wiedziała, że siostra Rozalia lubiła swoje półki z bielizną, że wymyślała coraz nowe desenie, w które układała z pralni stosy, że je przesypywała na jesieni lawendą, a na wiosnę fijołkami. Wiedziała też, że siostra Rozalia rada milczała, że każde wyrzeczone słowo było z jej strony ofiarą, więc w swojej macierzyńskiej i jakby królewskiej duszy poczuła obowiązek dania siostrze Rozalii pola do umartwień i ciężkich wysiłków. Powierzyła bieliznę siostrze Wincentynie, a siostrę Rozalię przeniosła jako dozorczynię do sali sierot, bowiem Benedyktynki w Sandomierzu miały i szkołę dla starszych dziewcząt i ochronę dla dziewczynek małych, które przeważnie były sierotami.
Otrzymawszy rozkaz przełożonej, siostra Rozalia zbladła jeszcze, choć miała twarz jak opłatek. Usta jej otworzyły się, jakby do prośby, oczy wyraziły przestrach, ale po chwili spuściły się pokornie, a bezkrwiste usta wyszeptały:
— Wedle rozkazu, Matko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Kowerska.