Pani Dubarry/Część I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Rozdział U panny Fryderyki
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
U panny Fryderyki.

Jeżeli miłość rządzi się prawem kontrastu, to wybór przez pana Dumonceau Fryderyki Müller na kochankę jest w całkowitej zgodzie z tem prawem. Jeżeli jednak trafną jest poprawka, że zbliżenie się w dziedzinie kontrastów wymaga pewnych podobieństw, gdyż jaskrawe przeciwieństwa wykluczają możność zbliżenia się, to ten miłosny stosunek należał do wyjątków z ogólnego prawa.
Chudy, jak tyka, niezmiernie ruchliwy, miłujący podróże bankier Dumonceau sprowadził sobie kiedyś, z wycieczki w interesach do Niemiec, tłustą i leniwą Bawarkę, której pulchne kształty i niebieskie maślane oczy urzekły jego serce. Może zatopiony w rachubach walutowych nie miał czasu na długie przebierania śród kobiet i na częste zdrady. A może jego kanciasta figura lgnęła do ciepła cielesnego tej dosyć pospolitej niemki, którą nazywał swoją „niemeczką“ naprzekór rozłożystości figury i obfitości jej powabów. Miała zresztą twarz ładną — przynajmniej dla pewnego rodzaju gustów: różowe soczyste usta, biała, jak mleko, cera, policzki z dołeczkami, które tak lubił całować Dumonceau, Świeże rumieńce zdrowia i słodki uśmiech, przechodzący chwilami w wesoły śmiech bujnego zdrowia — wszystko to sprawiało, że bankier nie dostrzegł, iż podbródek Fryderyki groził już przeobrażeniem się w niebezpieczne podwójne zaokrąglenie.
Była nadto z natury poczciwą, choć dobroć jej może była pewnym rodzajem wygodnisiostwa, unikającego wszelkich mącących przyjemny humor rozdrażnień. Opływająca w dostatki w domu ojca, przeszedłszy przez ręce kilku oficerów, którym przez lenistwo nie oparła się po pierwszym pocałunku, obojętnie wysłuchawszy klątwy ojca, na pierwszą propozycję wspólnej podróży do Paryża, zrobioną jej przez bankiera Dumonceau, który przypadkiem odwiedził jadłodajnię jej rodziciela: „Pod trzema niedźwiedziami“, zapytała jeno marzącym głosem: „Czy będzie mogła wziąć do Paryża swoją pierzynę i zieloną papugę“. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, dała się wycałować i uwieźć do stolicy Francji, gdzie zamieszkała w willi na przedmieściu, otoczona została zbytkiem i niemal nie opuszczała mieszkania.
Tylko w wielkie święta wyjeżdżała z Dumonceau — leżała wówczas na poduszkach powozu, raczej jak legalna małżonka, niż kochanka, dumna ze swojej pozycji wybranki słynnego bankiera — niezmiernie zajeżdżała do kościoła św. Genowefy, wychodziła, modliła się leniwie do Boga, aby jej przebaczył grzeszny stosunek (była bowiem bardzo religijna); i wesoła, pogodzona ze sobą i światem, wsiadała do powozu, gdzie oczekiwał na nią Dumonceau, wypalając swoje cygaro i obmyślając nowe interesy. Powróciwszy do domu, kładła się na całe godziny na sofie, udzielała, leżąc, dyspozycji kucharzowi, dotyczących smacznego obiadu, i lubowała się pięknemi meblami, świecidełkami, statuetkami, obrazkami, któremi wierny Dumonceau zdobił jej siedzibę. On sam, o ile czas mu pozwalał, odpoczywał w tej ciepłej i pogodnej atmosferze po trudach i kłopotach licznych interesów, biegał koło niej, lubował się błękitem jej oczu, wesołą paplaniną o drobiazgach życia, białością jej zębów, krasą rumieńca i wyśmienitym jej apetytem. Przy wspólnie spożywanych obiadach, lub kolacjach, bawili się razem nauczaniem papugi zlekka nieprzyzwoitych słów i tresowaniem pociesznego pudla. Dumonceau nieraz mawiał kochance: „Jestem szczęśliwy przy tobie, bo głupieję na parę godzin!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Otóż do tej „panny Fryderyki“ — bowiem służba nadawała jej pieszczotliwą nazwę „Panienki“, zacny Dumonceau przywiózł Joasię i jej matkę, przedstawiając pierwszą, jako swoją chrześniaczkę, drugą — z większą słusznością — jako wybawczynię. Fryderyka była niemi zachwycona i chętnie udzieliła im dwóch pokoików na piętrze w swojej rozkosznej willi.
W Joasi pozyskała wraz z panem Dumonceau nowy przedmiot zabawy, przechodzący wartością przyjemnego zabijania czasu psa i papugę. Uważała ją za żywą lalkę, stroiła i karmiła smakołykami, śmiała się serdecznie z jej figlów, skoków, opowiadań o wsi, sprytnych odpowiedzi, gwarowych wyrażeń, przedrzeźniań osób, które widziała, zwłaszcza z karykatur, jakie „słodka swawolnica“ robiła z niej i Dumonceau, naśladowaniem głosu, chodu, ruchów. Bankier pokładał się ze śmiechu przy tych produkcjach. Nadto uderzyła go zdolność Joanny do rysunku i niepośledni talent narratorski.
Również i Anna Teresa, jakkolwiek nie mogła pełnić roli „panny do towarzystwa“, jak jej córka, okazała się miłym i nadto pożytecznym nabytkiem domu Fryderyki. Wyjaśniło się wkrótce, że zna się znacznie lepiej na kuchni, niż specjalista-kucharz, sprowadzony przez Dumonceau z Marsylji; pamięta więcej, niż on, recept kucharskich; konfitury, kompoty, torty sporządza z większym talentem. To odkrycie doprowadziło do ważnych decyzyj.
Pani Fryderyka nie znała się wprawdzie na wartości pieniądza, była z natury rozrzutnicą i pozwalała Dumonceau trwonić na drobiazgi dla niej sumy bajeczne. Ale zarazem zachowała pod wpływem niemieckiego wychowania pewne nałogi oszczędności, lub raczej skłonną była na tle swego dostatku do nagłych paroksyzmów skąpstwa — tedy stanęło na tem, że kucharz został oddalony, a pani Anna Vaubernier zajmie stanowisko naczelne kucharki, rządzącej dwoma kuchcikami i otrzymywać będzie skromną gażę, którą Dumonceau w tajemnicy przed kochanką potroił.
W tym nieco warjackim, a co najmniej oryginalnym domu, Joanna otrzymała pierwsze nauki zbytku i otrzaskała się z wymogami życia w „lepszej“ sferze. Przedewszystkiem nauczyła się zamiłowania wygód życiowych, nawykła do pięknych mebli, polubiła przedmioty sztuki — co prawda nie na poziomie najlepszego smaku — wzmogła skłonność przyrodzoną, bodaj dziedziczną po ojcu, do elegancji stroju, podnieconą zresztą i przez matkę, która i sama kochała się w jaskrawych barwach i starała się ubrać swoją pieszczochę jaknajponętniej dla oczu widzów. Nie było ich, coprawda wielu, albowiem pannę Fryderykę odwiedzało mało osób: kilku postarzałych przyjaciół bankiera, zapraszanych czasem na obiady w niedziele, bardzo śmiesznych, zdaniem Joanny, i parę przyjaciółek — mieszczek nie najlepszej kondycji, wszelako naśladujących gwałtem i z przesadą wykwint arystokratycznych Paryżanek. Były one bogate, hołdowały modzie, i stanowiły poniekąd wzór dla Joanny. W matce i córce rozwijała się żądza posiadania przedmiotów zbytkownych, nawet pewna chciwość — zresztą nie rażąca, gdyż nie było w tem świadomego zamiaru bogacenia się, lecz lekkomyślne uleganie wpływom otoczenia i obie były każdej chwili gotowe oddać pierwszemu proszącemu to, co znęciło je przed niewielu dniami.
Nadto Joanna zdobyła tu niejaką ogładę, wprawdzie nie pierwszej próby, gdyż ani Fryderyka, ani jej przyjaciółki nie posiadały najlepszych manier, ale bądź co bądź był to pewien postęp w stosunku do tej dzikości, jaką odznaczała się na wsi, swawoląc z dziewuchami i chłopakami. Wreszcie Joanna, zachęcona przez ojca chrzestnego i posiadająca pewne wyższe ambicje, otrzymała w tym domu początki wykształcenia, t. j. kontynuowała naukę czytania, ortografji, religji i historji, zdobytą w stopniu prymitywnym przy pomocy proboszcza z Vaucouleurs.
Zajął się nią obecnie, udzielając jej lekcyj w czasie poobiedniego snu pani Fryderyki, mnich Franciszkanin, Gomard, który ślubował ubóstwo, nie posiadał z zasady własnego mieszkania, ale wyjeżdżając często z prowincjonalnego klasztoru do Paryża w sprawach kwesty na kościół, rezydował po kilka tygodni u pobożnej osóbki w komnatce naprzeciw kuchni. Nie brzydził się u niej smakołykami, ani winami z jej piwnicy, które tylko próbował aż do skutku, i przez wdzięczność dla pani domu, został preceptorem jej wychowanki. Joasia uczyła się chętnie i nad podziw szybko zdobywała wiadomości od prawie uczonego mnicha, jakkolwiek nigdy nie mogła oswoić się dostatecznie Z zasadami ortografii, znajdując, że wogóle „Francuzi piszą po cudacku“ i powinniby sobie wymyśleć jakąś mędrszą pisownię.
Gomard podzielał trafność zdania swojej uczenicy, dodając, że Gallowie otrzymali pisownię od łacinników z Rzymu, nie znających dokładnie ich wymowy, nadto w epoce dzieciństwa, gdy sami nie byli w stanie nagiąć organów mowy do precyzyjności dźwięków łacińskiego języka. Nadmieńmy, że Gomarda interesowała nietylko filologia i inne kwestie naukowe, gdyż nieraz podczas tych lekcji zwracał z upodobaniem wzrok na asystującą przy nich panią Annę Teresę i pół-żartem, pół-serio wypowiadał opinię o jej osobie:
„Gdybym nie był złożył ślubów celibatu i celibat nie był mi milszym nad wszystkie ponęty świata — ożeniłbym się tylko z panią, pani Vaubernier“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten tryb życia — spokojny i miły dla wszystkich uczestników — trwał kilka miesięcy z tym dodatkiem, że niekiedy Joasia z matką udawała się na spacer po ulicach Paryża, skąd wracała oczarowana zgiełkiem stolicy, to w wesołem podnieceniu, gotowa opowiadać bez końca Fryderyce wrażenia przechadzki, to w marzycielskiej zadumie, rozpamiętując pocichu widziane cuda; albo zabierał ją wraz z jej mamą, która nigdy nie spuszczała z oczu swej pieszczotki, bankier Dumonceau, obwoził obie po okolicach Paryża powozem „dla zaczerpnięcia powietrza po wyziewach niechlujnego miasta“, lub wyjątkowo prowadził je na ludowe zabawy, które wprawiały Joasię w zachwyt, a nad które jego Fryderyka przekładała drzemkę w domu. Bankier cieszył się weselem swej pupilki, a nieraz darzył ją drobnemi prezentami, nie przesadzając w cenie cukrów, lub klejnocików, gdyż spostrzegł, iż jego ukochana Fryderyka na tym punkcie stawała się coraz surowszą w stosowaniu zasad oszczędności. Lecz Joannę radował każdy drobiazg i za każdy dziękowała ojcu chrzestnemu serdecznym uściskiem — dobrego dziecka.
I wszystko szłoby najdoskonalszą koleją, gdyby nie to, że pewnego dnia Fryderyka tknięta jakimś instynktem przerwała sobie za wcześnie drzemkę i zdybała swego bankiera w alkowie, nazbyt już gorąco obejmującego rzekomą chrześniaczkę. A jakkolwiek pan Dumonceau na kolanach przysięgał swojej „jedynej Fryderyce“, że chodziło o całusy najniewinniejsze w świecie, zwykłą pieszczotę „ojca chrzestnego“ — to jednak poraz pierwszy zachmurzyło się gładkie czoło jego kochanki, oczy zaszkliły się łzami, usta wymówiły słowa: „podły staruch“. A na naradzie tego dnia pomiędzy Fryderyką i mnichem Gomardem, który również skonstatował, że „ponęty Joasi rozwijają się szybciej, niż potrzeba, a oczy pana Dumonceau stały się pożądliwsze, niż należy“ — zapadła nieodparta decyzja, że Joasia zaraz nazajutrz wyjedzie w celach dalszego wychowania do klasztoru Saint-Aure, w którym kształcą się panny z najlepszych sfer towarzyskich.
Anna po rozmowie z mnichem Gomard‘em, a pan Dumonceau po rozprawie z Fryderyką, przyjęli tę narzuconą im władczo decyzję dla dobra Joasi. Wobec powagi czworga opiekunów piętnastoletnie dziewczę, jakkolwiek zalało się łzami, — wyrzeczony na nią wyrok banicji, mający zresztą pokierować wyżej jej losy, — przyjęło z pokorą. I nazajutrz pan Dumonceau wraz z Fryderyką, oboje sztywni i milczący powieźli do klasztoru Saint-Aure, znajdującego się na odległym krańcu Paryża, dziewczynę, smętnie odgadującą, że pozwalając całować się ojcu chrzestnemu, popełniła „więcej, niż zbrodnię — popełniła błąd“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.