Pani Dubarry/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ I.
ROZDZIAŁ I.
Zapomniane nazwisko.

Zima roku 1757-go była niezwykle srogą. Paryżanie, znajdujący się w wieku poczesnym, zapewniali, że od wielu lat nie pamiętają podobnej.
W jednym z ostatnich dni Grudnia rozszalała się zamieć mroźna. Z ciemnego, jak ołów nieba, waliły od rana kłęby śnieżnych płatków, zaściełając ulice. Wrażliwi na mróz mieszkańcy, o ile nie byli zniewoleni wyjść z domu, siedzieli za oszronionemi szybami, grzejąc się przy żelaznych piecykach.
Na krańcach arystokratycznej dzielnicy Saint-Germain, która dźwigała się dopiero do przyszłego przepychu inicjatywą królów Ludwika XIV i XV, było osobliwie pusto. Stopień jej zabudowania był jeszcze naówczas skromny. W wielu miejscach nie było bruków ani latarni. Tu i ówdzie ciągnęły się parkany, osłaniające placyki, zakupione pod budowę przez ludzi utytułowanych i zamożnych.
W pewnem miejscu znajdowały się szopy składu węglowego, otoczone niskim murem z czerwonych cegieł. Wjazdowa brama z powodu niedzieli była zamknięta. Przez furtkę wyszedł wyrostek, liczący jakich lat dwadzieścia, z bujną czupryną, z twarzą zamorusaną węglem. Rozejrzał się po ulicy, potem wypuścił dwie baby, mające wypchane worki na plecach i rozkazał im żywo iść. Pomknęły, ile im sił starczyło, podziękowawszy wprzód serdecznie. Łacno można było odgadnąć, że młody dozorca składów rozporządził się przez dobroć serca pewnym zapasem pańskiego dobra na rzecz nędzy.
Był z siebie zadowolony. Jakkolwiek nie miał czapki na głowie i ubrany był jeno w lekką bluzę roboczą, nie robił sobie nic z trzaskającego mrozu. Młode oczy, ślepione płatkami Śniegu, śmiały się wesoło. Zaróżowiona od mrozu twarz tryskała zdrowiem. Stanął pod osłoną daszka budki strażniczej i silił się zapalić krzesiwkiem fajeczkę. Ale wichura gasiła ogień i zniewolony był zaniechać prób bezskutecznych.
Raptem zajęła go mocno scena, zachodząca na przeciwległej stronie ulicy. Nawprost składu węgli wznosił się wytworny pałacyk z ciosanego kamienia, naśladującego malowaniem marmur, z kolumienkami w stylu rzymskim przy portyku. Brzuchaty szwajcar rozwścieczoną miną, imponującym gestem i krzykliwemi słowy wypędził z wspaniałego przysionka dwie kobiety. Właściwie jedna tylko była w wieku dojrzalszym. Druga zdawała się dzieckiem. Chociaż jej twarzy, otulonej chustami, niemal nie można było dojrzeć, cienkie nóżki, z powodu opadnięcia pończoch na saboty, gołe, ukazujące się z pod barwnej sukienki, którą wiatr podwiewał, świadczyły, że była jeszcze podlotkiem. Strój obu mówił o tem, iż były włościankami, przybyłemi z Bretanji. Starsza dźwigała na karku wielki tobół. Młodsza, kurcząca się z zimna, trzymała w drżących, posiniałych palcach węzełek z rzeczami.
— Precz stąd! to nie dom zajezdny! — wymachiwał gniewnie rękoma Cerber.
— Niech pan zlituje się nie nademną, ale nad dzieckiem! — składała modlitewnie ręce starsza niewiasta. Wydałyśmy ostatnie grosze na podróż. Czyż to można wyganiać dziecko na taki mróz i wichurę?! Przecie nie ugryziemy wam schodów! Odpoczniemy chwilkę... pójdziemy sobie, jak tylko zamieć przejdzie.
— Oszalałyście! Sypialnię urządzać na schodach naszego pałacu!
Dziewczyna, milcząc, tuliła się do murów. Oczy jej, ślepione śniegiem, trwożnie patrzyły w ołowiane niebo. Zdawała się apatyczną w tem oczekiwaniu na rezultat dyskusji jej matki z odźwiernym.
Węglarz przeszedł wolnym krokiem na drugą stronę ulicy, ważąc coś w myśli. Z podniesionych głosów i kilku pochwyconych słów już dorozumiał się, o co chodzi. Właśnie odźwierny odpychał natrętnie naciskającą go u wejścia kobietę, która pociągnęła córkę za sobą, ująwszy jej drobną dłoń.
— Dlaczego nie pozwalacie tym kobietom odpocząć w sieni? — spytał młodzieniec.
— A ty dlaczego się wtrącasz? — szorstko odparł zdziwiony sługa.
— Dlatego, że nie zwykłem spokojnie patrzeć na brutalów, którzy nie mają litości dla kobiet! — rzekł węglarz.
— Odejdź, pókim ci czegoś nie powiedział, nicponiu! — obruszył się tamten.
Zamierzał już odejść...
— A ty bądź grzeczny, zanim ci coś pokazałem, łajdaku! — zawołał młodzieniec i zakasawszy rękawa podniósł potężną pięść.
Szwajcar zreflektował się. Bąkał:
— Przecież ja tu tylko spełniam swój obowiązek. Nie mogę zezwolić, żeby byle kto urządzał sobie na schodach spanie, jak te oto... Chrapały, tamując przejście!
— Czy wam nie wstyd? — mówił młodzieniec. Toć i psa nie godziłoby się pozostawiać na ulicy w taką pogodę!... Twarde macie serce, człowieku. Jestem pewny, że wasz pan nie pochwaliłby tego. I jeżeli natychmiast nie wpuścicie tego biedactwa — tu spojrzał żałośnie na dziewczę — i jego matki do sieni, zaskarżę was przed panem Dumonceau. Postępujecie wbrew rozkazom swego zacnego pana.
— Ba! pan Dumonceau jest filantropem — to się wie. Ale dzień przyjęcia biedaków wyznaczony został wyłącznie na środę. I gdybym nie pilnował spokoju pana Dumonceau w inne dni tygodnia, to nie możnaby się opędzić od wszelkiego tałałajstwa.
Starsza kobieta naraz zakrzyknęła radośnie. Przypadła do ręki szwajcara, potrząsała rękawem jego liberji.
— Jak się nazywa wasz pan?... Dumonceau?!
— Oczywiście! — odparł, wyprężając się z dumą szwajcar. Cenił bowiem sobie wysoko zaszczyt, iż znajdował się w służbie znakomitego bankiera i dostawcy broni dla potrzeb armii francuskiej.
— Ależ my właśnie przybyłyśmy tu do... pana Dumonceau! — trzepała kobieta. Kochany panie! proszę... błagam... wpuść nas do swego pana. Mamy ważny... ważny interes do niego.
Odźwierny zmierzył włościanki od stóp do głów i wzruszył pogardliwie ramionami.
— Słyszałeś? — rzekł węglarz grzmiącym głosem. Te damy mają interes do pana Dumonceau! Zaprowadź je do swego pana, bo...
I pokazał ponownie pięść.
Oczy robotnika wskazywały, że nie pozwoli ze sobą żartować.
— A no... chodźcie! — mruknął szwajcar, ustępując od drzwi.
Starsza kobieta wtłoczyła się do sieni, popychając przed sobą córkę. Ta ostatnia, nim weszła, odwróciła się jeszcze i rzekła pieszczotliwym głosem do węglarza:
— Pan jesteś cudownym człowiekiem. Odwdzięczę się kiedyś panu... Adieu!
Za chwilę obie wstępowały po szerokich marmurowych schodach, wysłanych kobiercem, na górę.
— Skąd mama zna tego Dumonceau? — spytało dziewczę ścicha.
— Widzisz, kochanie, ja go wcale nie znam. Bo nie spodziewam się, aby to był ten sam, którego znałam przed piętnastu laty i który zapraszał mnie do Paryża. Nawet nazwisko jego wyszło mi z pamięci. Ale przypomniało mi się, gdy je nazwał ten szlachetny człowiek, co nas obronił. Z pewnością takie same. A jeśli nawet jest tylko nieco podobne, to cóż ryzykujemy, że się ogrzejemy u tego pana? Będzie nam ciepło, dopóki nas nie wyrzuci!

ROZDZIAŁ II.
U pana Dumonceau.

Kiedy weszły do gabinetu, zameldowane uprzednio przez służącego, jako „interesantki ze wsi”, pan Dumonceau zajęty był sumowaniem kolumn cyfr na ogromnych arkuszach rejestrów, dostarczonych mu z jego fabryki prochu w Marly.
Zgarbił się cały nad majestatycznem biurkiem z mnóstwem szufladek we wzniesieniu, opartem o ścianę; czoło wsparł na kościstej ręce w ten sposób, że kobiety nie mogły na razie dojrzeć jego twarzy. Zda się, zatonął w powodzi papierów, które rozrzucone były dokoła na biurku. Nie raczył oderwać się od pracy i prawie szorstko mruknął do wchodzących:
— Siadać tam i czekać!
Starsza kobieta siadła na brzegu krzesełka, stojącego u boku biórka i starała się rozejrzeć twarz gospodarza. Po krótkich oględzinach westchnęła bezdźwięcznie i zatroskana wzruszyła ramionami. Ruch ów oznaczał w danym wypadku: „niestety! nie ten“.
W istocie ten niziutki, zgarbiony bourgeois, w eleganckiem ciemnem ubraniu, z wielką jedwabną chustą, zawiązaną na szyi, w okularach o rogowej oprawie, z potężną łysiną na czaszce — nie był to z wyglądu Dumonceau, którego znała kiedyś przed laty: wysoki, z gęstemi kędzierzawemi włosami, ubrany nieomal nędznie, mówiący nadto głosem wystraszonym, proszącym, gdy ten miał coś rozkazodawczego w tonie lakonicznego zwrotu do swoich niezwykłych gości.
Dziewczę nie podzielało wcale zakłopotania matki. Mała opatulona istotka nie zraziła się szorstkością zaproszenia, odłożyła węzełek na wielki machoniowy stół w pośrodku, obeszła na palcach ściany pokoju — zda się, z podziwem przyglądała się obrazom w złoconych ramach, oryginalnym bronzowym statuetkom, umieszczonym na wiszących półkach, masywnym sprzętom o rzeźbionych w kształt łap lwich nóżkach, gdyż parękroć złożyła ręce na piersiach nabożnie; poczem rozsiadła się z wielką pewnością siebie w szerokim staroświeckim fotelu i grzała ręce przy kominku, wpatrzona zachwytnie w wesoło trzaskający ogień.
Upłynął kwadrans w milczeniu.
Wreszcie bankier odrzucił robotę, zatarł ręce z zadowoleniem — bilans wypadł korzystnie — wyprostował się nagle i odkładając okulary, uprzejmie zapytał:
— Proszę! O co chodzi?
Twarz jego, jakkolwiek szczupła, bodaj nosząca ślady choroby, której nabawił się w podróżach, a nie miał czasu leczyć, ustawicznie zajęty interesami — rozświetliła się uśmiechem dobroci i blaskiem mądrych niebieskich oczu.
Starsza kobieta, trzymając ciągle tobół na kolanach, zrzuciła go nagle i klasnęła radośnie w dłonie.
— Ależ to ten sam! zawołała na cały głos. Wcale nie jest niski!
Dumonceau nie rozumiał. Podniósł brwi pytająco — czekał wyjaśnienia. Kobieta rozwiązała chustę na głowie — ukazała twarz swoją gospodarzowi — twarz ładną, roześmianą figlarnie, jakby w oczekiwaniu, że ją pozna — i powtarzała, kołysząc całą postacią z zadowoleniem:
— Ten sam! Ten sam! Ten sam!... Tylko pan strasznie wyłysiał.
Zdumienie bankiera rosło. Ale ta obcesowa włościanka bawiła go niezmiernie.
— Czy po to przyszłaś, kobieto — zapytał żartobliwie — aby natrząsać się z mojej łysiny?
— Nie po to! — odparła, przedrzeźniając jego ton — ale po to, aby pana przeprosić, że było mu niewygodnie w mojem łóżku.
To już brzmiało nieprzyzwoicie, lub po warjacku. Zmarszczył brwi, skrzywił usta niechęcią; rzekł:
— Niewiasto! jeżeli udajecie się do szpitala, to mogę wam dać polecające listy.
— Ależ, panie Dumonceau! — obruszyła się. To nieładnie zapominać starych znajomych. Był pan znacznie grzeczniejszy w mojem łóżku — no! tak — pod siennikiem... przed piętnastu laty, kiedy pana ścigali angielscy szpicle!...
Przez chwilę oszołomiony nie mógł nic mówić. Potem rozpromienił się, ujął ją za obie ręce, trząsł niemi i wołał zachwycony:
— Anna Béqus! — wszak prawda?... Anna Béqus! Moja zbawczyni!... Widzisz, kobieto, że zapamiętałem twoje nazwisko.
— No! ale pan mnie nie poznał.
— Ba! zmieniłaś się... Chociaż zawsze jeszcze jesteś ładna... bardzo ładna!
Ujął ją za podbródek i przyglądał się jej z miną smakosza.
— A i pan się zmienił, ale... nie na korzyść.
— Ja zaś sądzę, pani, Anno Béqus, że przeciwnie... bardzo na korzyść. Straciłem wprawdzie włosy, ale wówczas byłem bliski utraty głowy. No! — i nie zaprezentowałem ci się najlepiej. Drżałem przy tobie — lecz nie z namiętności, tylko ze strachu. Znalazłem się w twojem łóżku — w pozycji, niegodnej mężczyzny... pod siennikiem!... Byłem śmieszny — nieprawdaż?
— Nie przydałaby się panu żadna inna postawa. Albowiem byłam wierna wtedy memu Rogersowi... A propòs... pan nie wie wcale, że z powodu tej wyprawy z panem... powiesili go!
W jej oczach zakręciły się łzy.
— Aj! aj! — pobladł ze wzruszenia i przysiadł.
— No! nie martwmy się — rzekła. To było tak dawno, że już nie wygląda na prawdę. Zresztą była to szalona głowa. Miał tyle grzeszków wobec policji, że prędzej, czy później, i tak... musieliby go powiesić.
— To mi sprawia wielką przyjemność. Bo nie chciałbym mieć na sumieniu poczciwca, któremu zawdzięczam ocalenie, jako i tobie!... A wiesz, pani Anno, że starałem się odszukać ciebie, aby wyrazić ci moją wdzięczność doraźnie. Pisałem do Anglji — dopytywałem się o ciebie... Nikt nie wiedział, co się z Tobą stało.
— Wyjechałam wkrótce potem do Francji...
Oczy jej zwilgotniały rosą łez... Zamyśliła się głęboko... Stanęły jej w wyobraźni — niby żywe — pamiętne wypadki tragicznej nocy, którą przeżyła na wybrzeżu angielskiem przed laty piętnastu.
Dumonceau zamyślił się również. Oczyma pamięci ogarnął dziwaczny splot zdarzeń swego życia. Wszakże tej prostaczce, która tak nagle zjawiła się u niego w chwili obecnej, zawdzięczał nie tylko życie, lecz całą swoją karjerę, swój wielki majątek. Naówczas, gdy go ścigano na obcym brzegu, unosił ze sobą wielki sekret wojennego przemysłu Anglji, który stał się podstawą jego fortuny. Dzięki kontrabandziście, który przewiózł go z rozkazu kochanki z powrotem na brzeg francuski, zdołał ową tajemnicę, zdobytą pod maską robotnika angielskiego, oddać rodakom, a raczej sprzedać zyskownie rządowi francuskiemu, zutylizować w swojej fabryce amunicji i z czasem stać się z wielkiego przemysłowca prosperującym bankierem.
— Czy wiesz, kobieto — ozwał się nagle — że, nie mogąc odwdzięczyć się tobie, pewną część moich bogactw rozdawałem na twoją intencję nędzarzom Francji? Ale dlaczego, przybywszy do kraju, nie zwróciłaś się nigdy do mnie? Wszakże w tym celu podałem ci swe nazwisko.
— Zapomniałam je — odrzekła. To nic... przypomniano mi je dziś we właściwej chwili, kiedy znajduję się z córką w nędzy ostatecznej.
— Masz córkę?
— A ot, siedzi tam!
Dumonceau poszedł spojrzeniem za kierunkiem jej wskazującego palca i dopiero w tej chwili spostrzegł trzecią osobę, obecną przy ich rozmowie.
Ale owa trzecia osoba, wyczerpana całonocną bezsenną podróżą w omnibusie pocztowym, zasnęła przy kominku, ogarnięta przyjemnem ciepłem. Głowę, owiniętą w chusty, zwiesiła przez poręcz. Cała jej postać tonęła w głębokim fotelu — twarzy nie było widać.
— Biedactwo! — rzekł wzruszony Dumonceau. Opowiedz mi coś o sobie, Anno. Obaczę, w jaki sposób potrafię być wam najbardziej pomocnym...


ROZDZIAŁ III.
Joanna Vaubernier“?!

Anna Béqus pokiwała żałośnie głową:
— Czyż warto „rozpajęczać się“ nad moją przeszłością. Ot, życie tłukło mnie okrutnie. Krótko mówiąc, otrzymawszy w spadku po pewnym szlachetnym panu, który... coś mi zawdzięczał, sto luidorów, porzuciłam służbę w podłej oberży angielskiej, powróciłam do ojczyzny i udałam się do Vaucouleurs, gdzie mój brat służył u pani Birabin. Niestety, nie zastałam go przy życiu. Rodzice pomarli jeszcze przed moim wyjazdem do Anglji. Aby zaoszczędzić kapitalik, wstąpiłam do służby ponownie, jako kucharka do pana Demange. Pewien urzędnik podatkowy dowiedział się, że mam pieniądze, chodził długo koło mnie, skamlał o moją rękę, udawał miłość. Dałam się zwieść temu sprytnemu gałganowi. Coprawda — potrzebowałam wówczas z pewnych względów... męża. Ów niegodziwiec rychło po ślubie zdjął maskę — wyłudził odemnie mój mająteczek, rychło go puścił na pijatyki i kochanki — w dodatku jął mnie bić... Głupia, bezradna pozwalałam na wszystko, dopóki nie zauważyłam, że przystawia się — czy może pan wyobrazić sobie większą podłość?! do mojej trzynastoletniej Joasi.
— Do własnej córki?! — jęknął ze zgrozą Dumonceau.
— A fe!... żeby Joanna miała być córką takiego łajdaka!... Jakiegoś urzędniczyny Vaubernier’a! Ona jest córką... księcia! — dodała tajemniczo.
— No! no! — roześmiał się. Trochę „haftujesz“, słodka kobietko.
— Wcale nie! — obruszyła się. Gdybyś pan znał jej ojca, nie posądziłbyś mnie o fałsz. Zresztą, gdy zdejmie chustkę i obaczysz pan jej cerę, jej drobne rysy, nie zaprzeczysz mi, choć, Bogiem a prawdą, ja sama nie wiem, jak się nazywał jej ojciec. Właśnie z tego powodu wynikły pierwsze kłótnie pomiędzy mną i tym szubrawcem Vaubernier. Wyobraź pan sobie, ten gałgan miał pretensje do mnie, że mu podarowałam dziecko — takie urocze dziecko! — wcześniej o kilka miesięcy, niźli spodziewał się ojcowstwa.
Dumonceau roześmiał się tak głośno, że Joanna otworzyła oczy i jęła przysłuchiwać się rozmowie, nieobserwowana przez oboje.
— To jest zrozumiałe, zacna Anno! Przeciętni mężowie gniewają się na podobne przedwczesne dary od małżonek.
— Ale nie w takich wypadkach! Pomyśleć, że moja Joasia mogłaby mieć płaski nos i grube wargi tego zwierza, którego wkrótce po mojem z nim zerwaniu chłopi słusznie zakatrupili. Joasia jest podobna do ojca — jest to prawdziwie książęce dziecko! I każdy inny mąż, mający trochę smaku, byłby szczęśliwy z takiej córki. Nie chciał uznać mojego dziecka — groził mi separacją! Ale i ja mam swój honor. Chociaż wyszłam zamąż, żeby dać dzieciakowi nazwisko męża, plunęłam mu w twarz i przy pomocy ojca chrzestnego Joanny, pana Demange i znajomego wikarjusza z Vaucouleurs, jakkolwiek mężatka, wolałam sporządzić metrykę dziecka, jako mojej nieślubnej córki.
— Nie rozumiem.
— Niema tu nic do rozumienia. Żyjemy przecież we Francji. Przez znajomość zrobiono, jak chciałam.
Wydobyła z poza gorsu papier złożony we czworo i podała panu Dumonceau.
Odczytał dokument, Była to metryka, głosząca, że w r. 1743 urodziła się z nieślubnej matki, Anny Béqus (Becu) córka, która na chrzcie świętym otrzymała imię Joanny.
— Ale przecież byłaś wtedy w związku małżeńskim z panem Vaubernierem! — zauważył ze zdziwieniem Dumonceau.
— Cóż z tego?!... Wikarjusz z Vaucouleurs poprostu zignorował moje małżeństwo, jako zawarte w innej parafji, co dawało mi prawo do unieważnienia ślubu.
— Zatem rozeszłaś się wtedy z mężem?
— Nie!... przebaczyłam mu jego chamstwo, wierząc w to, że jego zazdrość o moją przeszłość wynika z miłości. Zresztą ten głuptas chwilami kochał mnie. Nawet ustatkował się, przestał pić i porządnie zarabiał. Więc przeżyliśmy razem trzynaście lat...
— Nie był to więc taki ostateczny gałgan! — roześmiał się Dumonceau.
— Ba! od tej chwili, kiedy ja go zaczęłam bić... Mężczyznę trzeba poprawiać.
— Ha! ha! ha! poprawiłaś?
— Niezupełnie!... Musiałam się z nim rozejść ostatecznie, dawszy mu polanem w łeb, bo zaczął mi zanadto łypać oczyma na Joaśkę. Nie podobało mi się to ciągłe całowanie jej pod pozorem, że ostatecznie, jako urodzona w małżeństwie, jest jego córką, Joanną Vaubernier — wbrew metryce! ...I zwłaszcza to nieprzyzwoite gapienie się na trzynastolatkę... Chociaż jest na co patrzeć! — zakończyła z dumą macierzyńską.
Dumonceau zwrócił w tej samej chwili oczy na córkę mówiącej i poprostu doznał wstrząsu zachwytu i zdumienia.
Joanna, ogrzawszy się, odrzuciła grubą warstwę chust, któremi otuliła ją zabiegliwa matka, aby uchronić swój skarb na mrozie w całonocnej podróży. Stała teraz zaróżowiona od żaru kominka, figlarnie przechyliwszy uroczą główkę, przysłuchując się rozmowie. Jakkolwiek barwny strój wieśniaczki bretońskiej — malowniczy, ale nie uwidoczniający kształtów, nieco niezgrabny przestronnością, nadawał jej wygląd dziewczęcia z ludu, to przecie finezja rysów, delikatny owal twarzy, subtelnie skrojone usteczka, zgrabny nosek, przepyszne łuki brwi, oczy zmrużone, uśmiechnięte zlekka wzgardliwie, maleńkie uszy, szlachetna szyjka — wszystko to przemawiało pewnie za arystokratycznem pochodzeniem, określonem naiwnie przez matkę: „Książęce dziecko“. Rozpoczynała piętnasty rok życia, a sprawiała wrażenie czegoś, stojącego na pograniczu pomiędzy podlotkiem a kobietą w pełnem znaczeniu słowa. Delikatne ręce, cienkie nóżki, rozwichrzone swawolnie na głowie jasne włosy mówiły, że jest jeszcze dzieckiem, dzieweczką wiejską, motylkiem, zaledwie wyklutym z gąsiennicy. Ale znaczne przez szaty zarysy wcześnie dojrzałych piersi i ta pewność mieniących się migotliwym blaskiem oczu i ten dziwny, zalotny uśmiech, który, zda się, przywarł do rozchylonych ustek, ukazujących perły-ząbki, te cechy znaczyły już rozwój kobiecości.
— Do djabła! — krzyknął Dumonceau. Ona jest naprawdę ładna! Trudno się na nią nie zapatrzeć.
A Joasia z triumfem spojrzała na matkę i rzekła:
— A co, mamo?!... I ten także się gapi na mnie... Jak wszyscy! Jak papa Vaubernier!...
Dumonceau był zlekka zmieszany tą uwagą po opowieści matki. Wszelako pokrył śmiechem zmieszanie i pokiwał na dziewczę palcem:
— Podejdź bliżej, kochanie! — rzekł. Niech ci się przypatrzę zblizka, by osądzić, jaka jesteś... brzydka.
Roześmiała się, nie ruszając z miejsca — pokazała mu język i, nie zwracając już nań uwagi, postąpiła ku stołowi, sięgając po swój węzełek.
Anna Teresa pochyliła się poufnie do ucha bankiera:
— Niech pan jej daruje. Ona jest trochę dzika. Ale prawda, że to... prawdziwa księżniczka. Szkoda tylko, że nie miałam czasu wychować jej odpowiednio. Czy pan uwierzy, że po rozejściu się z tym łotrem Vaubernier’em, popadłyśmy w okrutną nędzę. Aby mi dziecko nie umarło z głodu, musiałam sprzedawać się...
Oczy jej napełniły się łzami.
— Ach, to okropne! — rzekł Dumonceau.
— O, pan nie pojmiesz nigdy, jakie to okropne: sprzedawałam się za... tanie pieniądze!
— No! to już jest szczyt upadku! — zlekka zironizował bankier.
— Cóż robić, kochany panie!... Nie natrafiłam na porządną klientelę. Trzeba było oddawać się tym skąpym mieszczuchom... A przecie gdyby pan wiedział, kto był ojcem Joanny!
— Któż to był taki?
— Ba! kiedy ja sama nie wiem...
— No!... to skąd wiesz, że to był ojciec?
— Jakto?! — obruszyła się. Ona jest do niego kubek w kubek podobna. Tylko, że umarł, nie zdążywszy mi się przedstawić.
— A!
Otarła łzę wiszącą na rzęsie — westchnęła. Ale nie chciała powierzać mu najpiękniejszej tajemnicy swego życia. Po chwili podjęła:
— Pan mnie masz może za trochę bezwstydną. Ale ja zawsze dbałam o opinję. Nie sądź pan, że puszczałam się w Vaucouleurs. Nigdy!... Jeździło się na gościnne występy do różnych miasteczek. Nie mogłam się uszanować na tyle, aby przybyć do stolicy: tutaj panuje taka rozpusta, że uczciwa kobieta nie może konkurować z zepsuciem paryskiem... W każdym jednak razie, musiałam zmienić mój zawód poprzedni, bo kucharki nikt nie szanuje... poprostu dlatego, że nie ma za co ubrać siebie i dziecka z dobrej krwi. Przytem potrzebowałam dużo pieniędzy, bo mi Joasia zaczęła słabować. Uciułałam jaki taki kapitalik i zabrałam dzieciaka na wieś. Żyłyśmy na wsi Bretońskiej, jak... chłopki. Joasia podreperowała się na mleku koziem i serze owczym. Jadła dużo owoców... Z tego ma taką cerę.
Dumonceau, który pochylił się ku Annie Béqus, aby dosłyszeć lepiej jej szeptane zwierzenia, podniósł głowę. I doznał znowu zdziwienia.
Joasia klęczała na fotelu i zabierała się do rozbijania gotowanego na twardo jajka. Na stole leżały jakieś okrutnie kolorowe sukienki, wydobyte z węzełka, skorupy z już spożytych jajek, placuszek i garstka soli, rozsypana na hafcie serwety.
Anna Teresa odwróciła głowę. Na ten raz i ona była cokolwiek zgorszona:
— Co ty wyrabiasz, Joasiu?! — zawołała.
— Jem, mateczko.
— Ale dlaczego... jesz?
— Bo jestem głodna. A ten pan nie pomyślał wcale o tem, że trzeba nas zaprosić na śniadanie.
Dumonceau uderzył się w czoło.
— Ach, przepraszam! — powstał, szukając dzwonka.
— Niech pan na nią nie zwraca uwagi — mówiła, Anna Teresa. To jest iskra! Ostatnio na folwarku dowodziła hufem chłopaków wiejskich...
— Ależ ona ma słuszność! — śmiał się Dumonceau, dzwoniąc. Zaraz zamówię śniadanie.
— A czy będzie dobre? — spytała Joanna.
— Lepsze od twoich jajek! — rzekł.
— No, to niech to zabierze lokaj! — odparło dziewczę, wstając, i pogardliwie odsunęło swoją strawę.
Zjawił się wygalonowany lokaj. Bankier dał szereg zarządzeń, którym matka Joanny przysłuchiwała się, cmokając językiem z zadowolenia.
— Bo widzi pan, panie Dumonceau, wszystko, co miałam, rozeszło się. Nasi chłopkowie drą niemiłosiernie. Co prawda, i oni wiele nie mają, bo drą z nich poborcy. Ostatnio już zagroził nam głód... na wsi! Zbiory tegoroczne wypadły fatalnie. Krowy i kozy zabrali dzierżawcy podatków. Musiałyśmy uciekać do Paryża. To było zdawna mojem marzeniem. Bo przecież Joasia jest stworzona dla Paryża. Nieprawdaż?
Joasia w tej chwili, przechadzając się po gabinecie z pewną nonszalancją, zawadziła łokciem o jakiś kryształowy wazon i wywróciła go. Upadł, tłukąc się z brzękiem.
Anna Teresa klasnęła zaniepokojona w dłonie. Lecz Joasia, rozwiódłszy ręce, dość pogodnie oglądała wyrządzoną szkodę.
— Pan ma bardzo kruche szkło! — zwróciła się do Dumonceau.
— O, tak! ona jest stworzona dla Paryża! — rzekł z przekonaniem bankier.
— Tedy widzi pan, kochany panie Dumonceau — mówiła pani Béqus, coraz lepiej czując się na gruncie mieszkania swego starego przyjaciela — przybywamy tutaj w chwili ostateczności najostatniejszej. Ale na szczęście, pan Bóg jest dobry... i sprowadza nas do pana!
— Bądź spokojna, kochana pani Vaubernier, zajmę się wami... Los twojej córki obchodzi mnie gorąco. Wyznaczę wam stałą pensję miesięczną.
— O, panie! jak to pięknie — wzruszyła się matka.
— To jest tylko mój obowiązek. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług, jaki zaciągnąłem u ciebie. Winienem ci życie.
— O, życie to dar bezcenny! — zawołała nagle Joasia, odwracając się od obrazu treści mitologicznej, który studjowała z zaciekawieniem.
— Prawda, jaka mądra! — pochyliła się znów szeptem matka do ucha Dumonceau. A jaka naiwna przytem! Wie pan, obserwowała niedawno ocielenie się krowy. I nie mogła nadziwić się, że kobiety decydują się na coś podobnego. Mam nadzieję, że przy pańskiej i Boskiej pomocy uda mi się ją wykształcić i nie będzie oddawała się, jak ja... skąpym mieszczuchom.
Dumonceau kiwnął głową — powstał i zbliżył się do Joanny. Zapytał ją:
— Jak ci się ten obraz podoba?
Tematem obrazu były umizgi faunów i nimf.
— Ładne — rzekła. Tylko dlaczego te śliczne dziewczyny dają całować się takim obrzydliwym golcom?
Dumonceau zatrząsł się od śmiechu.
— Wogóle bardzo mi się podobają pańskie graty! — rzekła z tupetem dziewczyna.
— Wybierz sobie coś — podaruję ci! — zaproponował Dumonceau.
Namyślała się. Potem rzuciła niedbale:
— Nie chcę!
— Dlaczego?
— Bo... chciałabym wszystko. Chciałabym tak mieszkać!
— Moja krew! — ozwała się matka Vaubernier. Ona jest niezmiernie delikatna. Nie znosi zapachu nawozu. I to był jeszcze ważniejszy powód naszej ucieczki do Paryża, niż... głód. Ostatnio naraz zaostrzył się jej węch... po pańsku...
— To może już wpływ krwi ojca? — ostrożnie zauważył bankier.
— Masz pan rację! — klepnęła go szeroką dłonią po ramieniu. Jej ojciec pachniał tak przedziwnemi perfumami, jak...
Nim znalazła porównanie, zjawił się lokaj i oświadczył, otwierając drzwi naoścież:
— Podano do stołu.
Bankier od paru chwil namyślał się nad czemś głęboko, bo na czole jego pojawiły się wyraźne zmarszczki. Przy drzwiach gabinetu, otwierających perspektywę na piękny salonik i świetnie zastawiony stół — widok, który roziskrzył żywe oczęta Joasi — Dumonceau ozwał się nagle:
— A co byś powiedziała, Joasiu, gdybym spełnił twoje marzenie i zamieszkałabyś jeszcze ładniej, niż tu?
— Ot, co! — krzyknęło dziewczę i jednym susem zawisło na szyi starego bankiera, całując go soczyście w oba policzki.
Był rozradowany:
— Doskonale! Mianuję cię moją chrześniaczką i zawiozę cię do mojej Fryderyki!

ROZDZIAŁ IV.
U panny Fryderyki.

Jeżeli miłość rządzi się prawem kontrastu, to wybór przez pana Dumonceau Fryderyki Müller na kochankę jest w całkowitej zgodzie z tem prawem. Jeżeli jednak trafną jest poprawka, że zbliżenie się w dziedzinie kontrastów wymaga pewnych podobieństw, gdyż jaskrawe przeciwieństwa wykluczają możność zbliżenia się, to ten miłosny stosunek należał do wyjątków z ogólnego prawa.
Chudy, jak tyka, niezmiernie ruchliwy, miłujący podróże bankier Dumonceau sprowadził sobie kiedyś, z wycieczki w interesach do Niemiec, tłustą i leniwą Bawarkę, której pulchne kształty i niebieskie maślane oczy urzekły jego serce. Może zatopiony w rachubach walutowych nie miał czasu na długie przebierania śród kobiet i na częste zdrady. A może jego kanciasta figura lgnęła do ciepła cielesnego tej dosyć pospolitej niemki, którą nazywał swoją „niemeczką“ naprzekór rozłożystości figury i obfitości jej powabów. Miała zresztą twarz ładną — przynajmniej dla pewnego rodzaju gustów: różowe soczyste usta, biała, jak mleko, cera, policzki z dołeczkami, które tak lubił całować Dumonceau, świeże rumieńce zdrowia i słodki uśmiech, przechodzący chwilami w wesoły śmiech bujnego zdrowia — wszystko to sprawiało, że bankier nie dostrzegł, iż podbródek Fryderyki groził już przeobrażeniem się w niebezpieczne podwójne zaokrąglenie.
Była nadto z natury poczciwą, choć dobroć jej może była pewnym rodzajem wygodnisiostwa, unikającego wszelkich mącących przyjemny humor rozdrażnień. Opływająca w dostatki w domu ojca, przeszedłszy przez ręce kilku oficerów, którym przez lenistwo nie oparła się po pierwszym pocałunku, obojętnie wysłuchawszy klątwy ojca, na pierwszą propozycję wspólnej podróży do Paryża, zrobioną jej przez bankiera Dumonceau, który przypadkiem odwiedził jadłodajnię jej rodziciela: „Pod trzema niedźwiedziami“, zapytała jeno marzącym głosem: „Czy będzie mogła wziąć do Paryża swoją pierzynę i zieloną papugę“. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, dała się wycałować i uwieźć do stolicy Francji, gdzie zamieszkała w willi na przedmieściu, otoczona została zbytkiem i niemal nie opuszczała mieszkania.
Tylko w wielkie święta wyjeżdżała z Dumonceau — leżała wówczas na poduszkach powozu, raczej jak legalna małżonka, niż kochanka, dumna ze swojej pozycji wybranki słynnego bankiera — niezmiennie zajeżdżała do kościoła św. Genowefy, wychodziła, modliła się leniwie do Boga, aby jej przebaczył grzeszny stosunek (była bowiem bardzo religijna); i wesoła, pogodzona ze sobą i światem, wsiadała do powozu, gdzie oczekiwał na nią Dumonceau, wypalając swoje cygaro i obmyślając nowe interesy. Powróciwszy do domu, kładła się na całe godziny na sofie, udzielała, leżąc, dyspozycji kucharzowi, dotyczących smacznego obiadu, i lubowała się pięknemi meblami, świecidełkami, statuetkami, obrazkami, któremi wierny Dumonceau zdobił jej siedzibę. On sam, o ile czas mu pozwalał, odpoczywał w tej ciepłej i pogodnej atmosferze po trudach i kłopotach licznych interesów, biegał koło niej, lubował się błękitem jej oczu, wesołą paplaniną o drobiazgach życia, białością jej zębów, krasą rumieńca i wyśmienitym jej apetytem. Przy wspólnie spożywanych obiadach, lub kolacjach, bawili się razem nauczaniem papugi zlekka nieprzyzwoitych słów i tresowaniem pociesznego pudla. Dumonceau nieraz mawiał kochance: „Jestem szczęśliwy przy tobie, bo głupieję na parę godzin!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Otóż do tej „panny Fryderyki“ — bowiem służba nadawała jej pieszczotliwą nazwę „panienki“, zacny Dumonceau przywiózł Joasię i jej matkę, przedstawiając pierwszą, jako swoją chrześniaczkę, drugą — z większą słusznością — jako wybawczynię. Fryderyka była niemi zachwycona i chętnie udzieliła im dwóch pokoików na piętrze w swojej rozkosznej willi.
W Joasi pozyskała wraz z panem Dumonceau nowy przedmiot zabawy, przechodzący wartością przyjemnego zabijania czasu psa i papugę. Uważała ją za żywą lalkę, stroiła i karmiła smakołykami, śmiała się serdecznie z jej figlów, skoków, opowiadań o wsi, sprytnych odpowiedzi, gwarowych wyrażeń, przedrzeźniań osób, które widziała, zwłaszcza z karykatur, jakie „słodka swawolnica“ robiła z niej i Dumonceau, naśladowaniem głosu, chodu, ruchów. Bankier pokładał się ze śmiechu przy tych produkcjach. Nadto uderzyła go zdolność Joanny do rysunku i niepośledni talent narratorski.
Również i Anna Teresa, jakkolwiek nie mogła pełnić roli „panny do towarzystwa“, jak jej córka, okazała się miłym i nadto pożytecznym nabytkiem domu Fryderyki. Wyjaśniło się wkrótce, że zna się znacznie lepiej na kuchni, niż specjalista-kucharz, sprowadzony przez Dumonceau z Marsylji; pamięta więcej, niż on, recept kucharskich; konfitury, kompoty, torty sporządza z większym talentem. To odkrycie doprowadziło do ważnych decyzyj.
Pani Fryderyka nie znała się wprawdzie na wartości pieniądza, była z natury rozrzutnicą i pozwalała Dumonceau trwonić na drobiazgi dla niej sumy bajeczne. Ale zarazem zachowała pod wpływem niemieckiego wychowania pewne nałogi oszczędności, lub raczej skłonną była na tle swego dostatku do nagłych paroksyzmów skąpstwa — tedy stanęło na tem, że kucharz został oddalony, a pani Anna Vaubernier zajmie stanowisko naczelne kucharki, rządzącej dwoma kuchcikami i otrzymywać będzie skromną gażę, którą Dumonceau w tajemnicy przed kochanką potroił.
W tym nieco warjackim, a co najmniej oryginalnym domu, Joanna otrzymała pierwsze nauki zbytku i otrzaskała się z wymogami życia w „lepszej“ sferze. Przedewszystkiem nauczyła się zamiłowania wygód życiowych, nawykła do pięknych mebli, polubiła przedmioty sztuki — co prawda nie na poziomie najlepszego smaku — wzmogła skłonność przyrodzoną, bodaj dziedziczną po ojcu, do elegancji stroju, podnieconą zresztą i przez matkę, która i sama kochała się w jaskrawych barwach i starała się ubrać swoją pieszczochę jaknajponętniej dla oczu widzów. Nie było ich, coprawda wielu, albowiem pannę Fryderykę odwiedzało mało osób: kilku postarzałych przyjaciół bankiera, zapraszanych czasem na obiady w niedziele, bardzo śmiesznych, zdaniem Joanny, i parę przyjaciółek — mieszczek nie najlepszej kondycji, wszelako naśladujących gwałtem i z przesadą wykwint arystokratycznych Paryżanek. Były one bogate, hołdowały modzie, i stanowiły poniekąd wzór dla Joanny. W matce i córce rozwijała się żądza posiadania przedmiotów zbytkownych, nawet pewna chciwość — zresztą nie rażąca, gdyż nie było w tem świadomego zamiaru bogacenia się, lecz lekkomyślne uleganie wpływom otoczenia i obie były każdej chwili gotowe oddać pierwszemu proszącemu to, co znęciło je przed niewielu dniami.
Nadto Joanna zdobyła tu niejaką ogładę, wprawdzie nie pierwszej próby, gdyż ani Fryderyka, ani jej przyjaciółki nie posiadały najlepszych manier, ale bądź co bądź był to pewien postęp w stosunku do tej dzikości, jaką odznaczała się na wsi, swawoląc z dziewuchami i chłopakami. Wreszcie Joanna, zachęcona przez ojca chrzestnego i posiadająca pewne wyższe ambicje, otrzymała w tym domu początki wykształcenia, t. j. kontynuowała naukę czytania, ortografji, religji i historji, zdobytą w stopniu prymitywnym przy pomocy proboszcza z Vaucouleurs.
Zajął się nią obecnie, udzielając jej lekcyj w czasie poobiedniego snu pani Fryderyki, mnich Franciszkanin, Gomard, który ślubował ubóstwo, nie posiadał z zasady własnego mieszkania, ale wyjeżdżając często z prowincjonalnego klasztoru do Paryża w sprawach kwesty na kościół, rezydował po kilka tygodni u pobożnej osóbki w komnatce naprzeciw kuchni. Nie brzydził się u niej smakołykami, ani winami z jej piwnicy, które tylko próbował aż do skutku, i przez wdzięczność dla pani domu, został preceptorem jej wychowanki. Joasia uczyła się chętnie i nad podziw szybko zdobywała wiadomości od prawie uczonego mnicha, jakkolwiek nigdy nie mogła oswoić się dostatecznie z zasadami ortografji, znajdując, że wogóle „Francuzi piszą po cudacku“ i powinniby sobie wymyśleć jakąś mędrszą pisownię.
Gomard podzielał trafność zdania swojej uczenicy, dodając, że Gallowie otrzymali pisownię od łacinników z Rzymu, nie znających dokładnie ich wymowy, nadto w epoce dzieciństwa, gdy sami nie byli w stanie nagiąć organów mowy do precyzyjności dźwięków łacińskiego języka. Nadmieńmy, że Gomarda interesowała nietylko filologia i inne kwestje naukowe, gdyż nieraz podczas tych lekcji zwracał z upodobaniem wzrok na asystującą przy nich panią Annę Teresę i pół-żartem, pół-serjo wypowiadał opinję o jej osobie:
„Gdybym nie był złożył ślubów celibatu i celibat nie był mi milszym nad wszystkie ponęty świata — ożeniłbym się tylko z panią, pani Vaubernier“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten tryb życia — spokojny i miły dla wszystkich uczestników — trwał kilka miesięcy z tym dodatkiem, że niekiedy Joasia z matką udawała się na spacer po ulicach Paryża, skąd wracała oczarowana zgiełkiem stolicy, to w wesołem podnieceniu, gotowa opowiadać bez końca Fryderyce wrażenia przechadzki, to w marzycielskiej zadumie, rozpamiętując pocichu widziane cuda; albo zabierał ją wraz z jej mamą, która nigdy nie spuszczała z oczu swej pieszczotki, bankier Dumonceau, obwoził obie po okolicach Paryża powozem „dla zaczerpnięcia powietrza po wyziewach niechlujnego miasta“, lub wyjątkowo prowadził je na ludowe zabawy, które wprawiały Joasię w zachwyt, a nad które jego Fryderyka przekładała drzemkę w domu. Bankier cieszył się weselem swej pupilki, a nieraz darzył ją drobnemi prezentami, nie przesadzając w cenie cukrów, lub klejnocików, gdyż spostrzegł, iż jego ukochana Fryderyka na tym punkcie stawała się coraz surowszą w stosowaniu zasad oszczędności. Lecz Joannę radował każdy drobiazg i za każdy dziękowała ojcu chrzestnemu serdecznym uściskiem — dobrego dziecka.
I wszystko szłoby najdoskonalszą koleją, gdyby nie to, że pewnego dnia Fryderyka tknięta jakimś instynktem przerwała sobie za wcześnie drzemkę i zdybała swego bankiera w alkowie, nazbyt już gorąco obejmującego rzekomą chrześniaczkę. A jakkolwiek pan Dumonceau na kolanach przysięgał swojej „jedynej Fryderyce“, że chodziło o całusy najniewinniejsze w świecie, zwykłą pieszczotę „ojca chrzestnego“ — to jednak poraz pierwszy zachmurzyło się gładkie czoło jego kochanki, oczy zaszkliły się łzami, usta wymówiły słowa: „podły staruch“. A na naradzie tego dnia pomiędzy Fryderyką i mnichem Gomardem, który również skonstatował, że „ponęty Joasi rozwijają się szybciej, niż potrzeba, a oczy pana Dumonceau stały się pożądliwsze, niż należy“ — zapadła nieodparta decyzja, że Joasia zaraz nazajutrz wyjedzie w celach dalszego wychowania do klasztoru Saint-Aure, w którym kształcą się panny z najlepszych sfer towarzyskich.
Anna po rozmowie z mnichem Gomard‘em, a pan Dumonceau po rozprawie z Fryderyką, przyjęli tę narzuconą im władczo decyzję dla dobra Joasi. Wobec powagi czworga opiekunów piętnastoletnie dziewczę, jakkolwiek zalało się łzami, — wyrzeczony na nią wyrok banicji, mający zresztą pokierować wyżej jej losy, — przyjęło z pokorą. I nazajutrz pan Dumonceau wraz z Fryderyką, oboje sztywni i milczący powieźli do klasztoru Saint-Aure, znajdującego się na odległym krańcu Paryża, dziewczynę, smętnie odgadującą, że pozwalając całować się ojcu chrzestnemu, popełniła „więcej, niż zbrodnię — popełniła błąd“.

ROZDZIAŁ V.
W klasztorze Saint-Aure.

Kiedy dźwiękły wrzeciądze prastarej budowli gotyckiej, pamiętającej czasy Ludwika Świętego, i Joanna znalazła się naraz w chłodzie krużganków klasztornych, śród stęchlizną wiejących murów, w towarzystwie suchej, jak pałka, przeoryszy — ogarnęło ją uczucie lęku, jakby dostała się do więzienia. Miała ochotę krzyknąć i cofnąć się, ale już zamknęła się za nią druga brama, dzieląca podwórzec od wielkiej sieni, w której pozostał pan Dumonceau, załatwiający rachunki z mniszką-sekretarką pensjonatu ex re jej przyszłego tutaj pobytu. Mroziła ją przytem myśl o tem, że pani Fryderyka, nie wysiadając z powozu, pożegnała ją niezwykle chłodno pocałunkiem w czoło, przeżegnawszy zresztą z życzeniem: „Bądź święta i szczęśliwsza odemnie, której to się w życiu nie udało“... Łzy podstępowały jej do gardła. Ojciec chrzestny, żegnając ją, nie przytulił jej do serca, jak to sobie wyobrażała. Skrępowany obecnością przeoryszy tylko wyciągnął do niej ręce zdaleka i wyszeptał: „To konieczność, Joanno!“. Wprawdzie pociągnął nosem, jakby tamując łzy, lecz wszystko świadczyło o nieodwołalności losu, o tem, że nie było dla niej powrotu.
Wiedziała wprawdzie, że pozostanie tutaj nazawsze będzie zależało od jej woli. (Już w myśli rzekła sobie: „Nigdy!“). W klasztorze poza kaplicą i celami dla sióstr zakonnych, twardej hołdujących regule, znajdował się budynek odrębny, stanowiący rodzaj zamkniętego zakładu naukowego, prowadzonego przez napół ukształcone mniszki — właściwie azyl z oryginalnem przeznaczeniem, wskazanem przez dość długą i ciężką nazwę: „Schronisko dla pochodzących z czcigodnych rodzin dziewczątek, będących w warunkach, narażających je na niebezpieczeństwo zejścia z właściwej drogi“. Za skromną pensję kilkuset liwrów rocznie, odpowiednią do skromności nauki i utrzymania, młode stworzenia dojrzewały tu aż do skutku w pobożności i cnocie, dopóki za nie płacono, a te, które — jak mówiła przeorysza — „były wybrane szczęśliwie przez Św. Genowefę i stawały się naczyniem Ducha Świętego“ pozostawały nazawsze w klasztorze, zrzekając się „brudu uciech świeckich“: wypadek rzadki, ale nie całkiem niemożliwy, jak dowodził przykład stałych mieszkanek przybytku St. Aure.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeorysza, ująwszy kościstą dłonią Joannę, prowadziła ją pod arkadami, oplecionemi dzikim winogradem, dalej przez zachwaszczone aleje zapuszczonego posępnego parku, przez wyżarte stąpaniem stuleci kamienne schody, przez zawiłe korytarze o ścianach głuchych i sufitach z występującemi plamami wilgoci; i wprowadziła wreszcie oszołomioną, zalęknioną, nie mogącą zebrać myśli, znaleźć słowa w nagłej przemianie losu — do celki o zakratowanem oknie, ciężkich drzwiach dębowych, podłodze z cegieł i umeblowaniu skąpem: żelazne łóżko, przykryte wojłokiem, stolik — inwalida o trzech nogach, oparty o ścianę, krzesełko ceratowe z uciekającem przez dziury włosiem, szafa bez drzwiczek, żałosna umywalka i mały klęcznik, pamiętający z pewnością czasy Karola Wielkiego.
Przeorysza siadła na krześle. Joanna stała przed nią milcząca, smutna. Przypatrywała się jej twarzy, zaledwie widocznej w olbrzymim białym kapturze, gdyby nie nos spiczasty, który — jak pomyślała zaraz Joasia — musiałby strasznie kłuć przy pocałowaniu. Myśl całkiem zbyteczna, gdyż przeorysza od lat czterdziestu pokutowała za swój jedyny grzech w życiu: pożądliwe spojrzenie w dwudziestym czwartym roku życia na pewnego młodzieńca, który nie obejrzał się na nią. Zresztą mimo spiczastych rysów i kanciastych ramion, podnoszących nad miarę ciemny habit, co nadawało jej wygląd istoty kolącej, była to osoba czcigodna, nabożna, pełna zasad i nawet dobra, czego dowodem było, iż przez zaciekłość wegetarjańską nie skosztowała od niepamiętnych czasów nawet jajka, aby „nie niszczyć Bożego życia w zarodku“. Była tylko względem ludzi cokolwiek surowa, ale to wynikało już z jej zamiaru uświęcenia każdej istoty, obdarzonej rozumem przez łaskę Opatrzności.
— Drogie dziecię! — rzekła majestatycznym, trochę świszczącym przez luki w zębach głosem — zanim jutro udasz się do kaplicy, zabierzesz się do nauki, zaznajomisz przy wspólnym stole z towarzyszkami modlitw i pracy i poznasz regulamin godzin pacierzy, śpiewów religijnych, trudu umysłowego, szycia, szorowania statków i krótkiego odpoczynku, musisz przebyć pierwszy dzień w samotności dla oczyszczenia się od brudu świata, który napełnia jeszcze twoje zmysły. Taki jest regulamin!
Joasia spojrzała na nią, jak pomieszaną.
— Co ja tu robić będę przez 24 godzin sama? — spytała.
— Jest tu klęcznik — odparła czcigodna przełożona klasztoru — możesz się pomodlić. Możesz także poleżeć godzinkę krzyżem, choć dopiero jutro otrzymasz godny tego podniesienia się do nieba strój. A przedewszystkiem masz tu tę książeczkę o naśladowaniu cnót świętej Teresy. Przeczytasz ją sobie.
Joannie, gdy brała z kościstych palców broszurę, usta krzywiły się do płaczu:
— Taka cienka książeczka! Co zrobię, kiedy przeczytam?
— Przeczytasz ją jeszcze raz uważniej.
— A potem?
— Znowu przeczytasz.
Joanna rozpłakała się na dobre:
— Ja... nie... mogę... o samej cnocie.
Przeorysza ścięła zwiędłe usta.
— Płacz! płacz, drogie dziecię!... Łzy zepsują ci cerę. To dobrze. Jesteś za ładna. A piękność prowadzi do grzechu — grzech do okropnej śmierci z wyrzutami sumienia i wieczystych mąk za grobem.
Joanna momentalnie przestała płakać. Zdaje się, że przelękła się bardziej ewentualności zbrzydnięcia, niż perspektywy okrutnych mąk na tamtym świecie.
— Widzisz, dziecko, jak my tu prędko poprawiamy żałość za pokusami tego świata. Już nie płaczesz. Od ciebie tylko zależeć będzie, abyś została świętą.
I pod pozorem pocałunku błogosławiącego ukłuła ją nosem w czoło. Poczem odeszła w cichym majestacie, zamykając drzwi na klucz.
Joasia krzyknęła. Zza drzwi ozwał się słodko — suchy głos:
— W ścianie jest okienko, przez które dostaniesz na dziś chleb i wodę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten pierwszy dzień był okropny. Dziki ptak znalazł się w klatce. Świetnego kobolda zakuto w kajdany. Wichurze nałożono cugle regulaminu. Pieszczoszkę, rozmiłowaną w zbytku, wtrącono w przepaść szpetoty. Miała wrażenie, że już się zaczęły męki zagrobowe.
Chciało się jej wyć, płakać, wpijać paznokcie w mur wilgotny, tłuc w dębowe drzwi, targać włosy, rwać suknie na sobie. Ale paraliżowała ją myśl, że zbrzydnie, popsuje strój, a nic nie poradzi: czuła się opuszczoną przez cały świat. Padła wreszcie na klęcznik, objęła go oburącz i trzykrotnie odmówiła: „Ojcze nasz!“ — modlitwa, którą nauczył ją kochać zacny wikarjusz z Vaucouleurs, zapomniana w puchowem łóżku w domu pani Fryderyki, teraz wskrzeszona w pamięci, wypowiedziana żarliwie, przynosząca jej ukojenie.
Potem spokojnie już siedziała przy zakratowanem oknie. Lubowała się widokiem wspaniałych modrzewiów i rozłożystych lip, kasztanów i dębów, rozsłonecznionych nagle o południu, bawiła się grą cieniów na murze, okalającym sad, śledziła z zaciekawieniem sunące gdzieś w cienistej alei podwójnym sznurem postacie kobiece w kapturach i habitach — jakowyś pochód istot świętych, przejmujących ją teraz pobożnym dreszczem. Próbowała nawet czytać o cnotach Św. Teresy — i rozmarzyła się nieco czemś nieznanem, dalekiem od niej, jak skrawek błękitu, zaglądający do jej celi. Skądciś dochodził monotonny, lecz melodyjny śpiew chóru żeńskiego — hymn do Tajemniczego Bóstwa, które w pacierzu zesłało jej pociechę. Kołysał jej duszę smutno-przyjemnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Głos przeoryszy zabrzmiał we wspomnieniu bardziej pociągająco. Jakiś niepojęty instynktowny lęk powtarzał jej ostrzeżenie: piękność — grzech — okrutna śmierć. Zwłaszcza owo: „okrutna śmierć“ brzmiało nieodpartem napomnieniem. Pomyślała nawet, że pozostałaby chętnie zakonnicą, zamieszkała w usypiającej słodko ciszy tego klasztoru na całe życie. Wrażliwa piętnastoletnia dusza dziecka, jakiem miała pozostać nazawsze — mimo wszelkich zmian losu — przechodziła przewrót duchowy. Zmęczona niezwykłością wrażeń i myśli tego dnia, rzuciła się w ubraniu na twarde łóżko i zasnęła snem kamiennym.
Zbudziła się nazajutrz wyspana, świeża, pogodna — wprawdzie z nieco obolałemi kośćmi — lecz niemal przystosowana do nowych warunków, zaciekawiona nowem życiem. Ujrzała rada drzwi uchylone na korytarz. Zajęły jej uwagę złożone na krzesełku przy łóżku rzeczy: biała powłóczysta sukienka z grubego płótna, kapturek z szerokiemi skrzydłami, kulfoniaste saboty z rzemykami. Zabawiła kartka, leżąca na jej poduszce, z napisem; ołówek wielkiemi literami pouczał:
„Nie należy spać w ubraniu. Jutro trzeba obudzić się na dzwon o świcie i zejść do kaplicy na dwugodzinną cichą modlitwę, Pierwsze zaniedbanie wybacza się. Drugie karze się pozbawieniem śniadania. Dalsze kary wskazane w regulaminie. Wisi w korytarzu. Przeczytać! Do wieczora nauczyć się na pamięć! Teraz wdziać miejscową odzież — pomodlić się w kaplicy na dole — oddać dawne fatałachy siostrze Sylwestrze. Przyjść do wspólnej sali na śniadanie. Siostra Aurelja czeka na dole — pokaże“.
Ta musztra wydała się jej trochę śmieszną. Ale po wczorajszem marzeniu o zostaniu w klasztorze nazawsze — nie uraziła jej. Brzmiała tak rozkazodawczo, że Joanna wypełniła wszystko co do joty, gnana cudzą wolą, bezoporna.
I przeorysza, mniszki, pensjonarki — wszyscy przyjęli ją jak swoją nawet z pełnem poszanowania podziwem, że tak odrazu wrosła w nową rolę. To nowe szaty tak skrępowały ją, zwolniły jej ruchy, same przez się nauczyły powagi. Nikt nie odgadłby we wchodzącej tej frygi, która musiała wciąż kręcić się, podskakiwać, rzucać zalotne spojrzenia, rozpoczynać i urywać co chwila nową piosenkę, zadawać pytania, coś opowiadać, przeciągać się z okrzykiem: „Nudzę się!“ i za moment wybuchać swawolnym śmiechem — nadewszystko śmiać się, śmiać i z chodu popadać w taniec...
Dość było jej spojrzeć na surową twarz przeoryszy, witającej ją z prezydującego miejsca przy długim stole majestatycznym znakiem krzyża i wyciągnięciem do pocałowania bladej, jak opłatek, ręki — na spuszczone ku talerzom z czarną polewką oczy mniszek w ciemnych habitach, na milczące wychowanki klasztorne, śledzące ją ukradkiem, skośnemi spojrzeniami z pod kryjących dwie trzecie twarzy kapturków — aby, zajmując próżne krzesło przy tej spartańskiej syssytji, swoim wrodzonym talentem aktorskim zlała się całkowicie z tłem.
Miała wprawdzie chwilowo ochotę parsknąć śmiechem i zawołać: „Prawda, że jestem tak dobrem czupiradłem, jak wy!“ — ale smak polewki trochę zmroził jej usposobienie. Nadto straciła zaraz chęć do śmiechu, gdyż sąsiadka, czternastoletnia panna Reville, przedstawiając się jej pocichu, tuż niezwłocznie szeptem zakomunikowała jej rzecz nie usposabiającą do śmiechu: „Siedzimy w tej sali, w której rycerz Saint-Aure, powróciwszy z wyprawy Krzyżowej, powiesił za nogi wobec żony, przywiązanej do małżeńskiego łoża, jej kochanka, trubadura, i kazał jej patrzeć przez całą dobę na jego konanie, poczem kazał ją rozedrzeć przez ogary, w tem miejscu, gdzie jest teraz kaplica, zbudowana dla ekspiacji przez samego rycerza Saint-Aure. Po jego śmierci zamek zmieniono na klasztor, aby zatrzeć pamięć o tej ohydnej zbrodni!“
Ta „nowina“, dotycząca wprawdzie czasów niezmiernie odległych, wzmogła bardziej jeszcze poważny nastrój Joasi i — jeżeli chodzi o pierwszy miesiąc pobytu w klasztorze — to postępowaniu nowicjuszki klasztor Saint-Aure nie miał nic do zarzucenia. Bodaj tutaj nauczyła się tej sztuki opanowywania swoich ruchów, którą uderzała później na dworze królewskim w komedji etykiety, stającej się jej naturą... przynajmniej do chwil, analogicznych z rozhukaniem pauzy szkolnej, kiedy przymusowy bezruch wynagradzała sobie wyładowaniem odruchów w dziesięćkrotnych szałach wesela i dziecinnej swawoli!

ROZDZIAŁ VI.
Jej list z klasztoru.
Motto: „O, Jezu, jak tu nudno“.

Fakt, że coś się nagle zepsuło, że chochlik, czy djabełek, zamieszkujący w Joannie, ocknął się i narobił zwyczajem swoim jakichś figlów, zaświadczony jest historycznie przez dokument, który doszedł do naszych czasów. Mamy na myśli list, pisany przez nią z klasztoru St. Aure pod datą 1758 roku do jej rzekomego ojca chrzestnego, pana „Billard Du Monceau“ — jedyny list ocalały z tej epoki w spadku „piśmienniczym“ po przyszłej pani Dubarry.
Stanowi on odpowiedź Joanny na list pana Dumonceau, wyjaśniający z żalem pupilce, iż sama była winna, że nie został dopuszczony do niej przez przeoryszę, wbrew przyjętej w regulaminie zasadzie, udzielającej krewnym i opiekunom prawa widzenia się z wychowankami zakładu po upływie każdego miesiąca w niedzielę. „Widzenia“ miały miejsce w wielkiej sieni klasztoru przez kraty, gdyż dopuszczanie mężczyzn dalej sprzeciwiało się przepisom fundatorów klasztoru. Ale i to prawo stanowiło nagrodę za należyte postępy w nauce i absolutnie przyzwoite sprawowanie się; kasowało się za lada przewinieniem, aby w ten sposób podniecać gorliwość w naukach i utrzymać pokorę wychowanek klasztoru. Pan Dumonceau ze zgrozą wyłożył Joasi wyłuszczone mu przez kraty skargi przeoryszy na jej przewiny, które spowodowały zakaz widzenia się z nią zaraz w pierwszym miesiącu jej pobytu w pensjonacie. Dzięki względności poczciwej siostry Sylwestry udało się Joannie przemycić przez 80-letniego furtjana, wyjątkowo nie zaliczonego do płci męskiej, naskutek udowodnionej przezeń świątobliwości życia (był ślepy i kulawy) — następującą odpowiedź:[1]

Panie i ukochany Ojcze Chrzestny!

Piszę do Pana, aby mieć honor zapytać o Jego zdrowie i zarazem rzec Mu, że wszystko, co Mu powiedziano o mnie, jest za Jego łaskawem pozwoleniem nieprawdą! Pani Przeorysza mówiła Panu, że czytam nieprzyzwoite książki i że daję je innym koleżankom do przeczytania. Rzecz ma się wprost przeciwnie. To panna Reville dostała takie książki od kuzyna i nam pokazała. Ja nie chciałam ich czytać i powiedziałam, że nieładnie jest czytać takowe. Tymczasem jednak przeczytałam, ponieważ czytały je wszystkie towarzyszki i namawiały mnie do tego samego. To jest jedyne zło, które uczyniłam tutaj, drogi ojczulku. Bo co się tycze obrazu Świętej Teresy, który został podarty, to mogę Cię zapewnić, że to nie ja uczyniłam. Ale nie wiem też, która z koleżanek mogła rzecz taką uczynić. Życzę Ci, ojczulku zdrowia i pragnę, abyś mnie prędko odwiedził. Widzę w Tobie ojca i kocham Cię bardzo.

Z wysokim szacunkiem
Kochająca mocno ojczulka
Marjanka Vaubernier.

List ten, cytowany w przekładzie ścisłym (poza niemożliwym do oddania wdziękiem błędów ortograficznych) — tchnący świeżością wiosenną, wymaga komentarzy, w których niewinność autorki, niestety, nie okaże się tak krystaliczną, jak przedstawia ją ona sama ze względów praktycznych swemu opiekunowi.
Przedewszystkiem jednak godzi się wytłomaczyć, czemu w podpisie figuruje imię Marjanki miast Joanny. Marjanką właściwie zwała się, pochodząca z zamożnego domu i otrzymująca przez mur klasztorny tajemnicze przesyłki w kształcie czekolady i książek od bardzo wąsatego kuzynka — panna Reville. Dziewczęta zaprzyjaźniły się mocno, a symbolem przyjaźni w klasztorze według osobliwego regulaminu, stosowanego przez nie i nie mającego nic wspólnego z nadanym przez przeoryszę — była wymiana imion, mająca trwać hipotetycznie „aż do śmierci!“
Przyjaźń ta, zawarta została w dniu wielkiego święta, kiedy regulamin nakazywał cnotę całodziennego milczenia, wykluczającą pod grozą 24-godzinnej kozy nawet szepty. Cisza wymagała, aby słychać było „brzęk pacierza muszek“, jak określała to siostra Kunegunda. Otóż tego dnia stał się w klasztorze skandal niebywały w jego rocznikach.
Nagle najpotulniejsza ze wszystkich pensjonarek, stawiana już innym za wzór przez przeoryszę, Joasia Vaubernier, podczas obiadu przeciągnęła się na krześle, ziewnęła szeroko i zawołała na cały głos:
— O, Jezu! jak tu nudno...
Obiad przerwano natychmiast. Przeorysza zaprosiła do swojej celi Joannę — zaszczyt, który udzielany był tylko srogim przestępczyniom i pociągał za sobą karę zamknięcia na dobę z gorszym od niej wstępem: dwugodzinnej reprymandy z ust przeoryszy.
— Nieszczęsne dziecko! — wykrzyknęła matrona, gdy znalazły się same. Coś ty powiedziała?!
— To nie ja! — odparło dziewczę.
— Jakto, nie ty?! — zdziwiła się czcigodna dama.
— Ja nic nie mówiłam. Tylko głos przezemnie przemówił. Przysięgam pani!
— Dziewczyno! nie gadaj głupstw. Żadne głosy nie przemawiają przez człowieka. On sam jest winien.
— Jakto żadne?!.. A pani sama opowiadała o głosach które przemawiały przez Joannę d’Arc. Czy ja jestem winna, że też nazywam się Joanna? To i do mnie głos się przyczepił.
— W takim razie to był głos złego ducha!
— Jakto?!... powiedział: „Jezu!“
Przeorysza była oszołomiona. Poturbowała swój kaptur, aż jej spadł na szyję.
— Możesz iść! — zadecydowała.
Kary nie było.
Efekt był nadzwyczajny. Nie tylko Marjanka Reville rzuciła się jej na szyję i oznajmiła, że obiera ją za dozgonną przyjaciółkę, ustępując poprzednią dozgonną przyjaciółkę Adelę samotnej Józefinie, nie tylko Adela uznała ten wyrok i Józefina czuła się uszczęśliwioną, lecz odtąd wszystkie koleżanki patrzyły na Joasię, z uwielbieniem, jako na coś wyższego, na bóstwo, lub świętą, która ujarzmiła smoka. Pękły lody nieufności względem nowicjuszki, która okrzykiem swoim wyraziła uczucia całej zbiorowości. Przypuszczono ją do sekretu: otrzymała do przeczytania jakieś nowele miłosne, wprawdzie nie tłomaczone z Bokacjusza, lecz w ujęciu pewnych przygód dyskretnych przez francuskiego pisarza, wstydliwie ukrywającego swoje nazwisko, nie ustępujące znakomitemu Włochowi. Joanna, zajrzawszy do środka, zrobiła minę surową i głosem przeoryszy rzekła: „Bezbożnice! jak można takie książki czytać!“ — lecz zapewniono ją, że wszystkie już przeczytały tę książkę dzięki rekomendacji panny Reville i już ją potępiły, skąd oczekują, że ona to samo uczyni.
Przeorysza zdziwiła się nazajutrz opóźnieniem się Joasi na modlitwę poranną, zastała ją śpiącą po bezsennej nocy, spędzonej na czytaniu — książka leżała na kołdrze. Obudziła ją okrzykiem zgrozy po przeczytaniu tytułu.
— Ty to czytasz, dziewczyno?! — krzyknęła. Takie rzeczy cię zajmują!...
— Nie! proszę pani... nie czytam, przecież śpię. Tak mnie to znudziło.
— Hm... hm... możliwe! Ale skąd masz tę książkę, nieszczęśliwa?!
— Tak... z nieba spadła.
— Nie kłam!... Nic z nieba nie spada, prócz deszczu.
— A manna?...
Przeorysza zaczerwieniła się:
— Pleciesz głupstwa!
— Jakto?... manna nie spadła z nieba? A pani mówiła, że Pismo Święte...
— To nie jest manna! — przerwała przeorysza. Takie książki pochodzą z piekła. Zaraz wytłomacz mi się.
— Ależ, doprawdy, proszę pani. Ktoś przerzucił przez mur, kiedy byłyśmy na przechadzce... I sama widziałam, jak to spadało z nieba.
— Na drugi raz nie podchodź za blisko pod niebo... t. j. pod mur! — poprawiła się przeorysza i zwróciła się do siostry Sylwestry, oddając jej książkę: „Spal to!“
Nazajutrz spóźniła się na poranną modlitwę siostra Sylwestra. Tłomaczyła się zagorzeniem przy paleniu książki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tedy wyjaśnienia Joanny w sprawie książki zgadzają się w głównych rysach z faktami, ale różnią się odcieniem. Podobna zgodność daje się upatrzeć w sprawie obrazu. Joasia nauczyła towarzyszki w czasie spacerów po parku sztuki robienia łuków, nabytej przez nią od chłopców na wsi. Dla wypróbowania tych narzędzi zaprowadziła je do kaplicy i — jak opowiada w pamiętnikach swoich, pisanych w kilka lat po śmierci pani Dubarry, panna Reville, późniejsza pani de Sartines — „Joasia z całą delikatnością zaproponowała nam strzelanie do obrazu św. Sebastjana, jako że ten święty męczennik był już przeszyty wielu strzałami i znajdował w tem osobliwą satysfakcję“. Czyj strzał padł wypadkiem w sąsiedni obraz św. Teresy w istocie było niewiadomo — tedy i tu wyjaśnienia Joasi są słuszne, jednak z szerokiemi zastrzeżeniami, tłomaczącemi oburzenie przeoryszy w skargach przed panem Dumonceau. Jej uniewinnienia się przed przełożoną, że „strzelałyśmy tylko do św. Sebastjana, a św. Teresie nie chciałyśmy krzywdy zrobić“ nie poskutkowały i całą klasę, przyjmującą udział w „uzupełnieniu męczeństwa św. Sebastjana“, jak to określiła panna Reville — skazano na pozbawienie tego dnia czarnej polewki, co wywołało ogólną radość, dobrze zamaskowaną smutkiem skromnych kilkunastu buziaczków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbolała zakazem widzenia się z opiekunem i matką, Joasia ustatkowała się na razie, albo przynajmniej nauczyła się sztuki kłamstwa, w której już celowały jej koleżanki. Wszelako wybuchowy temperament, dyktujący jej coraz nowe figle w rozmiarach, nie dających się ukryć, — już do końca pobytu w klasztorze, oprócz kar dodatkowych, utrzymał tamten zakaz w mocy. Kaprysami swemi sprawiła sporo kłopotów przeoryszy. Sprawiała nawet wrażenie, przywódczyni buntu, wyrażającego się w strejku milczenia w godzinach śpiewania psalmów i w organizacji pospólnego śpiewania kantyczek podczas obiadu głosami, mogącemi zburzyć ponownie miasto Jerycho. Cel osiągnięto: jedzenie poprawiło się znacznie. Było nieprawdą jednak, że Joasia zachęcała do buntu; wyłomu w regulaminie dokonała panna Reville, ponieważ Joasi wszystko gorzej nie smakowało, niż innym.
Wkrótce okazało się, że niepodobna było jej karać, gdyż cała pensja wybuchała lamentem, dochodzącym do ataków histerji, jeżeli jej uczyniono krzywdę. Gotowe były morzyć się głodem, jeżeli ją zamykano. Dokoła uroczej Joasi powstawał kult. Dochodziło nawet do niepożądanych ekscesów: Jacquelina ugryzła Zuzannę za to, że Joasia pocałowała Zuzię trzy razy, a ją tylko dwa; cicha Iwonka podbiła oko gwałtownej Elżbiecie zato, że ta siadła przy Joasi na trawie z lewej strony od serca, gdy to miejsce obiecane było już od tygodnia Iwonie według umówionej kolei. Przeorysza zachodziła głowę[2] z powodu krzyków, dochodzących z głębi parku do jej celi w chwili umartwiania się włosiennicą i leżenia krzyżem, i mnożących się zadrapań na twarzyczkach pupilek. Strofowała nawet za niedozór siostrę Izabellę, ale ta chorowała na śpiączkę pod wpływem świeżego powietrza i nic nie słyszała. Zaś na zmianę dozorczyni przechadzek nie zgadzały się dziewczęta i sama Izabella gotowa była raczej opuścić klasztor, niż pogodzić się z utratą ufności przełożonej do niej na godnie sprawowanym urzędzie. O zakazie spacerów niepodobna było również pomyśleć, bo — jak oświadczono przeoryszy — „Joasia bez powietrza nie wyżyje“, poczem „wszystkie będą musiały umrzeć“.
Życie w schronisku dla dziewcząt, zabezpieczanych od wejścia na drogi niewłaściwe, skomplikowało się zwłaszcza w tym czasie, kiedy Joanna, nieodwiedzana, nie otrzymująca listów od niepiśmiennej matki zarówno, jak i od piśmiennego opiekuna, popadła w rozpacz, że jest opuszczoną, i wyraziła tę rozpacz w całym szeregu szałów wesela.
Mniejsza o to, że pewnego dnia całe zgromadzenie znalazło się na murze klasztornym w pozycji siedzącej, okrakiem, udając Amazonki; zdarzyło się coś gorszego: za przewodem Joasi wszystkie pannice przelazły do sąsiadującego z klasztorem ogrodu pana de Villefort i znikły naraz w krzakach za murem. Obudzona przez gong obiadowy siostra Izabella przybiegła do przeoryszy z wiadomością o cudzie: „dzieci przepadły“. Przeorysza, jakkolwiek wierzyła w cuda, najmniej gotowa była przypuścić, że zostały uniesione żywcem do nieba.
Na szczęście zjawiły się wszystkie z ustami, wymazanemi sokiem pochłoniętych malin; a każda miała zawieszoną na uszach w kształcie kolczyków parę wisienek, kapturki zaś zostały za murem. Przeorysza zagroziła zamknięciem wszystkich dziewcząt na 24 godziny za to, że „stroją się grzesznie w cudzych ogrodach“, lecz udobruchała się, gdy dziewczynki pokornie złożyły przed nią stos swoich klejnotów z zapewnieniem, iż wszystko to się stało tylko na skutek przypuszczenia, że przełożona klasztoru lubi wiśnie. W istocie lubiła je. Pomysł uniewinniający dała Joanna.
Zamiar ukarania „złodziejek“ sparaliżowany został jeszcze jedną okolicznością. Stary i skąpy pan Villefort, odsyłając kapturki, przysłał list z życzeniami, aby „klasztor się zawalił, skoro wychowuje złodziejki“ i nie wypadało pozwolić na to, aby bezbożnik triumfował. Rzecz poszła w zapomnienie pod warunkiem, że wycieczki do ogrodu „ateusza i masona“ zostaną zaniechane.
Przez cały tydzień dziewczęta były niesłychanie miłe, gdyż Joasia wymyśliła regulamin ćwiczenia się w słodyczy: — panowała zgodność, cisza, posłuszeństwo, i powaga. Po tygodniu jednak rozpoczęła się już bez regulaminu orgja chichotu i przeorysza, przedsięwziąwszy znienacka osobistą kontrolę, znalazła całe zbiorowisko, kąpiące się w płytkiej sadzawce na krańcu parku, a w pośrodku Joannę nagą na ośle, wypożyczonym od furtjana bez jego zezwolenia. Osioł grał rolę Akteona, zmienionego w jelenia za podpatrywanie Djany w kąpieli; boginką Djaną była — całkiem zresztą zasłużenie — przedziwnie kształtna Joanna. Wszystko było żywym obrazem naśladującym do złudzenia obraz, wiszący nad łóżkiem w sypialni Fryderyki, dar pana Dumonceau, z wyjątkiem jednego szczegółu: śpiącej pod kasztanem na trawie siostry Petroneli, upojonej żarem lipcowego dnia.
Przeorysza na widok grzesznych ciał uciekła zgorszona. Postanowiła tym razem zamknąć dla przykładu mimo beku koleżanek projektodawczynię żywego obrazu. Joasia przyjęła wyrok, jako słuszny wymiar kary, i zażądała, aby nikt nie śmiał jej żałować, gdyż sama pragnie ekspiacji. Przełożona klasztoru była zachwycona tym aktem skruchy, który rokował przewrót w duszy grzesznicy i całkowitą poprawę na przyszłość. Dała jej gruby bruljon dla spisania spowiedzi swoich grzechów wzorem św. Franciszka.
Ale nazajutrz rankiem z okna celi, służącej specjalnie za „kozę“, wysypał się na ogród śnieg zarysowanych kartek — a wszystkie przedstawiały przeoryszę gołą, jak Diana; według wyobrażenia Joasi, złożoną z okrutnie śpiczastych kości, z karykaturalnym nosem, w niedozwolony sposób wydłużającym karykaturę rzeczywistego. Nadto niektóre rysunki poprostu przedstawiały przeoryszę, jako kościotrupa, zgrabnie wziętego przez djabła na trójząb i wnoszonego do kotła ze smołą: nieprzyzwoite przeobrażenie Woli Bożej, gotującej oryginałowi za grobem niebo, a nie piekło.
Owe kartki kompromitująco rozlatywały się na wietrze po parku klasztornym, na dziedzińcu, przez mur biegły na ulicę. Złośliwość wichru poniosła je do przeoryszy przez niefortunnie otwarte okno...
Zawezwała do siebie Joasię:
— Nieszczęśliwa! czy wiesz, że po tem, będę musiała cię odesłać do domu?
— O to tylko chodziło! — odparła Joanna. Wyciągnęłam z klasztoru całą korzyść, jaką tylko mogłam. Bardzo dziękuję pani.
I pocałowała ją w rękę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz o świcie furtjan Ireneusz odwoził ją do domu. A raczej prowadził za uzdę opierającego się osiołka, na którym dumnie wyjeżdżała. Jeszcze kawał drogi słyszała bek za sobą i, oglądając się, widziała na murze rój dziewczątek, powiewających jej kapturkami...

ROZDZIAŁ VII.
Fatum.

Nad biedną Joanną zawisło fatum.
Pod jej nieobecność zaszły dwa wypadki, które groźnie zaważyły na jej przyszłości.
Dumonceau umarł przed dwoma miesiącami. Nie dziw, że nie pisał do niej. Po jej odjeździe rozwinęła się choroba, która zapowiadała się oddawna: rak, niezrozumiały dla ówczesnej medycyny, nieuleczalny jeszcze dla obecnej. Trawiła go przez długie miesiące gorączka, zrobiła cierpkim, zgryźliwym, zmieniła w egoistę, obojętnego na wszystko inne, wobec własnych cierpień. Interesował się tylko sprawami swego żołądka. Odpychał Fryderykę. Ponieważ, gorączkując w dniach agonji, wspominał imię Joanny, Fryderyka znienawidziła rzekomą konkurentkę do spadku i czuwała, aby nie miał doń dostępu rejent, mogący zmienić dawniejszy testament, przekazujący wszystko kochance.
Zagarnąwszy cały majątek, niemka stała się naraz skąpą nad wszelki wyraz. Wzbogacenie się uczyniło ją chciwszą, niż była kiedykolwiek. Spieniężyła nieruchomości zmarłego i złożyła kapitały na procent w banku. Wchodzącą do jej jadalni Joannę, która już od konsjerżki w sieni dowiedziała się fatalnej nowiny, napotkała tępem zdziwieniem: „Czego tu chcesz, przybłędo?... Wiesz przecie, że matki twojej tu niema“.
To była druga fatalna nowość, którą dozorczyni w kilku słowach oznajmiła już Joannie na samym wstępie. Jeszcze podczas choroby Dumonceau Fryderyka przepędziła na cztery wiatry Annę Teresę wraz z mnichem Franciszkańskim. Za powód posłużył trzask łóżka w nocy, dochodzący z kuchni, dosłyszany przez niemkę, posiadającą osobliwie czujny słuch i obawiającą się zawsze złodziei. Przemogła lenistwo i, dygocąc ze strachu, zajrzała do kuchni. Doznała zgrozy, napotkawszy tu świątobliwego mnicha, i rozwalone łóżko.
Wprawdzie rzeczy wyjaśniały się nader prosto: mnich przysięgał się, że od dzieciństwa był lunatykiem, oraz że w napadzie lunatyzmu potrącił łóżko Anny Teresy; ta ostatnia przyświadczyła, że łóżko zawaliło się ze starości. Ale uparta niemka nie chciała wierzyć w naturalne skutki somnambulizmu i normalne wietrzenie drzewa i w paroksyzmie wściekłości oboje wystawiła za drzwi. Niewiarę swoją opierała na kruchym argumencie, że księżyc był owej nocy na nowiu, nie rozumiejąc, że jego siła magnetyczna działa przez korę ziemską nawskroś na organizmy czulsze, zdarzające się śród ascetycznych mnichów. Nazajutrz o wschodzie słońca Anna Teresa zabrała się razem z lunatykiem, którego wrażliwość na magnetyzm promieni miesięcznych zajęła ją bardzo mocno.
Joanna była w rozpaczy, nie zastawszy opiekuna przy życiu i matki w domu Fryderyki. Na obcesowe pytanie niemki, zalana łzami, ledwo zdołała wybąkać:
— Chciałam tylko dowiedzieć się, gdzie mama mieszka.
— Szukaj wiatru w polu! — gwizdnęła Fryderyka. Adresu nie zostawiła. Jest pewnie z Gumardem teraz na księżycu!
I odwróciwszy się od oszołomionej Joanny z pogardą, kontynuowała rozmowę z obecnym u niej gościem, opatem Bonnac‘iem, któremu wyjaśniała, że narazie ów musi kontentować się udzieloną mu skromną sumką na mszę za nieboszczyka w klasztorze Vitry, gdyż „zacny Dumonceau z pewnością nie znosi wygód w niebie, jak nie znosił ich na ziemi“.
Joanna bezradna wyszła przed dom. Przystanęła, nie wiedząc, dokąd się ma udać. Była samotna, nie miała grosza przy duszy. Wracać do klasztoru Saint-Aure byłoby nonsensem... Przy pożegnaniu siostra Pelagja oświadczyła jej nie bez zdziwienia, że bank Dumonceau na bieżące półrocze nie wpłacił należności za jej utrzymanie i że uiszczenia długu czekano dotąd cierpliwie tylko ze względu na jego solidną opinję. Słowem była dłużniczką klasztoru i wygnanie jej stamtąd było podwójnie słuszne: moralnie i ekonomicznie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Patrzyła smętnie w niebo. Była głodna i zła. Pomyślała nawet:
— Ot, żydom to Pan Bóg zesłał mannę! A porządna chrześcijanka to może zdychać z głodu...
Naraz zabrzmiał za nią przedziwnie słodki głos:
— Biedne pokrzywdzone dziecko! pójdź za mną... zaopiekuję się tobą. Bo w tym Babilonie nowoczesnym inaczej rychło zgubisz duszę.
Odwróciła się. Stał przed nią czcigodny opat Bonnac.
— O, i ciało! — krzyknęła. Bo jestem okrutnie głodna. To niebo zesłało mi Waszą Eminencję!
— Bądźmy skromniejsi — odparł opat. Poprostu widziałem cię, śliczne dziecię, u tej twardej kobiety i zeszedłem ze schodów za tobą.

ROZDZIAŁ VIII.
Filozofja opata Bonnac‘a.

Srebrne włosy, wymykające się z pod czarnego biretu, długa suknia zakonna i rumiana, poczciwie uśmiechająca się twarz opata budziły zaufanie. Szła z nim chętnie.
— Panna Fryderyka napomknęła mi, że matka twoja wyjechała do Vitri. Właśnie tam jadę. Mogę cię zabrać. Postaramy się odnaleźć mamę. Pójdziemy do pocztowego zajazdu. Tam cię nakarmię. Ale mam do ciebie prośbę. Uważasz dziecko, jesteś za ładna, żeby iść zemną... idź za mną. Paryżanie są bowiem bardzo złośliwi i złe ich języki nie uszanują nawet osoby duchownej, widząc ją razem z taką małą boginką, jaką ty jesteś.
— O! ja wiem — odparła. Czytałam w klasztorze taką brzydką książkę o księżach. Ale Wasza Eminencja jest przecie tak stary.
— Nie jestem jeszcze Eminencją — uśmiechnął się — i mam dopiero lat siedemdziesiąt. Ale widzisz, że jestem jeszcze rzeźki.
— O, bardzo!... Idąc za Wami, nie wiem nawet, czy będę mogła Was dopędzić.
Szła za mim, posłuszna jego życzeniu. Ale dogoniła go na rogu dawnej ulicy Richelieu. Rzekła:
— Tutaj blisko jest sklep pana Marcieu. Przydałaby mi się torebka podróżna i toaletowe przybory. Niech Wasza Wielebność pożyczy mi. Tam jest bardzo tanio. Mama odda.
Śmiał się. Dał jej złotą monetę. I poczekał przed wystawą sklepową. Czekał bardzo długo. Wreszcie wyszła, obarczona pudełeczkami:
— Wydałam wszystko. Ale co za przygoda! Sam pan Marcieu zaproponował mi, żebym została i obiecał mi suknię aksamitną. Ale nie zostałam, bo wolę iść z Waszą Wielebnością. Jednak suknia bardzoby mi się przydała, bo tę zmięli mi na przechowaniu w klasztorze.
— Oho! mała, potrafisz być wymagającą. Zajdziesz daleko. Kupię ci sukienkę jedwabną. Jeżeli będziesz mniej lekkomyślna i ostrożniejsza.
— Nie rozumiem.
— Bo! miałaś iść... za mną. Paryżanie nie szanują ani siwych włosów, ani szat duchownych.
— Dobrze! dobrze! — cofnęła się.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W podróży Joanna czuła się nieswojo. Opat wydawał się jej już nazbyt tajemniczy. Pojechał sam karetką pocztową, której udzielono wysokiej osobie duchownej gratis. Natomiast jej polecił jechać na bryczce ze swoim głuchym jak pień służącym. Ten obejrzał ją, cmoknął aprobująco, wyrzekł: „hm!“ i jął drzemać, pochylając się na jej ramię. Dawała mu napomnienia w kształcie kuksów, a ponieważ nie rozumiał języka jej mimiki, uczyniła to samo, drzemiąc na jego ramieniu. Tak dotrzęśli się do Vitry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu dziwiły ją nowe „ceregiele“ — jak sądziła — całkiem zbyteczne do odszukania jej matki, która zresztą przepadła, jak kamień w wodzie, mimo codziennych poszukiwań opata, oznajmiającego jej co wieczór, że „jutro napewno mama się znajdzie“. Tymczasem znalazła się ciotka, gdyż tak polecono jej nazywać starą, dziobatą, bezzębną, półślepą i całkiem garbatą żonę kamerdynera. Zresztą zakazano jej wychodzić na miasto. Była posłuszna, gdyż znajdowała się na łasce opata. Oceniała jego bezinteresowną dobroć: znosił jej koraliki i słodycze. Zajadała się w dzień czekoladą i nudziła się śmiertelnie.
Zwłaszcza nudziły ją wieczne sam na sam z opatem, który po dniu trudów nakazywał „ciotce“, aby sprowadzała mu „siostrzenicę“, gdyż to dobrze działa na jego sen. Ten przemiły, słodko mówiący starzec, przestał się jej naraz podobać. Miał wprawdzie ładną twarz i maniery wykwintne, ale uparł się, że ją będzie kształcił i dla nauki sadzał na kolana. To ostatnie urażało ją, boć nie była dzieckiem. I on sam to powinien był rozumieć, skoro za temat wykładów wziął filozofję scholastyczną i grecką.
Rychło przyszła do wniosku, że jest to „stary nudziarz i idjota“. Miała wrażenie, że mówi raczej dla siebie, niż dla niej — obmyśla w jej obecności jakiś traktat, który pisał już od lat dziesięciu. Dziwiła się tylko, że nalegał na tem, iż jej siedzenie na jego kolanach „pomaga mu do myślenia“; wyraziła nawet swoje zdziwienie w sposób dość obcesowy:
— Jeżeli Wasza Wielebność zawsze tworzy z dziewczynkami na kolanach, to dzieło Jego nigdy nie będzie ukończone.
— A ty chciałabyś, aby było ukończone? — mlaskał, śmiejąc się, przyczem ręce mocno mu drżały, skąd Joasia powzięła opinię, że jest zabawnie nieśmiały.
— A mnie to wszystko jedno! Mnie to nudzi! — odparła.
— Boś jeszcze nie weszła w smak tych rzeczy, kochanie! Ale pomyśl tylko. Pewien uczony Grek dowodzi, że ruchu niema.
— Idjota!
— Ai! hi! hi!... powolutku z oceną!... Jednak zauważ, Joasiu, ruch jest zmianą jednego miejsca na drugie. Gdyby ruch był tak szybki, że przedmiot lecący nie pozostawałby ani na moment w żadnem miejscu — to nie byłoby ruchu, gdyż nie byłoby zmiany jednego miejsca na drugie.
Natężała myśl, aby go zrozumieć. Nie było to łatwe. Niezrozumiałem było przedewszystkiem to, że dowodzącemu braku ruchu ręce ruszały się około jej policzków, szyjki — gładziły ją po skórze — i nawet przez roztargnienie jęły rozpinać guziczki jej stanika. Trochę odsunęła jego ręce.
— Nie przeszkadzaj mi — rzekł — bo stracę wątek myśli.
I dobierając się znów do guziczków, ciągnął:
— Tedy, aby przedmiot np. strzała lecąca mogła się ruszać, t. j. zmieniać miejsce, musi ona znajdować się stale na pewien czas w każdem miejscu, które przebiega. Sic!
Ręce opata przypadkiem w ferworze dowodzenia zapuściły się dość głęboko w górny otwór stanika i sięgały ku piersiom. Joasia była oszołomiona teorią greckiego filozofa i praktyką swego łacińskiego opiekuna.
„Jeżeli zaś strzała znajduje się stale w pewnem miejscu, to znaczy, że stoi — czyli nie rusza się. Ergo: ruch jest niepojęty, bo składa się z szeregu „stań w miejscu” — czyli ruchu niema!“
— Proszę mnie nie ruszać! — wydarła mu się nagle.
— Dziecko moje! Co ty gadasz! Ruchu niema wcale! Widać, że mnie nie zrozumiałaś.
— Oho! zrozumiałam więcej, niż potrzeba!
— Jeżeli zrozumiałaś, to... w nagrodę masz tu ten złoty pieniążek.
Klasnęła w dłonie. Oczy jej zaiskrzyły się, jak u dziecka.
— Proszę dać! — wyciągnęła ręce.
— Zgoda!... Ale chodź tu bliżej... Muszę ci to bliżej wytłomaczyć... o ruchu.
Siadła na jego kolanach i musiała pozwolić na jego roztargnione ruchy przy dalszem rozwijaniu tez greckiego sofisty. Chciała bowiem dostać złotą monetę.
Te lekcje podobały się jej coraz mniej. Wbrew opatowi przyszła do wniosku, że ruch istnieje — nawet ruch nieprzyjemny, głupi, trafiający tam gdzie nie trzeba, jeszcze nudniejszy, niż wykładana przy tem filozofja. Opat wydawał się jej coraz głupszym i obrzydliwszym: ciekła mu ślina z ust i zamykały się maślane oczki przy wykładzie tez Protagorasa i Pyrrhona, przyczem obowiązkowo huśtał Joasię na kolanach. Poddawała się jednak tym obrzydliwościom, gdyż w nagrodę pilności dostawała za każdym razem złoty pieniążek.
Uknuła sobie pewien plan. Gdy nazbierało się trochę monet, pewnego dnia uciekła z Vitry, do Paryża. Napisała stamtąd list do opata, w którym czyniła mu zarzuty, że ją zwiódł i oszukał, bo nazywał ją „aniołkiem i skarbem“, a nie sprawił jej obiecanej sukni jedwabnej, chociaż mogła taką dostać od p. Marcieu.
List ten zostawiła sobie na pamiątkę w odpisie. Również zachowała listy, któremi ją darzył pod wskazanym adresem opat de Bonnac, wzywający do powrotu swoją „małą boginię“, w której „kocha się do szaleństwa“ i od której wymaga tylko „nieco ostrożności“ i „mniej lekkomyślności“, za co obiecuje „pozostawić ją nienaruszoną“, czego nie uczyniłby z pewnością p. Marcieu. Tedy radzi jej, jak poprzednio, przełożyć szanowną duchowną osobę ponad kupczyka, knującego lubieżne zamysły!
Joanna nie odpowiedziała na ten list.[3]

ROZDZIAŁ IX.
Sprzedawczyni uliczna.

Rada, dotycząca unikania pana Marcieu, była trafna. Okazała się jednak spóźnioną, a raczej zbyteczną. Zaraz bowiem po powrocie do Paryża, Joanna udała się do sklepu p. Marcieu upomnieć się o obiecaną suknię. Ale ten zabrał ją zaraz nieznacznie do siebie na piętro i tu pocichutku uczynił jej tak wyraźną propozycję co do pierwszeństwa usług, że jej śpiąca dotąd zmysłowość doznała wstrząsu oburzenia. Zalała się rumieńcem. Przeraziła się, że drzwi zamknął na klucz. Zapytała, czy nie możnaby pogadać o tem przy drzwiach otwartych.
— Jesteś albo głupia, albo całkiem bezwstydna! — odparł jej i ponowił propozycję już sposobem poglądowym, popychając ją do sofy i gniotąc uściskiem żebra.
Wtedy narobiła krzyku. Zatkał jej przerażony usta. Otworzył drzwi z klucza. Ale już krzyk jej zwabił z dołu jakąś jejmość, która w chwili, gdy mrugał na Joannę, wprowadzając ją na schody, zajęta była klientelą na drugim krańcu sklepu. Joanna nigdy nie przypuszczała, że ktoś może z taką szybkością być tak gruntownie wytrzaskany po obu policzkach, po łbie, karku i zepchnięty po schodach, jak nieszczęsny Marcieu, obrzucony nadomiar mianami „łajdaka“, „rozpustnika“ i „starego lowelasa“. Ledwo mogła złapać dech, usłyszawszy od zasapanej jejmości następujące memento:
— A i ty, jeżeli przyjdziesz tu drugi raz podniecać mego biednego męża, który jest bezoporny wobec każdego byle ładnego buziaczka, to... dostaniesz tak samo...
Kobieta miała wielkie łzy w oczach, co nie przeszkadzało jej wymachiwać potężnemi pięściami i Joanna, nie oczekując dalszych wyjaśnień, umknęła na ulicę.
Ochłonęła nieprędko. Zaszła do jakiejś wytwornej kawiarni, najadła się ciastek przy bufecie, wypiła butelkę lemoniady i dopiero przyszła do siebie. Na placu przed kawiarnią napotkała dziewczynę, sprzedającą jakieś drobiazgi otaczającym ją panom. Przypatrywała się jej długo. A kiedy klienci odstąpili, zbliżyła się do niej:
— Czy to trudna robota?
— Nie! — odpowiedziało dziewczę. Trzeba mieć tylko mały kapitalik, kupować różne świństwa dla panów, wysłuchiwać różne świństwa od panów, śmiać się, krzyczeć i pokazywać im figę, aż... zjawi się ktoś porządny, z kim warto iść.
— Mam kilka luidorów.
— To wystarczy. Chcesz, będziemy sprzedawały razem i dzieliły się zyskiem. Dasz mi twój kapitalik, bo sama nie potrafisz dobrze puścić go w obrót.
— Doskonale!
Zamieszkały razem na jakiejś mansardzie. Wychodziły o świcie, handlowały cały dzień, powracały znużone wieczorem i spały na jednym tapczanie wesoło. Przyjaciółka okazała się doświadczoną i sceptyczną na gruncie męskiego charakteru. Udzielała Joannie sporo nauk, których treść sprowadzała się do jednej maksymy: „Mężczyźni są świnie. I każdy chciałby dostać najtaniej to, co jest najdroższego w kobiecie!“
Znajoma Joanny była sierotą, miała lat 18, t. j. była o dwa lata starsza od niej. Odznaczała się szpetotą, która niezupełnie licowała z opowiadaniami o jej powodzeniach miłosnych. Joanna niezadługo spostrzegła, że jej gorąca przyjaciółka jest kłamliwie chytrą i oszukuje ją okrutnie przy podziale zysku.
Powiedziała jej to z dodatkiem: „jesteś małpa!“ — jako że to był ulubiony wyraz jej przyjaciółki, a ponieważ zdobyła już wszystkie arkana kunsztu sprzedawczyni, odseparowała się od niej, zamieszkała sama na innej mansardzie i rozpoczęła handel na własną rękę w innej dzielnicy, gdyż jej mistrzyni obiecała, że wydrapie jej oczy, jeżeli będzie konkurowała z nią w okręgu Paryża, należącym tylko do niej.
Chodziła po: ulicach i placach. Dźwigała w pudełkach i na drewnianej deszczułce, zawieszonej na sznurku przez ramię, swój niewymyślny towar — zakupione za grosze, wybrakowane, zdefektowane przedmioty, służące do toalety męskiej, tak sztucznej w XVIII wieku, jak kobieca. Zaczepiała przechodniów, krzykliwie reklamując żaboty, peruki, szczypce do fryzowania, grzebyki, nożyki, spinki, wreszcie „prawdziwe“ perły, „złote“ dewizki, szpilki „brylantowe“ — słowem różną lichotę.
Kupowano jej towar raczej dlatego, że jej ząbki były prawdziwemi perłami, oczy świeciły, jak prawdziwe brylanty, uśmiech był słonecznem złotem, niż z potrzeby nabywania ofiarowanej przez nią tandety. Wistocie pociągała wytworną klientelę tylko „latająca sprzedawczyni“. Jej zgrabna figurka, finezyjna twarz, słodki głos, dowcipne zalecania towaru, który miał być „najlepszy w całym Paryżu“, a kupno „niebywałą okazją“ — wszystko to uczyniło ją najsławniejszą ze sprzedawczyń ulicznych na przedmieściu Montmartre.
Doprawdy, pracowała ciężko. Ale była obrotna i szczęśliwa w handlu: żadna ze sprzedawczyń ulicznych nie mogła pochwalić się tak zamożną klientelą, kupującą rzeczy zbędne dla przepłacenia ich na rzecz sprzedającej, dla zdobycia jej wdzięcznego uśmiechu. Była wesołą, acz wracała późno w noc z obolałemi nóżkami, okrutnie zmęczona.
Jednak w tem nowem życiu, które bawiło ją swoją oryginalnością, tkwiły również kolce. Przedewszystkiem nadskakiwania mężczyzn nie zawsze sprawiały jej wrodzonej zalotności przyjemność. Czyniono jej nieraz propozycje brudne; traktowano w sposób ubliżający; urażano rodzący się z dojrzewaniem zmysłów wstyd dziewiczy słowy ordynarnemi. Słowem, przekraczano miarę jej szerokiej tolerancji, wynikłej ze zbyt swobodnego wychowania. Z trudnością opędzała się lokajom, którzy przychodzili od wielkich panów, aby ją obcesowo wezwać do sypialni. Przestrogi przyjaciółki z bruku przydały się jej mocno. Nie pozwoliła kiwać na siebie palcem, uważając, że nosi w sobie pewną wartość, którą chcą od niej wyłudzić za byle co. Czasem oburzała się, wymyślała, czasem wyśmiewała propozycje, lecz to natręctwo męskie nudziło ją i czyniło niebezpiecznym jej proceder.
Powtóre, zdarzały się w jej życiu dni niefortunne, głodne. Zdarzało się, zwłaszcza podczas niepogód, że wystawszy na deszczu od świtu do wieczora, nic nie sprzedała. Nadto klientela zaczynała ją opuszczać, skoro przekonano się, że cnota jej nie jest do sprzedania; kupno tandety nie opłacało się wobec jej oporu, który budził nieufność i nużył najcierpliwszych. Jej drażniąca ponętność była omijana przez tych, co nie chcieli sobie próżno psuć krwi.
Wreszcie nawet dobry zarobek nie wybawiał jej z kłopotów finansowych. Nie umiała dobrze obliczać się, zrównać debet z kredytem. Rychło dumna z swojej samodzielności i przypływu procentów na kapitalik od Bonnac‘a podwyższyła stopę życiową, pochłaniała na obiad moc ciastek, na wieczerzę cukier lodowaty i daktyle, przeniosła się z mansardy na parter w domu lichwiarki pani Lesage, która za pozornie szykowny kąt obdzierała ją z jej pseudo-wielkich zysków. Przytem traciła znaczne sumy na kabalarkę, która wróżyła jej wielki los: zostanie kochanką hrabiego, a może księcia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego popołudnia zimowego na schyłku roku 1759 los jej przesilił się gwałtownie. Znużona bezpłodną bieganiną i zachrypnięta od nawoływania do swojej przenośnej lady rzadkich przechodniów, zasnęła na ławce pod murem w pustej uliczce. Podczas snu okradli ją z jej bogactwa dwaj ulicznicy. Obudziła się, gdy już czmychali w zaułku. Z przerażenia nie mogła nawet krzyknąć. Biegła za złodziejami, ale wkrótce opuściły ją siły. Zalała się gorzkiemi łzami. Przysiadła gdzieś na stosie desek pod płotem; dygotała z zimna, myślała z rozpaczą, że przepadł cały jej kapitał, że pozostałych w kieszonce kilkadziesiąt sous nie starczy jej na przypadającą dnia tego opłatę komornego. Czuła się już bez dachu nad głową. Nadomiar głód szarpał jej wnętrzności.
Wtem zauważyła, że ktoś przystanął nawprost niej i bacznie ją obserwuje. Człowiek, który patrzył na nią, był barczysty, imponującej postawy, odziany w szaty duchowne. Miał piękną kędzierzawą brodę, nos orli i dziwne — zielone oczy. Popatrzyła na niego z przesądnym lękiem. Pomyślała, że ma „oczy uroczne“.
Wpijał w nią długo wzrok. Nie wyrzekł słowa. Potem oglądając się za nią, postąpił naprzód wolnym krokiem. Nie rozumiała, dlaczego musi iść za nim. Szła bezopornie.
To był opat Gonzier.

ROZDZIAŁ X.
Wąż i koliber.

Pamiętnikarze XVIII wieku różnią się mocno w opowiadaniach o zgonie opata Gonzier‘a, recte Gonzoni, czy też Gonzerras, jeżeli ten człowiek wogóle miał jakieś prawdziwe nazwisko, był Francuzem, Włochem, lub Hiszpanem, a nie przybłędą z piekła rodem. Opowiadają rozmaicie, że został ścięty w Anglji za krzywoprzysięstwo, że otruto go w Wenecji, że w Rzymie mściwy Transteweranin zasztyletował go za uwiedzenie mu żony, że w Madrycie zatłuczony został kijami w oberży, że powieszono go w Stockholmie, że niedźwiedź rozdarł go w Petersburgu na ulicy, że zgnił w Bastylji, wreszcie, że zesłany zbiegł na okręt korsarski, dostał się do Nowej Zelandji i został zjedzony przez ludożerców.
Pani Dubarry wyraziła się, że godzien był wszystkich tych losów razem, ale że najpewniej wywinął się ze wszystkich opałów i broi gdzieś na drugiej półkuli.
Zagadkowe również jest jego życie i nieustalona opinja o jego umysłowej wartości. Według jednych nie był nigdy duchownym, ale, zabiwszy wysłanego z Rzymu do Francji biskupa, przez długi czas bezkarnie korzystał z jego dokumentów. Według innych był to zbiegły z galer przestępca seksualny, który sfałszował na swój użytek paszport na imię opata Gonzier’a, dawno leżącego w grobie. Jeszcze inni zapewniają, że był to zbuntowany ksiądz, którego papież ekskomunikował za apostolstwo teoretyczne i praktyczne zniesienia celibatu. Wreszcie są i tacy, którzy upatrują w nim przebranego w szaty duchowne Belzebuba, wysłanego na ziemię z misją przygotowania dla zniedołężniałego Ludwika XV nowej kochanki w osobie przyszłej pani Dubarry. Wszyscy godzą się na jedno, że to on uszczknął kwiat niewinności Joanny.
Oceniany był rozmaicie: dla jednych był to geniusz w rodzaju Swedenborga, sprytny oszust w gatunku Cagliostra, magnetyzer równy Mesmerowi — jeno że złośliwość policji francuskiej, przeszkodziła mu wcześniej w jego karierze, zakuwszy w kajdany i zamknąwszy w najsekretniejszym z lochów Bastylji. Inni widzą w nim tylko lekkoducha, figlarza — wreszcie człowieka, stojącego na pograniczu warjacji, lub poprostu warjata, który symulował zręcznie normalną umysłowość.
Nie będziemy rozstrzygali tego sporu. Interesuje on nas tutaj tylko w swoim faktycznym stosunku do Joanny.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy doszli, oddaleni od siebie tylko o parę kroków, na róg zaułka, gdzie mieściła się pod czerwoną latarką, już zapaloną wobec wcześnie zapadającego zmierzchu, winiarnia pani Gourdan, jak o tem głosił szyld (z meblowanemi pokojami na piętrze „dla par małżeńskich“, jak dyskretnie dodawało przybite na wyszczerbionym murze zabrudzone ogłoszenie) — opat zwrócił się do Joanny — i, utkwiwszy w niej wzrok, zapytał dźwięcznym głosem:
— Boisz się mnie?
— Nie! — odparła, jakkolwiek drżała, jak listek. Nie boję się osób duchownych. Znałam już takich.
— Czemu więc drżysz?
— Zimno mi. Jestem głodna.
— Ogrzeję cię i nakarmię. Dobrze, że się nie boisz. Wejdziesz ze mną tutaj... tak? — raczej rozkazywał, niż pytał.
— Tak, wejdę.
— Dobrze. To wejdź wprzód sama. Zobaczysz za bufetem starą kobietę. Jest to zacna pani Gourdan. Powiesz jej tak: „Wiadomy zapytuje, czy powietrze jest czyste“. Gdyby byli ludzie, zapytasz o to cicho i powiesz: „Wiadomy czekać będzie u furtki ogrodowej“. Wypadnie nam obejść.
— Co obejść?
— Prawo kanoniczne!
Za chwilę za Joanną wyjrzała z drzwi rozczochrana głowa i ozwał się szept:
— Ależ można wejść śmiało. Góra zajęta, lecz na dole nikogo. Można przejść przez winiarnię. Pokoik na prawo jest zawsze do usług czcigodnego opata.
Szeptowi towarzyszył chichot.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znaleźli się wnet w przytulnej izdebce, w której były względnie szykowne meble, ogrzanej mocno żarem z otwartego pieca o zielonych kaflach, oświetlonej przez dwie lampy pod różowemi abażurami.
— Pani Gourdan! proszę przynieść nam mocnego wina i zakąski.
Nad lękiem Joanny brało górę rozmarzenie z powodu przyjemnego ciepła i myśl, że nasyci swój głód.
Rzuciła się poprostu na jadło. Od rana nie miała nic w ustach. Rzekomy opat przypatrywał się jej z zadowoleniem. Nalewał jej wciąż wino. Sam pił wielkiemi haustami z innej butelki.
— Proszę nie patrzeć tak na mnie! — poprosiła.
— Dlaczego?!... Jesteś djabelnie ładna. Niech mnie djabji porwą, jeżeli jest w Paryżu ładniejsza od ciebie dziewczyna.
Roześmiała się radośnie. Rzekła:
— Wino jest dobre. I jadło także. I opat też dobry. Prawda?
— Dobry! z pewnością, dobry! Tylko widzisz dzieweczko, ten wyraz jest bardzo mętny. Ludzie uwzięli się nazywać złem to, co jest najlepsze w życiu.
— Jeżeli opat jest dobry, to mnie nie weźmie na kolana.
— Co takiego?!
— Tak robił opat de Bonnac. Ale to nudne.
— Nie bój się! Zrobię coś lepszego. Uczynię z ciebie kobietę.
— To niepotrzebne. Jestem już kobietą.
— To się zobaczy!... Zresztą, ja nigdy się nie mylę.
— Tego nie trzeba zobaczyć!
Śmieli się oboje. Wino rozmarzało Joannę. Gonzier patrzył na nią, kołysał się w krześle i gryzł wargi.
— Jesteś już syta?
— Już... Ale chce mi się dziwnie spać...
Oczy jej kleiły się.
— Prześpisz się tutaj, ptaszynko!
— Dlaczego dobrodziej tak na mnie patrzy?
— Jak?
— Nie wiem!... Jak wąż... Widziałam okularnika w ogrodzie zoologicznym. Miał takie same okrągłe oczy. Ale nie boję się...
— A ja boję się! — odparł. Czy wiesz głupia dziewczyno, że to mi się poraz pierwszy zdarza. Żal mi ciebie!
— O, jest czego żałować! Jestem bardzo nieszczęśliwa!... Zgubiłam mamę. I strasznie chce mi się spać...
— Położę cię, kochanie.
Wziął ją na ręce, jak dziecko. Obwinęła mu ręce koło szyi i szepnęła żałośnie:
— Jak ojciec!... Ale nigdy nie wana ojca.
Położył ją na sofie rozmarzoną, zasypiającą.
Nagle poczuła gwałtowny ciężar, który ją przygniótł. Rozwarła oczy, przerażona. Ujrzała nad sobą dwoje roziskrzonych oczu. Poczuła gorąco sapiącego oddechu.
— Co... co... pan... robi?! — Krzyknęła.
Odpowiedział jej chrapliwy śmiech i zaraz jej drobną buzię nacisnęły mocno aż do bólu grube wilgotne wargi. Ciężar przygniatającego ją cielska był nieznośny. Jakieś ręce darły na niej sukienkę. Próbowała mu się wydrzeć. Ale nie mogła. Oprzytomnienie było błyskawicą lęku. Teraz zapadała w nieprzezwyciężoną senność. Jakby leciała w przepaść. Wszystkie jej członki były jakby skute paraliżem.
Jeszcze błysnęło jej w myśli:
— To... wino... wino... dlaczego piłam!!...
I straciła przytomność.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz Joanna zbudziła się z szalonym bólem głowy. Opata nie było. Na sofie znalazła sakiewkę z kilku złotemi monetami. Może pozostawił ją umyślnie. Może wypadła mu z kieszeni wraz z listem, który pozostawił z pewnością nieumyślnie. Albowiem mieścił on na wierzchu jego nazwisko i adres, które oczywiście ukrywał. Przekonała się o tem z odpowiedzi p. Gourdan, która weszła bez pukania. Joasia instynktownie zakryła sakiewkę i list. Miała wrażenie, że chichocząca megiera jest złodziejką, gotową zagrabić złoto „dobrego opata“. Dobrego — bo jeszcze półsenna nie uświadamiała sobie, co wczoraj zaszło.
— Gdzie jest opat?
— Albo ja wiem! — wzruszyła ramionami stara.
— Czy przyjdzie?
— Jeżeli zechce.
— Jak się nazywa? Gdzie mieszka?
— Tego nie wolno mi powiedzieć.
— Mam mu coś odesłać!
— A cóż on ci zostawił? zachichotała stara.
— Nic! — zaprzeczyła sobie samej.
— No, nic... to może trochę nieprawda. Zostawił ci coś, nieboże. Nowy los... I jeżeli zechcesz, to możesz tu u mnie zostać. Jeśli potrafisz być mi posłuszną, to będzie ci tu dobrze.
— Cóż ja będę tu robiła?
— A to, co wczoraj!
Joanna dźwignęła się na sofie. Słowa starej i bolesna sensacja w całem ciele rzuciły w jej mózg okrutną świadomość rzeczy niepowrotnych. Przypomniała sobie wczorajszy ciężar i roziskrzone oczy i oddech sapiący. Rozwartemi przerażeniem oczyma patrzyła na swoje suknie.
— On podarł mi ubranie! — krzyknęła naraz z gniewem i płaczem.
— Dam ci igłę, to zaszyjesz. A przy dobrem sprawowaniu zarobisz u mnie nowe... szykowniejsze.
Dzwonek odwołał starą do winiarni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Joanna przepłakała kilka godzin ku niepomiernemu zdziwieniu megiery. Wreszcie uspokoiła się, umyła, uczesała i postanowiła napisać list do Gonziera. Postanowiła zawieść go osobiście i doczekać się na ulicy odpowiedzi.
W liście tym pisała:
„Przypadkiem z zostawionego przez pana, panie opacie, listu dowiedziałam się o Twojem imieniu i nazwisku, którego pani Gourdan nie chciała ni powiedzieć. Chcę, abyś kontynuował swoją życzliwość względem mnie. Obiecałeś uczynić mi coś dobrego. Liczę na pańskie słowo. Muszę panu powiedzieć, że mi wczoraj sprawiłeś wielki ból. Nie mogę dzisiaj chodzić. Ale mam nadzieję, że w czwartek zobaczę cię u pani Gourdan. Adieu, piękny opacie! Kocham cię o tyle, o ile będziesz dla mnie dobry. A to — wiele!“[4]
List ten nie doszedł rąk adresata.
Zagniewany dozorca podjazdu oznajmił jej, że „nocą po raz trzeci już w tym tygodniu odwiedziła dom policja, żeby usidłać tego sprytnego ptaszka, który zwąchał pismo nosem i ulotnił się bez śladu“.
— Oszust! pożyczył odemnie 10 luidorów na wieczne nieoddanie! — dodał z irytacją.
Zabrała swój list i sakiewkę. Miała prawo uważać ją za własność. Wszakże podarł jej prawie nową sukienkę i zrobił wielką krzywdę. Jej powzięte nagle praktyczne marzenie przejścia na utrzymanie swego krzywdziciela — zgodnie z naukami, udzielonemi przez jej ex-przyjaciółkę z bruku — pierzchło. Obejmował ją żal i gniew... Co teraz uczyni?...
Pocieszało ją jedno, że dzięki kilku złotym monetom, które — jak odczuwała — nie wyrównały poniesionej straty, będzie mogła powrócić do swojego skromnego procederu sprzedawczyni ulicznej. Tak też uczyniła.

ROZDZIAŁ XI.
Rycerz.

W tej epoce miała najdziwniejszą przygodę.
Ktoś na białym koniu wstrzymał bieg, aby się jej przypatrzeć. Wyglądał, jak królewicz z bajki. Tak się jej wydało. Patrzyła nań, jak oczarowana.
Uśmiechnął się. Zapytała kokieteryjnie:
— Czy taki śliczny pan nie potrzebuje niczego od ślicznej dziewczyny, która miała dziś dzień fatalny?
Potrząsnęła ladą, ze swym towarem i łzy błysnęty w jej oczach.
Skręcił konia ku niej, pochylił się, wziął jakieś étui i rzucił jej garść monet.
— Dziękuję ci, urocza dzieweczko!
Błąkała się po ulicach, myśląc uparcie o pięknym panu.
O zmierzchu odszukał ją lokaj księcia de Brissac. Zbliżył się i rzekł szeptem:
— Mój pan przysyła mnie po ciebie.
— Jaki pan?
— Ten na białym koniu, co kupił étui.
Zarumieniła się z radości:
— Kto to był?
— Mieszka w pałacu. Chodź!
— Nie pójdę, póki nie dowiem się, jak się nazywa.
— Oho! umiesz się drożyć sobą dziewczyno. Mniejsza o to... Mój pan nazywa się książę de Brissac.
— A po co mam iść?
— Hm... Książę zaprasza cię na wieczerzę.
Poszła. W drodze lokaj prawił jej komplementy.
— I mnie się też podobasz. Chcesz zostać moją kochanką?... Bo pan weźmie cię na raz.
— To się jeszcze pokaże. A twoją kochanką nie chcę zostać.
— Czemu?
— Bo mi się nie podobasz. Masz oparzeliznę na twarzy.
— To dowód, że zasługuję na miłość. Oparzyła mnie kochanka z zazdrości.
— Phi! też miała gust!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nastąpiły dwie sceny — jedna rozrzewniająca pięknem, druga uderzająca ohydą. Opowiedzmy treść ich krótko, powierzając rozwinięcie szczegółów wyobraźni czytelnika, gdyż ani czar pierwszego obrazu, ani brutalność drugiego nie poddaje się w pełni — niemocy słowa.
Joanna zachwyciła księcia swoim ptaszęcym szczebiotem nie mniej, niż zdrowym apetytem, z jakim spożywała zastawione na stole na jej cześć szparagi i raki, ananasy i winogrona. Sama była zachwycona delikatnością i gościnnością księcia, pluskała się z rozkoszą w przygotowanej dla niej kąpieli. Ale gdy wprowadzoną została następnie do wspaniałej sypialni i złożywszy błagalnie rączki modlitewnym głosem poprosiła: „Tylko nie to, proszę kochanego księcia!“ — trzydziestoletni mężczyzna zawstydził się swoich zamiarów wobec szesnastoletniej dzieweczki. Ze zgrozą wysłuchał opowieści o krzywdzie, której doznała niedawno od jakiegoś niegodziwca, zamaskowanego duchowną szatą, który ją „uśpił i okaleczył“ — (tak to określiła, spuściwszy, tuż oczy) — przytłumił w sobie namiętność wznieconą przez blizkość tego czarującego stworzenia i utulił je na sercu z uczuciem ojcowskiem.
Zasnęła na jego ramieniu. Położył ją na swojem łóżku. A pragnąc ustrzedz się od pokusy, zawezwał lokaja, wydał polecenie osiodłania konia i rzekł doń:
„Wyjeżdżam do ojca. Ta mała niechaj prześpi się w mojem łóżku. Rano odprowadzisz ją na jej miejsce.“
Pozostawił dla niej w darze parę sztuk złota i — odjechał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Książę przezwyciężył demona zmysłów. Nie potrafił uczynić tego lokaj. Wprawdzie walczył ze sobą zwycięsko przez noc całą w strachu, że dziewczę oskarży go przed panem i straci doskonałe miejsce. Ale o świcie zaraz się zbudził. Wszedł do sypialni. Zastał ją już ubraną, niezmiernie zdziwioną, że księcia nie było. Zresztą odgadła instynktem, że książę oddalił się, aby uszanować ją zgodnie z jej prośbą. Było jej trochę markotno. Ale w gruncie rzeczy była wdzięczna nieobecnemu, gdyż jeszcze dotąd zmysły jej spały, prześcignięte przez rozwój pięknych form ciała...
Lokaj przypuścił atak. Rzucił ją na pościel pańską. Tym razem orzeźwionej kąpielą i pokrzepionej snem siły dopisały. Jakkolwiek brutal nacierał potężnie i miał oczywistą przewagę nad jej dziewczęcą słabością, jakkolwiek była chwila, że zdawało się, iż owładnie wydzierającą się z jego objęć, jakkolwiek ścisnął ją pięścią za gardło, głusząc jej krzyk — ostatecznie poszła za nauką, udzieloną jej przez doświadczoną ex-towarzyszkę handlu: kopnęła go tak silnie, że zemdlał.
Miała wrażenie, że go zabiła. Wcale nie czyniła sobie z tego powodu wyrzutów. Ale przelękła się odpowiedzialności, sądziła, że lada chwila zjawi się policja, aby ją zaaresztować — skorzystała z otwartego okna na parterze — i uciekła przez nie cichaczem...
Postanowiła podziękować Bogu za cudowne ocalenie i pośpieszyła do kościoła...

ROZDZIAŁ XII.
Pani Rançon odzyskuje córkę.

Modliła się gorąco w bocznej nawie kościoła Św. Seweryna. Nie zauważyła nawet, że kościół jął się zapełniać. Przy głównym ołtarzu ksiądz dawał ślub. Zagrały organy. Joanna wsłuchała się w ich poważną melodię. Próżno wyciągała głowę, aby przez ciżbę dojrzeć twarze nowożeńców.
Zaczął się rozjazd gości. Joanna podążyła za młodymi, otoczonymi przez gromadkę winszujących. Zeszła się na dolnych stopniach oko w oko z panną młodą w chwili, gdy pan młody, dobrze zgrzybiały, otwierał przed nią drzwiczki karety, która właśnie podjechała. Nie mogła i teraz dojrzeć jej twarzy, zakrytej białym welonem.
Ale ta naraz skoczyła ku niej, objęła ją, obsypała w szale radosnym, pocałunkami:
— Joasia! moja Joasia!
Joanna była oszołomiona. Poznała głos matki.
— Co ty tu robisz, mamo?
— Jak widzisz, wychodzę zamąż.
A zwracając się do nowozaślubionego rzekła:
— Panie Rançon! przedstawiam ci moją córkę, pannę Joannę... Rançon. Wszak mogę ją tak nazywać?
Pan młody nie wydawał się wcale zachwyconym:
— Ależ to czyste warjacje! — bąkał, Przecież... mówiłaś, że masz dwadzieścia cztery lata. Skąd taka... okropnie duża córka?
— Jesteś ramolcio! zaperzyła się Teresa. Mówiłam, mówiłam... przed ślubem. Ale teraz wszystko mi jedno. Odnalazłam moją córkę... Rozumiesz pan?
— Rozumiem! Ale mnie nie jest wszystko jedno.
— Nie!... to gwiżdżę na ciebie! Joaśka, wsiadaj. Pojedziemy razem. A pan możesz sobie iść do licha, skoro ci się nie podoba to, że — kobieta ma tyle lat, na ile wygląda.
— Ależ, Teresko! — mitygował. Ja tego nie powiedziałem. Kocham cię... sama wiesz. I mieliśmy jechać w poślubną podróż... bez żadnej córki. Bilety na poczcie zamówione.
— No, to posłuchaj... To moje ostatnie słowo. Jedź zaraz na pocztę — zmień bilety na wieczorowe. Potem udaj się na weselną wyżerkę. Ja tam zaraz przybędę. Tylko wprzód pogadam z moją Joaśką i urządzę jej jakoś los... Bo biedactwo zmizerniało mi coś i, widać, znajduje się w kiepskich warunkach.
A zwróciwszy się do stangreta zawołała:
— Jedź przed siebie!
Poczem wsiadła, zatrzaskując drzwiczki karety i pozostawiła swego świeżego małżonka z rozdziawioną gębą przy stopniach kościoła.
Konie ruszyły z kopyta.
— Widzisz, Joaśko! — rzekła pani Rançon — wychodzę z nudy za tego ramolcia. Co prawda, jest on dzierżawcą sporego majątku pana de Villeneuve, ma trochę grosza i obiecuje, prędko kipnąć... Rozumiesz?!... Niestety! nie mogę cię zabrać w podróż poślubną. Jedziemy do jego krewnych w Marsylji. Są to obrzydliwi dusigrosze... Ale lepiej opowiedz mi coś o sobie.
Kareta robiła jakiś zawiły kurs po obu wybrzeżach Sekwany, a ona naprzemian ze śmiechem i z płaczem wysłuchiwała trzepanej przez córkę opowieści o jej losach. Wreszcie przytuliła ją serdecznie do piersi i rzekła:
— A teraz pojedziemy do mojego przyjaciela. On wystara ci się o dobre miejsce. Sam zrobił świetną karjerę.
— Któż to taki?
— No! Gomard... Jest teraz suflerem teatru wielkiej damy, pani de La Garde. Tylko mu się przypochleb. Możesz nazywać go wujem. On to lubi.
— I mnie lubił zawsze. Przecież to mój nauczyciel.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wuj Gomard przyjął Joannę z otwartemi ramionami. Nie poznała go. Tak stał się wykwintny. Odrzucił szaty mnisze. Nosił perukę z olbrzymiemi zafryzowanemi lokami i frak niebieski.
Wycałował „siostrzenicę“ do syta, zwracając się przytem znacząco w stronę pani Rançon:
— Gdyby nie pewne święte wspomnienia, które zlekceważyłaś, to bym...
Nie dokończył. Pogroziła mu palcem:
— Kąsek nie dla ciebie!
— Przecież żartowałem — rzekł, śmiejąc się. Jestem znowu mnichem... ale tym razem już z konieczności... Ale co tu zrobić z twoją małą?
Zamyślił się głęboko. Nagle klasnął w ręce.
— Już wiem! Pani La Garde mówiła mi, że potrzebuje pokojówki. Zaprezentuję jej...
— Pannę Joannę Rançon! — zawołała wesoło Joasia, która lubowała się zmianą imion i nazwisk.
Gomard udał się z kancelarji teatru na pierwsze piętro zameczku Cour-Neuve, gorąco wysławiał tam zalety swojej protegowanej przed dostojną damą, której służył za spowiednika, łącząc, w myśl obyczajów czasu, ten urząd z urzędem suflera teatru. Powróciwszy, oświadczył, że pani La Garde chce zobaczyć Joannę.
Wielka dama obejrzała ją przez lornetkę od stóp do głów — i wymówiła jedno słowo:
— Przyjmuję.
Zresztą raczyła dodać szeptem do Gomarda:
— Miałeś rację. Jest ładniusia! Mam nadzieję, że będę miała z niej pociechę.
Joanna zainstalowała się natychmiast u pani La Garde. Teresa Rançon odjechała, zapowiedziawszy swój powrót do Paryża po miesiącu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie powróciła w terminie, ponieważ zaraz po jej przybyciu do Marsylji odnalazł się syn jej zramolizowanego męża, przemilczany podobnie, jak jej córka, i oburzona pani Rançon zawieruszyła się gdzieś z obiecującym młodzieńcem, który zapewniał ją, że klimat na wyspie Majorce jest lepszy od francuskiego i warto obejrzeć jej cuda via... kasa ojcowska, którą doszczętnie opróżnił.


ROZDZIAŁ XIII.
Stajnia pani La Garde.

Gdyby jednak pani Teresa powróciła w terminie miesięcznym, nie zastałaby już córki na świetnem miejscu u pani La Garde. Wprawdzie dama ta nie zamęczała jej pracą; przeciwnie na tym punkcie była niewymagającą, obchodziła się z nią dobrze, obsypywała drobnemi prezentami i przyrzekła nawet, że kiedy ukończą się ferje teatralne i pan Gomard powróci z nowemi siłami, organizowanemi na prowincji dla zabawy arystokratycznych widzów, Joasia otrzyma rolę pierwszej statystki. Ale warunki ułożyły się w sposób zawilszy, niż wymagało tego usposobienie Joanny Rançon, czy Lanson — jak przezywała się teraz.
Pani La Garde była osobą znudzoną, zblazowaną, nieco zmęczoną życiem, do czego przyczyniła się okoliczność, że czterykrotnie wychodziła zamąż, w tej liczbie trzykroć za przyjaciół mężowskich, trzy razy się rozwodziła, pogrzebała czwartego męża, po którym zostało dwóch synów. O ile nie była zmęczoną, pieściła swoich dwóch chłopców, targając im czupryny, lub dając się całować po niedbale opuszczonych rękach. Kłopoty teatru zdała całkowicie na Gomarda. Dom jej był świecącą nędzą, lub nagle zyskiwał dochody z niewiadomych źródeł, które znikały tak szybko, jak przychodziły.
Pierwszego dnia wstąpienia Joasi na służbę, przywołała ją do siebie i nieco wyniośle, acz z akcentem łagodności w głosie rzekła:
— Jesteś śliczna. Miej na uwadze, że mam dwóch dorastających synów. François ma 18, Charles 15 lat. Jest to wiek niebezpieczny. Mam nadzieję, że potrafisz zachować się właściwie wobec moich chłopców, którzy jeszcze nie znają miłości. Pilnowałam ich dotąd...
— Postaram się — rzekła Joasia, całując czcigodnej damie ręce.
W trzy dni potem Joanna poprosiła panią La Garde o poufną audjencję.
— Proszę pani, nie chciałabym się skarżyć, ale François napastuje mnie brzydko.
— W porządku. Ma przecie 18 lat.
— Tak... ale chciałabym poprosić o klucz do sypialni, lub o zrobienie zasuwki.
— Po co?
— Po to, że... zapowiedział, iż złoży mi wizytę w nocy.
— Ależ, kochanie! powiedziałam ci, że to jest wiek niebezpieczny.
— Pani mówiła też, że on nie zna miłości.
— Nie zna. I powinien ją poznać. Wcale sobie nie życzę, aby się narażał za domem. Sądziłam, biorąc ciebie z polecenia pana Gomard, że będziesz rozsądną i zrozumiesz, co się dzieje w duszy młodego chłopca. Przypuszczam, że nie jesteś zepsutą... i że synowi memu nic nie zagrozi w stosunkach z tobą.
Joanna zaczerwieniła się.
— Ależ proszę pani, przecież to...
— Jest najśliczniejszym wynalazkiem Opatrzności, którego ludzie nie powinni poprawiać.
— Jednak... podobno... można mieć z tego dziecko.
— Tu jest maleńki błąd Opatrzności, o ile ktoś sobie tego akurat nie życzy. Ale tu już mądrość ludzka stworzyła środki naprawy. Mam nadzieję, że na ten raz zrozumiałaś mnie. Możesz odejść, kochane dziecko. Chce mi się spać. Przekonasz się, że François jest miłym chłopcem.
Pocałowała ją w czoło i odwróciła się na kanapce do ściany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem Joanna znowu poprosiła panią La Garde o rozmowę w cztery oczy.
— Proszę pani, z François jest wszystko dobrze.
— Owszem. Wiem o tem. Ma bardzo szczęśliwe oczy. Głuptasek kryje się przedemną ze swoją tajemnicą. Nie chcę mu odbierać złudzeń, że sam jeden jest panem swej tajemnicy.
Continuez!... Możesz odejść.
— Ale proszę pani... Nie chciałabym, aby pani miała żal do mnie, że psuję drugiego jej syna. Charles okropnie mnie napastuje. Niech pani go upomni.
— Charles?!... Już?!... He! he! he! To zabawne. Idzie zatem w ślady starszego brata.
— Podpatrzył nas.. Bęben! Ma dopiero 15 lat, a nie daje mi przejść.
— Widać ma gorętszy temperament od starszego. 15 lat i już... Hi! hi! hi!
— Co mam zrobić?
— Nie przeszkadzać. Natura jest mędrsza od nas wszystkich. Wie, czego chce. Możesz odejść, kochanie. Będę spała. Charles jest także miły chłopiec. Podwajam ci gażę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem zaszedł nocą w pokoiku Joanny na górze niebywały skandal. Dwaj bracia formalnie stoczyli pojedynek na jej pościeli. Poranili się scyzorykami — zabryzgali krwią jej poduszki. Joanna przerażona wtuliła się w kąt. Straciła dech i głos. Było ciemno. Ale czuła, że zsunęli się na podłogę i zadają sobie ciosy. Słyszała, jak dwa splecione uściskiem wściekłości ciała spadały kłębkiem po schodach.
Obaj triumfowali. Żaden nie oddał Joanny tej nocy drugiemu. Jednak zjawili się na śniadaniu trochę zgnębieni, ze szramami i plastrami na policzkach i czole.
Pani La Garde zawezwała Jose i rzekła do niej surowo:
— Sądziłam, że masz więcej rozsądku i... taktu kobiecego, że potrafisz sama uregulować noce i godziny dla chłopców i nie doprowadzisz do gorszącej zwady między braćmi. Jesteś jednak głupia! Odtąd ja będę rządzić podziałem... Dopóki nie przyjedzie mój najstarszy syn, Louis, którego spodziewam się za tydzień. On zaprowadzi porządek. Możesz pójść do siebie na górę. Jestem śpiąca. A Louis jest też miły chłopiec. A propòs... potroję ci gażę.
Wówczas słodka Joanna popadła nagle we wściekłość.
— Nie potrzebuję pani gaży!... Odchodzę — całkiem odchodzę!... Mój Boże!... To jest nieludzkość... To świństwo!
— Co-o takiego? — zdziwiła się dama. Czy chłopcy moi nie ofiarowali ci prezentów?
Gwiżdżę na prezenty! Oddam wszystkie! Precz z tem — zdzierała z palców i szyi naszyjniki z fałszywych pereł i pierścionki z taniemi kamykami.
— Czyś oszalała, dziewczyno? — napoły podniosła się dama z haftowanych poduszek.
— Nie!.. to pani oszalała... Zamęczyli mnie ci dwaj paskudnicy. Pozwalałam na wszystko, bo i tak... już mnie popsuto. To mi nie było siebie żal. Ale to już przechodzi miarę cierpliwości. Niech pani weźmie klacz dla swoich ogierów. To stajnia — a nie dom porządny!
— Milcz! — krzyknęła zdumiona dama groźnie. Powinnam oddać cię w ręce policji obyczajowej. Przez ciebie moje śliczne chłopaki poraniły się.
— A niech się porżną na jatki... Razem z panią!... drwię sobie z was wszystkich...
I w zapamiętałym gniewie wywróciła stoliczek, stojący przy kanapce, wylewając imbryk z gorącą mokką na ręce i szlafroczek pani La Garde. Poparzyła ją i poplamiła jej strój...
Tego dnia Joanna opuściła służbę u pani La Garde.

ROZDZIAŁ XIV.
W magazynie mód pana Labille.

Znalazła się znowu na bruku. W tej epoce życie jej ciemnieje — literalnie i przenośnie. To jest: źródła historyczne odmawiają wiadomości o mnóstwie jej przygód; źródła fantazji nie chcą płynąć w tę stronę. Słusznie powiadają jej biografowie, że w zawodzie sprzedawczyni ulicznej, który sobie obrała z musu, pod stałą groźbą nędzy i przy stałem zarzucaniu na ponętne dziewczątko sieci pokus przez mało skrupulatnych mężczyzn — byłoby bohaterstwem, gdyby zachowała cnotę nieskazitelną.
Wszelako niektórzy przeczą, iżby zeszła zgoła na stopień dziewki, sprzedającej bez wyboru swoje ciało każdemu, kto chciał zapłacić. Jest prawdopodobniejszem, że zachowała pewną rezerwę i wybredność. Ulegała nagabywaniom męskim, powodując się zawsze sympatją. Walczyła heroicznie z losem, aby nie oddawać łask swoich na pierwsze kiwnięcie. Instynkt nakazywał jej drożyć się sobą: — zdobywali ją tylko ludzie wykwintni, potrafiący prócz złota obsypać ją czułemi i dowcipnemi słówkami. Okazywała smak w miłostkach przygodnych.
Było w niej coś niezmiernie oryginalnego. Przedwczesny rozwój form kobiecych zatrzymał się nagle. Sprawiała zawsze jeszcze wrażenie podlotka — prawie dziecka; stąd łaszczyli się na nią najbardziej postarzali lowelasi, rozpustni smakosze niedojrzałych owoców, którzy nie mogli się jej podobać i nauczyli ją wartościować uciechy, w których sama nie brała udziału. Być może, niegodziwy zamach Gonziera na jej dziecinną urodę zaszkodził jej organizmowi, zatrzymał piękny rozwój, sparaliżował serce i zmysły.
Doświadczenie z paniczami La Garde nie przyczyniło się do obudzenia serca i zmysłów. W gruncie rzeczy byli to źrebcy — brutale. To, co czynili z nią, było łobuzerką. Wydzierali ją sobie, jak zabawkę, w której nie podejrzewali duszy. Sami jej jeszcze nie mieli. W szesnastym roku życia miała pewność, że życie płciowe jest czemś obrzydliwem, co sprawia przyjemność tylko mężczyznom, ponieważ są z natury — jak mówiła jej przyjaciółka, świniami! Sprawiając im rozkosz, poświęcała się. Tedy przekonaną była, że powinna być dobrze nagradzaną za przykrość, jakiej poddawała się, ustępując ich żądzy.
Na tej drodze urastała jej naiwna chciwość, czerpiąca tajne soki w korzeniach pochodzenia z rodu chłopów Bretońskich. Odziedziczyła ją po matce, na szczęście razem z pewną wybrednością. Ta ostatnia urosła w niej wyżej, wymagała w przygodnych stosunkach płatnych wykwintu; w jej krwi po ojcu żył arystokratyzm upodobań; wychowanie w domu Fryderyki podnieciło zamiłowanie wygód i zbytku.
Temperament, jako dziedzictwo podwójne po namiętnej Teresie Béqus i goniącym za miłosnemi awanturkami nieznanym ojcu — miał się dopiero później obudzić.
Z czasem miało zabić żywem uczuciem serce — i to nie jeden raz w życiu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jeden z jej przygodnych przyjaciół, pan Lavauvenardière, który nawet przywiązał się do niej na pewien czas, ocenił obojętność płciową dziewczęcia i żałował jej podwójnie: w jej smutnej roli handlarki i w dodatkowem bolesnem rzemiośle. Wystarał się dla niej o miejsce w wielkim magazynie mód u pana Labille przy ulicy Saint-Honoré. Jak bardzo szczęśliwą czuła się jej dziecinna dusza wobec tej zmiany losu świadczą listy jej do matki, pisane z potrzeby serca w nadziei, że uzyska jej adres — nigdy nie wysyłane. Oto ustęp z jednego z nich — dosłowny:
„Jest mi dobrze w tym domu. Pan i pani Labille okazują mi wiele przyjaźni. Codzień przychodzą tutaj znakomici panowie i świetne panie. Nie jestem w stanie napatrzeć się dosyta tylu pięknych rzeczy. Jest mi tylko przykro, że nie jestem tak wystrojona, jak moje towarzyszki w sklepie. Ale one powiadają, że jeżeli będę mądra, to mogę tyle zarabiać, co i one“.
W samej rzeczy do magazynu zgłosiła się pani Gourdan, która na krętych drogach przeobraziła się w bogatą i „wielką damę“ (czytaj: kuplerkę) i przychodziła, aby ją zwerbować do siebie. Joanna dała zaprosić się przez nią na obiad, ale nie zgodziła się na propozycję pójścia z nią do pewnego wielkiego pana, czując się na razie zadowoloną ze swego zajęcia — modystki. Wszelako wyobraźnia podyktowała jej dopisek w przytoczonym wyżej liście:
„Jestem pewna, że niezawsze będę tak biedną, jak jestem teraz. A jeżeli będę bardzo bogata, to i ty będziesz bardzo bogata. Twoja córka Marja Joanna Lançon.“
Była szczęśliwą, oglądając od rana do nocy w magazynie pana Labille damy w towarzystwie wykwintnych kawalerów, schodzące się tutaj dla kupna pięknych rzeczy i dla tajnego flirtu w zamkniętym saloniku na piętrze; szczęśliwsza, uciuławszy sobie forsowną oszczędnością z gaży paromiesięcznej pewną sumkę na wachlarz, słomkowy kapelusz z aksamitkami i kwieciem — strojne dodatki do lekkiej muślinowej sukienki, którą uszyła sobie sama, pracując po nocach. W tym stroju lekkim krokiem stąpała po ulicach Paryża, zanosząc w pudełkach wytwornym klientkom pana Labille zamówione rzeczy, wysłuchując od nich słowa zachwytu nad swoją buzią „laleczki“ i otrzymując drobne monety za usługę — pożądane dodatki do gaży.
Gracją chodu sprawiała wrażenie gazelli. Przechodnie wypatrywali na nią oczy. Niejeden przyśpieszał kroku i wabił ją. Uciekała, oglądając się i pokazując mu języczek...

ROZDZIAŁ XV.
Proces miłosny z panem Duvalem.

Niebawem przemówiło serce. A przynajmniej zapaliły się oczy niezwykłym blaskiem zachwytu.
Co prawda liczący dwadzieścia parę lat urzędnik marynarki, pan Duval w zupełności zasługiwał na to. Był tak urodziwy, że co dnia rankiem, kiedy przechodził przez podwórze domu, w którym mieścił się magazyn mód pana Labille, (gdzie mieszkał na bardzo wysokiem piętrze, pod dachem, odpowiednio do swojego niskiego urzędu), wszystkie dziewczątka w pracowni porzucały swoją robotę, przyklejały się do szyb i gapiły się na jego urodę.
Wiedział o tem i przechodził sprężystym krokiem, dumnie pokręcając wąsa, uchylał kapelusza pod adresem wszystkich, potrząsał bujną jasnoblond czupryną i szczerzył dwa rzędy śnieżnych zębów w uśmiechu. Był młody, wesół, lekkomyślny, zadowolony ze siebie, miał nawet kawałek literackiego talentu, który rozwinął był w korespondencji miłosnej z kobietami, i duże ambicje, którym nie pomagał zbytkiem pracy, licząc na uśmiech fortuny.
Powiedziano o jego urodzie Joannie. Zobaczyła go i podzieliła zachwyt koleżanek. Nadto skorzystała ze swego samorodnego talentu malarskiego, zrobiła z pamięci wcale udatny jego portret. Zaniosła go pod jego nieobecność na poddasze i przybiła na jego drzwiach.
Był rad. Zostawił portret na miejscu i napisał na nim wielkiemi literami, w rachubie na przypadek:
„Pragnąłbym poznać malarza.“
Odczytała. W lustrze zrobiła własny portret i przybiła na drzwiach obok poprzedniego z podpisem:
„To ja — malarz!“
Odtąd jął marzyć o niej. Odgadł, że autorką portretu jest jedna z panien, pracujących u pana Labille. Wypatrywał oczy, gdy wychodziły wieczorami; nie mógł w mroku odnaleźć poszukiwanej. Nie natrafił na wchodzącą rankiem, gdyż musiał wcześniej udawać się do odległego miejsca pracy.
Zaszedł po południu do magazynu, udał, że chce coś nabyć. Obaczył ją śród pracujących. Zrobił znak, iż coś pisze, i ręką wskazał nieznacznie w górę, patrząc zdaleka mocno w jej oczy.
Zrozumiała jego język mimiczny w lot. Udała się w przerwie obiadowej na piętro. Portretów nie było. Natomiast na drzwiach wypisany był węglem napis:
„W portrecie moim są błędy. Kiedy mój malarz przyjdzie, aby mnie sportretować dokładniej zbliska?“
Węgielek wisiał obok na sznurku.
Napisała.
„W Niedzielę o 9-ej rano malarz przyjdzie na śniadanie. Proszę drzwi pozostawić otworem.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dalszy rozwój stosunków pomiędzy Joanną i panem Duvalem uwidoczniony został w czterech listach, pozostałych w odpisie w pamiętniczku przyszłej pani Dubarry. Jest to szczęśliwy przypadek, że ocalały te właśnie kartki. Są to żywe świadectwa stylu miłości XVIII wieku. Nadto dwa listy młodzieńca i dwa, stanowiące jej odpowiedź, starczą za charakterystykę obojga w ciekawej kontrowersji, która wywiązała się między nimi. Byłoby grzechem opuścić je — grzechem komentować — nie wymagają uzupełnienia — nie dopuszczają zmian. Mówią wszystko, co trzeba, pozostawiając domyślności to, co nie znosi pisma i druku.
Listy noszą daty kwietniowe r. 1761; brzmią akordami już nawiązanego stosunku, dążąc do finału.
Pan Duval pisze:

Czemu nie pozwoliłaś, luba panno Lançon, bym znalazł się na najwyższym szczycie błogości? Rzekłaś przecie, że mnie kochasz; jam rzekł to samo. Oboje jesteśmy wolni. Czas i miejsce były dogodne... a jednak, ach! użyliśmy tylko cienia rozkoszy miast jej rzeczowej istoty. Myślę, że nie okazałaś tyle wstrętu niegodziwcowi opatowi, o którego zwycięstwie nad tobą mówiłaś mi, acz warunki były tam o wiele mniej subtelne. Przyrzekłaś wyjaśnić przyczyny swej odmowy. Czekam, że mi je wyjaśnisz, i z góry oznajmiam, że ich nie zrozumiem. Dzisiejszej nocy nie zmrużyłem oka; wściekałem się na brzegu łóżka, szalałem w pośrodku. Miałem cię wciąż przed oczyma. Wmawiałem sosie, że mówię z tobą, obejmuję cię. Ale to mi wcale nie wystarczyło, lubko. Oczekuję odpowiedzi, jako najgorętszy kochanek. Zostaw ją u dozorcy domu.”
Duval.“

Joanna odpowiada:

„Tak jest! drogi przyjacielu. Powiedziałam i potwierdzam: kocham cię z całego serca. Wprawdzie i ty to samo rzekłeś, ale u ciebie to jest swawolą. Szybko po zaznaniu rozkoszy przestaniesz myśleć o mnie. Oho! nauczyłam się poznawać mężczyzn. Jeżeli masz poważne zamiary względem mnie, to posłuchaj:
„Nudzi mnie już pracą sklepowej dziewczyny. Rada byłabym zostać już panią siebie. Dlatego szukam kogoś, co mnie weźmie na utrzymanie. Gdybym nie kochała ciebie, potrafiłabym już wycisnąć z ciebie pieniądze. Powiedziałabym ci: wynajmij mieszkanko dla mnie i umebluj je. Poleciałbyś na to. Ale nie chcę tego, boś wyznał mi, że nie jesteś bogaty. Proponuję ci przeto: weź mnie do siebie. Nie będzie kosztować cię drożej komorne, ani obiad, ani całość twego gospodarstwa. Dasz mi tylko na fryzowanie głowy miesięcznie 100 liwrów — to mi wystarczy na wszystko. Tym sposobem będziemy oboje w pełni szczęśliwi i nie będziesz potrzebował narzekać na moją odmowę. Jeżeli mnie kochasz, zgodzisz się; jeżeli nie kochasz, szukajmy szczęścia gdzieindziej zdala od siebie. Dowidzenia! ściskam cię serdecznie.“

Lançon.

W korespondencji tej jest drobna luka, gdyż następny z ocalałych listów świadczy o zaostrzeniu się tej kontrowersji między pociągniętymi ku sobie „półkochankami“. Duval pisze, usprawiedliwiając siebie wyrzutami pod jej adresem:

„Powiadasz, moja mała, że zdziwiło cię to mocno, iż przeprowadziłem się. Wiedz zatem, że tylko twój upór w odmowie uczynienia mego szczęścia pełnem przywiódł mnie do tego. Zmusił mnie zarazem do przełożenia nad ciebie innej kobiety, czego nigdybym nie uczynił, gdybyś potrafiła być trochę łaskawszą dla mnie i nieco bardziej się poświęcić. Niechajże będzie ci i to wiadomem, że osiągnąłem zwycięstwo nad osobą, której wysokie pochodzenie pochlebia mojej próżności i że zapadła między nami umowa, iż najmę od niej wkrótce pokój. Bądź pewna, mój skarbie, że jakkolwiek godziny, które z tobą spędziłem, nie wystarczyłyby z powodu twej przekory, abym podarował ci całą moją miłość, to jednak były one tak przyjemne, że możesz liczyć już do końca życia na przyjaźń twego

Duvala.

Trochę poirytowana, dużo pewniejsza siebie (acz nigdy na pamięci jej nie zbywało), uświadomiona wysoce przez życie, znajdująca już smak w miłości, gdyż doszła lat 17-tu i rozkwitłym kształtom ciała dopisywać jął temperament — odpowiada Joanna panu Duval na jego słodką impertynencję:

„Powiadasz mi, mój panie, że porzucasz mnie dla jakiejś znakomitej osoby, ba! wielkiej damy. Sądzę, że tylko dla pochlebienia swojej próżności mnie donosisz taką nowinę. A jeżeli jest ona prawdziwą, to wątpię, czy popycha cię pociąg serca do tej, którą sławisz, jako wielką damę!
„Boć miłość nie zna podobnych rozróżnień. Miłość dzieli kobiety tylko na dwie klasy: — ładne i szpetne.
„Wiem też, mój panie, że młode 17-letnie dziewczę zawsze warte jest więcej, niż 40-letni babsztyl, choćby pochodził z krwi Burbonów. A tyle ma, zdaje się, flądra, z którą widziałam cię niedawno na placu Bastylji.
„Daję ci 24 godziny do namysłu. Wierzaj, że dwa razy taka okazja ci się nie zdarzy. Nie sądź, że propozycję moją czynię, ponieważ sama znajduję się w kłopotach. Wcale nie! I ja mam także innego kochanka, który przechodzi nawet ciebie urodą, młodością i świeżością. Jest ładny, jak Adonis.
„Zawołasz: pfe! — jeżeli ci powiem, że to jest tylko mój fryzjer. Ale wielkie damy, które potrafią żyć, często oddają się swoim lokajom, przekładając ich ponad małżonków. Zapytaj twojej miłośnicy, czy zważała na twoją rangę kiedy wprowadzała cię do łóżka.
Ale ten mój chce się nawet zemną żenić. Da mi wszystko, czego zechcę. Gotów jest nawet przepuścić zemną cały swój majątek. Nawet go już kocham. Ale ponieważ ciebie wcześniej kochałam i mam do ciebie jakąś słabość — to namyśl się, czy nie warto, abyśmy byli szczęśliwi razem. Namyśl się zaraz. Bo ta moja słabość prędko przejdzie, a wtedy, jeżeli znudzisz się swojem znakomitem babskiem i zwrócisz się do mnie — to mój fryzjer wykłuje ci oczy. Będziesz się wściekał, a ja cię wyśmieję.

Twoja służka Lançon.

List ten nie doszedł do celu przeznaczonego. Albo raczej przyszedł w nieodpowiedniej chwili, kiedy czterdziestoletnia znakomita pani, znawczyni sztuki miłosnej, zamknąwszy się z młodym Duvalem na 24 godzin darzyła go „szczytem błogości“. Posłaniec nie mogąc się dopukać, podsunął list przez szparę drzwi.
Duval przeczytał go zapóźno, kiedy minął termin 24-godzinny i kiedy był zbyt wyczerpany, aby pisać o miłości — narazie zbrzydła mu nawet jego wielka dama. Machnął ręką i położył się spać na 24 godzin.
Joanna nie doczekawszy się odpowiedzi, zaklęła: „Osioł!“ — i wymazawszy Duvala ze swego serca, zwróciła się do fryzjera Lamet‘a.
Czas opowiedzieć coś o nim.


ROZDZIAŁ XVI.
Ataki Lamet’a.

Fryzjer Lamet posiadał kawałek genjuszu. Pochodził z Nancy, gdzie ojciec jego utrzymywał zakład fryzjerski. Osiemnastoletni Lamet pracował pod kierownictwem ojca. Pewnego dnia przez Nancy przejeżdżał pan de Genlis. Koń go poniósł i zrzucił przed samym zakładem starego Lamet‘a. Pan de Genlis wyszedł bez szwanku, spadłszy na miękką trawę gościńca. To jest: potłukł się lekko. Poniósł jednak pewną szkodę, w jego mniemaniu okrutną. Wspaniała peruka spadła mu w błoto. Należało szkodę poprawić na miejscu. Zabrał się do tego stary Lamet i dwaj starsi subjekci; nie podołali zadaniu. Elegant był w rozpaczy. Udawał się bowiem na bal w okolicy.
Syn Lamet zaproponował, że on poprawi robotę ojca.
— Ty, zarozumiały próżniaku?! — oburzył się ojciec.
Wszelako za zgodą pana de Genlis „zarozumialec“ przystąpił do poprawek. Wykonał zadanie nad podziw. Pan de Genlis rzekł doń: „Powinieneś pojechać do Paryża. Zajdziesz wysoko! Wynalazłeś nową fryzurę, która pobije perukarzy paryskich“.
Słowa zapadły głęboko w duszę ambitnego młodzieńca. Odtąd wyśmiewał starego, że jest golibrodą łyków. Pragnął udać się do Paryża. Stary rzekł doń:
— Chyba nie jesteś moim synem, skoro chcesz mnie porzucić!
— Właśnie matka mówiła mi to samo.
Matka nie żyła. Stary wpędził ją zazdrością dość uzasadnioną do grobu. Słowa syna wziął do serca. Dał mu 25 kijów. Lamet związał nocą ojca, gdy ów powrócił z gospody pijany. Obudził go i rzekł:
— Widzisz, mógłbym ci teraz zwrócić twoje kije. Ale szanuję twoją siwą głowę. Zabieram tylko całą gotówkę i jadę w świat!
W Paryżu poszczęściło mu się. Wistocie posiadał talent. Jego fryzury weszły w modę. W ciągu dwu lat zarobił tyle, że otworzył sobie duży zakład fryzjerski, przy pryncypalnej ulicy, prowadzącej do Wersalu. Odwiedzały go wielkie damy. Niejedna skusić chciała do usług wyłącznych. On jednak nie dał się wynająć. Dumny był z tego, że przekładano jego robotę ponad pracę własnych domowych fryzjerów. Pewną dozę tego powodzenia przypisać należy jego niezwykłej urodzie. Joanna nie myliła się, nazywając go Adonisem.
Częstokroć, niosąc posyłki klientom pana Labille, przystawała przy oknie zakładu Lameta, przylepiała się niemal oczyma do szyby i obserwowała wielkie damy, wyczekujące swojej kolei, oraz młodego i pięknego chłopca, który komenderował sztabem znacznie starszych subjektów. Podziwiała jego zręczność. Widziała, że klientki stale żądają, aby on sam zajął się niemi. Odprawił subjektów i sam jeden uwijał się w swoim sporym salonie fryzjerskim.
On ją widział także przez szyby. Podobała mu się niezmiernie. Z dumą wyczytywał zachwyt w jej oczach nad swoją sprawnością i bujną płową czupryną. Pewnego gorącego popołudnia czerwcowego, kiedy w zakładzie nikogo nie było, ujrzał jej zgrabną sylwetkę za oknem. Wyskoczył na próg i zawołał na pierzchającą.
Powróciła.
— Czego chcesz? — spytała na „ty“.
— Wejdź! ufryzuję ciebie! — odparł również na „ty“.
— To za drogo dla mnie.
— Głupia! ufryzuję cię za darmo.
Weszła. Ufryzował ją, jak wielką damę.
— Masz śliczne, wonne włosy. Przychodź do mnie choćby codzień o tej godzinie. Będę cię fryzował, ile razy zechcesz darmo.
— Oho! zawiele żądasz... Nie mogę. Jestem bardzo zajęta.
— Porzuć pracę. Przeprowadź się do mnie. Wszystko tu należy do ciebie.
— A ja?
— Także!
— Obejdzie się!... Nie podobasz mi się.
— I ty mnie także! — śmiał się. W ciemności spodobamy się sobie.
— Nie mogę... Mam już kogoś, kto na mnie patrzy, jak na bóstwo.
— Pokaż mi go. Wydrapię mu oczy.
— Nie chcę. Ma ładniejsze od twoich.
— Tem chętniej je wydrapię.
— Jesteś wstrętny.
— I ty też!
— No, to odchodzę.
Wymknęła mu się z rąk. Ale odtąd zachodziła często. Rozmawiali zawsze w sposób jednaki. Fryzował ją z zapałem. Była jego modelem. Dawała mu nawet nowe pomysły do nowych fryzur. Jeden z nich panował później modzie, gdy była faworytą króla — i zyskał miano „fryzury pani Dubarry“. Twierdził, że bogaci się przez nią i winien ją zatrzymać nazawsze. Ale nie dawała się skusić, licząc naówczas na stalszy i bliższy związek z Duval‘em, który już zyskał pierwszeństwo w jej sercu.
Lamet zgrzytał zębami:
— Dlaczego nie chcesz mi się oddać? To jest poprostu nieprzyzwoitość z twojej strony.
— Mój chłopcze! nie oddaję się nigdy dobrowolnie. Wziął mnie gwałtem kardynał, a odtąd biorą mnie ludzie tylko gwałtem — zmyślała, śmiejąc się srebrzyście.
— Zapamiętam to sobie.
— Po co?
— Po to, że chcę cię mieć.
— Biedny!... Nie masz nikogo?
— Mam... Te wielkie damy... markizy i hrabine. Ale dojadły mi.
— Oho!... łżesz.
— Wcale nie! Narzucają mi się. Wcale nie są takie ciekawe, jak się wydają. Wolę ciebie.
— Dlaczego?
— Dlatego!... Jesteś trochę ładniejsza, niż ta, pięćdziesięcioletnia księżna, która gwałtem chce mnie wziąć na utrzymanie.
— A to obrzydliwa baba!... Jak ona śmie?!
— Okropne są... Wszystkie udają, że nie chcą, i walą mi się, niby zemdlone, na ręce. Wolę ciebie! bo mnie nie chcesz, a ja ciebie chcę.
— Widzisz sam, że muszę nie chcieć, aby tobie się podobać.
— Oho! zatem zaczynasz mnie kochać.
— Nie wiem jeszcze.
Pewnego dnia, gdy przyszła doń późnym wieczorem, rzekł do niej.
— Chcesz?... Pokażę ci mój pokoik.
— Nie chcę.
— Jest to sąsiedni pokoik, Ślicznie umeblowany, mieszkanko Amora. Przychodzą do mnie markizy i podziwiają mój lokal. Boisz się wejść!
— Nie boję się wcale... Pokaż!
Zamknął drzwi od ulicy na klucz. Spoglądała drwiąco, jak mu drżały ręce.
— Po co to robisz?... Przecież tylko obejrzymy pokój.
— Na wszelki wypadek.
— Nic z tego nie będzie!
Swawolna, pewna swojej mocy nad nim, weszła do pokoiku sąsiedniego.
— Jak tu ładnie! — zawołała, olśniona szykiem tego gniazdka miłości.
Porwał ją mocno w objęcia. Rzucił na łóżko.
— Bezczelny jesteś!
Uderzyła go w twarz. Ucałował ją:
— Widzisz! mszczę się za policzek. Za ten cios musisz mi się oddać.
— Puść mnie!... Ty, zwierzę!
— Sama powiedziałaś, że trzeba cię brać gwałtem.
— Znienawidzę cię.
Puścił ją... Ale był wciąż bliski, schylony nad nią. Nie mogła powstać, gdyż zagradzał jej drogę sobą. Złożyła ręce modlitewnie, błagała go niemem spojrzeniem załzawionych oczu o litość.
— Niedobra! Czemu nie chcesz?:
— Bo... bo... tu były te markizy z tobą.
Cofnął się... Rzekł, kryjąc rozpaloną twarz w rękach:
— Masz słuszność... Jesteś warta więcej od nich... Odejdź... Prędko!... prędzej — naganiał ją.
Dopadła drzwi jednych i drugich. Znalazła się na ulicy.
Lamet spodobał się jej po tym dniu jeszcze bardziej. Właściwie powodem jej oporu była miłostka, nawiązana już z Duvalem. Duval miał prym. Nie chciała go oszukiwać. Po powrocie napisała doń list z propozycją 24-godzinnego namysłu do przyjęcia lub odrzucenia jej warunków. Musiała sobie wymówić gażę na fryzurę, do której przywykła, gdyż na wypadek zamieszkania z Duval’em, nie chciała korzystać z usług darmowych Lamet’a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz, nie odebrawszy odpowiedzi, poszła do Lamet’a. Siadła zgnębiona.
— Możesz mnie wziąć...
— Co ci się stało?
Przez łzy opowiedziała mu o swoim zawodzie miłosnym. Powiedział:
— Nie wezmę cię teraz... Bo cierpisz i jesteś zapłakana. Porzuć swoją robotę. Przeprowadź się do mnie. Choćby dziś. Będziem spali osobno, póki nie będziesz weselsza. Ty u mnie w pokoju, ja tu na sofie.
— Nie, ja tu... Ty u siebie... Nie wejdę do ciebie, zanim nie zmienisz łóżka. Nie chcę, abyś, będąc zemną, wspominał swoje markizy.
— Zmienię w poniedziałek. Bo jutro jest niedziela.
Nie czekali jednak poniedziałku. Nazajutrz udali się do lasku Bulońskiego, który już wówczas przyciągał spacerowiczów. Joanna była niezmiernie wesoła. Szczebiotała, jak ptak. Spacerowali cały dzień. Objadali się smakołykami. Strzelali do celu. Grali bez powodzenia na loterji fantowej. Jeździli łódką po stawie. Lamet kupił Joannie pierścionek. Słowem, wydali całą gotówkę, którą młody fryzjer miał przy sobie — była to spora sumka.
Wieczorem nie wytrzymał. Noc była cudna — księżycowa. Słowiki śpiewały. Lamet pociągnął Joasię w krzaki. Oddała mu się w upojeniu.
Mieli okrutną przykrość. Podpatrzyła ich jakaś baba i solidny stary pan. Oburzyli się — spluwali — wrzeszczeli. Przybiegł stróż porządku. Gwizdaniem wezwał dwóch innych. Otoczyła ich spora gromadka osób — prowadzono bezradną, płomieniejącą ze wstydu, parę do urzędu policyjnego.
Wybawił ich z opresji szczęśliwy przypadek.
Nadjechał na tillbury pan de Genlis. Poznał Lamet‘a. Poznał w Joannie uliczną sprzedawczynię, na którą kiedyś się zapatrzył i pożałował był wówczas, że jej nie wziął. A nie wziął, gdyż był akurat z inną kobietą...
— Co ci ludzie uczynili? — zapytał policjanta.
— Świństwo! — odparł tamten.
— Nieprawda, dostojny panie! — krzyknęła Joanna. Kochaliśmy się tylko. Jesteśmy młodzi i noc była piękna.
— Ci ludzie są w porządku! Rozkazuję ich puścić! — grzmiał pan de Genlis.
Rozkaz poparł tajnem wsunięciem starszemu dozorcy ogrodu hojnego datku.
Winowajców wypuszczono, mimo gwizdu uliczników, którzy popierali oburzoną publiczność, złożoną ze starych bab i solidnych jegomościów. Pan Genlis szybko usadowił w swoim koczyku angielskim nieszczęśliwą, czy szczęśliwą nad miarę parkę i odwiózł ją do śródmieścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Joanna objęła kasę i potrafiła żądać ceny podwójne za kunsztowną robotę Lamet’a — interesy firmy Lamet i S-ka popsuły się. Z początku było pieniędzy wbród. Ale oboje młodzi posiadali dar puszczania wszystkiego w niedzielę, co zarobiło się przez cały tydzień. Potem zbytkowali co wieczór, uczęszczając do najdroższych jadłodajni. Wkrótce wpływy zmniejszyły się znacznie. Joanna pilnowała swego Lamet’a, jak lwica. Zresztą on sam, zapatrzony na nią, ledwie raczył zwracać uwagę na swoją klientelę. Obrażone wielkie damy opuszczały jedna po drugiej pięknego fryzjera.
„Firma“ zadłużyła się. Zlikwidowali zakład fryzjerski, zanim wierzyciele położyli sekwestr na urządzenie. Żyli jeszcze parę miesięcy z uzyskanych za meble pieniędzy. Próbowali grać w baccarat w salonie do gry pani Dusquesnoy i zrujnowali się hazardem doszczętnie. Lamet’owi groził areszt za długi.
Pewnego dnia ucałował zalewającą się łzami Joasię i czmychnął do Londynu. Pisał do niej stamtąd, wyrzekając na swój okrutny los, lecz oraz wyrażając nadzieję, że bodaj weźmie go ze sobą, jako perukarza, w podróż po Europie — pewien bogaty lord.
Odpisała mu, skrapiając list obficie łzami:

„Biedny przyjacielu! Oto oboje jesteśmy w położeniu pod psem.[5] Wiem, żeś się zrujnował przezemnie doszczętnie... Ale kochałam cię prawdziwie i mniemałam, że nasze szczęście nie będzie miało kresu. Postaraj się w Londynie zarobić dużo pieniędzy. A ja postaram się tu naciągnąć pewnego starego głupca, który chce mnie wziąć na utrzymanie. Zróbmy umowę, że kto z nas wcześniej się wzbogaci, pomoże drugiemu, co myślisz o tem?
Jako nowość donoszę ci, że przyjechała tu moja matka. Zarabiamy obie. Czasem do 18 liwrów dziennie. Czasem mniej. Mam nadzieję, że ten zawód nie będzie się dłużył wiecznie i zrobimy jakąś dobrą znajomość. Bywaj zdrów, drogi Lamet, kochaj mnie i pisz.

Twoja na wieki dobra przyjaciółka,
Lançon“.

List ten powrócił do Joanny z powodu nieodnalezienia adresata.
Zarobek, o którym jest mowa w liście był dwuznaczny. Mama Rançon, która powróciła bez grosza, ale zawsze wydawała się młodą, wraz z córeczką, której piękność rozkwitała fenomenalnie, żyły z pobudzania do picia drogich trunków i stawiania wysokich sum w grze — klientów salonu pani Dusquesnoy przy ulicy Bourbonów. Otrzymywały za to od tej pani, która zaszargała swój tytuł markizy, spadłszy do ciągnięcia zysków z domu gry, nędzny procent; a ten wypadało potajemnie uzupełniać starzejącemi się wdziękami jednej i kwitnącemi wdziękami drugiej.
Ale... trzeba było żyć!


ROZDZIAŁ XVII.
Losowe spotkanie.

„Starym głupcem, chcącym wziąć ją na utrzymanie“ — według określenia Joanny — był w rzeczywistości mądry, jak lis, hrabia Dubarry.
Pani Gourdan chciała już dawno naraić mu Joannę, opowiadając temu smakoszowi kobiet, mającemu cały harem w Paryżu, cuda o fenomenalnej piękności „małej Lançon“. Ale Joasia, swego czasu zajęta Duval‘em, potem Lamet‘em, puszczała mimo uszu te propozycje. Stary Don Juan, zdziwiony oporem tajemniczej dziewczyny, udał się wreszcie za radą kuplerki do jamy gry przy ulicy Burbonów.
Był olśniony pięknością Joanny. Swój zachwyt wyraził w formie, która zdyskredytowała go w jej oczach:
— Mała! wezmę cię na utrzymanie... Nic nie chcę od ciebie... Mam harem kobiet, których już nie... potrzebuję. Sycę tylko oczy widokiem nagich tańczących ciał, bo chociaż nadwyrężony jestem przez miłość — nie mogę obejść się bez tego widoku. Kocham tylko oczami. Ale porzucę wszystkie — dla ciebie! Zabiorę cię w podróż... ukryję przed światem... Zamieszkiwać będziesz w pałacach!... Stawiam jednak warunek: musisz uczyć się wszystkiego, co każę — słuchać mię dużo, dużo — przez dłuższy czas nie widywać nikogo, prócz mnie!... Nawet matki... Mam zamiar zrobić cię kochanką króla!... No, jakże mała — czy zgoda?
Wyśmiała go — poprostu zachłysnęła się śmiechem. Wydawało się jej, że ma do czynienia z łgarzem, ze starcem zramolizowanym doszczętnie, plotącym duby smalone, żeby odbierać czas „porządnej dziewczynie“ paplaniną, pokrywającą brak realnych zamiarów.
Po pierwszej propozycji pokazała mu język, figę i plecy. Oddaliła się, rzuciwszy mu wzgardliwe:
— Znam się na starych idjotach!
Zabawiło go to okrutnie. Nazajutrz ponowił propozycję. Mówił tak pięknie komplementy, że już nie osądziła go za idjotę, lecz za naciągacza, który nie ma grosza, a zamierza ją wziąć na lep słodkich słówek. Stary głupiec! — pomyślała — myśli, że znalazł głupią. Nie chce płacić!
Odpowiedziała mu:
— Pan mi chce wmówić, że król będzie płacił za pana!
To pobudziło go do większego śmiechu.
Tymczasem pani Gourdan otworzyła jej oczy na to, że hrabia Dubarry, jakkolwiek nie stawia nic w kasyno, bo przyszedł tu tylko dla zobaczenia jej, jest „strasznie bogaty“. Mama Rançon doradziła córce, aby udawała cnotliwą, to dostanie wyższą nagrodę.
Teraz „stary głupiec“ pozostał dla Joanny głupcem, ale takim, którego można będzie naciągnąć. Pod tem wrażeniem pisała o nim do Lamet‘a.
Hrabia Dubarry cierpliwie chodził koło niej. Powiedział jej:
— Nie rób mi cnotliwych minek. Znam się na tem. Powtarzam ci raz jeszcze. Wezmę cię z sobą tylko pod warunkami, które podałem. Musisz mi być bezwzględnie posłuszna — zniknąć ze świata na rok, na dwa... a zrobię cię kochanką króla.
— Pan kpi sobie zemnie.
— Wcale nie!... Mówię serjo!...
— Przecie pan mówi o cudzie.
— Na dworze Ludwika XV dzieją się cuda! A więc...
— Nie chcę!...
— Dobrze!.. Mamy czas.. Jesteś jeszcze młoda i porządnie głupia. Wyjadę tymczasem do Kairu. Lekarze doradzają mi wypoczynek od próżniactwa. Mam zamiar poleczyć się — może nabrać znowu sił do miłości, bo ochoty mi nie brak. Ale powrócę do Paryża i... ponowię moją propozycję. Zastąpisz panią Pompadour, która... ma suchoty i nie pożyje długo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powyższa propozycja, jakkolwiek odrzucona, wywarła głęboki wpływ na duszę Joanny. Ceniła wprawdzie zawsze siebie wysoko, znajdując potwierdzenie wartości swego uroku w uwielbieniach kobiet i mężczyzn, przechodzących przez zawiły szlak jej życia od najmłodszego wieku. Ale teraz „nieopatrzne“ słowo hrabiego Dubarry, że wolno jej marzeniem sięgać aż do łożnicy królewskiej — niezależnie od tego, iż przygodne eskapady miłosne Ludwika XV były tajemnicą publiczną, a karjera mieszczanki, pani Pompadour, naówczas raczej starzejącej się już władczyni Francji, niźli faworyty, stała u kresu — to napozór „nieopatrzne“ słowo zmąciło sny przyszłej pani Dubarry. Otworzyło przed nią nowe widoki, jako możliwość — nakazało jej ambicjom szanować się bardziej, piąć się wyżej. Jeżeli nie król, to jakiś książę, markiz, czy hrabia, narzucił się jej wyobraźni — już nie jako fizyczny arendator jej wdzięków na chwilę, lub na dni parę, czy kilka miesięcy, lecz jako stały amant, lub — kto wie? — małżonek. Dba o siebie coraz bardziej — nie tylko o pielęgnowanie piękna ciała, o smak stroju, lecz o rozwój talentów pociągania ludzi, o styl mowy, o wykwint ducha. Przypatrzyła się bacznie arystokratycznym damom w magazynie mód pani Labille i w perukarni Lamet‘a — przypomina ich ruchy i naśladuje ich szyk doskonałą pamięcią malarki-obserwatorki.
Zapuszczając z konieczności zasłonę na następny sześcioletni okres jej życia, a to z braku materjału historycznego, dotyczącego tej epoki, mamy możność upewnienia się o cudzie tej przemiany na podstawie trzech listów, które jedynie ocalały z tego czasu, niewątpliwie w bogatszą obfitującego korespondencję.
Jakże subtelnie pisze w jednym z nich do pana Requetes, odpowiadając na jego pytanie, czy się jej spodobał, i mimochodem stwierdzając, że z pełnoletnością wieku zdobyła pełnoletność serca:

„Żądasz pan szczerości. Mówią, że wyznanie jest ciężkiem dla panny. Jednak co do mnie, to nie znam sztuki udania. Wyznaję z całą swobodą, że cenię pana. Ale między nami, ze względu na urodzenie pańskie i majątek, jest przepaść, która to wyznanie czyni szkodliwem i może w skutkach wywołać łzy moje!... Cóż ostatecznie jest celem pańskiej namiętności? Uwieść młode, uczciwe, cnotliwe stworzenie opuścić — a co potem? Po kiwnięciu pańskiego palca otoczy mnie pogarda wszystkich. Ach! błagam — zduś pan raczej w zarodku swe uczucie, uszanuj mnie — bądź tylko dobry dla mej matki i dla mnie, jak byłeś dotąd, a będę czuła najwyższą cześć dla ciebie!“

Doprawdy, kłamstwo, które dla nas bije z tego listu, jest tak śliczne, że nie żałujemy, iż jest dalekiem od smutnej prawdy. Albo może sama Joanna zapomniała prawdy cudzych win, popełnionych na niej, i pięknieje wiarą aktorską w swoją cnotę.
Drugi list z tej epoki wskazuje na stosunek z generalnym dostawcą de la Garde, bratem jednego z wielu mężów znanej nam pani La Garde. Jest uroczem podziękowaniem za zegarek.

„Odgaduję, że ten prześliczny repetjer pochodzi od Pana, acz ukryłeś to przez delikatność. Lecz któż na świecie jest tak hojny, jak Pan?! Kto potrafi czynić tak doborowe prezenty?!... Żałuję, że nie mogę go pokazywać, gdyż każdy będzie mi go zazdrościł, a pańska matka pierwsza zapyta, skąd pochodzi. Więc zadowolnię się tem, że go powieszę nocą nad mem łóżkiem. Będzie mi długo tykał i pozwoli mi bez przeszkód myśleć o Tobie. Wszakże jest to najwyższa przyjemność myśleć bezustannie o swoim dobroczyńcy.“

Wreszcie list trzeci z poza Paryża do tegoż kawalera de Requetes jest wzorem stylizacji pewnych przygód dyskretnych, której nie powstydziłby się sam nieoceniony Crébillon (młodszy).

„Przed tygodniem potrafiłeś pan skrycie wedrzeć się do mej komnaty. Trwoga o pana i o siebie nie pozwoliła mi narobić hałasu. Musiałam przyjąć cię w łóżku!... Czegoś mi Pan nie naobiecywał w tym momencie!... Lecz oślepienie minęło — z boleścią postrzegłam, że nie obejrzałeś się na mnie nazajutrz. A teraz nadskakujesz Pan... Komu?! Pani jeneralnej dzierżawczyni, matce czworga dzieci! Co za śmieszność! Powiedziałeś, że to maska, by nie zdradzić naszej gry. Ale! mój panie, znam się na tem. Zbyt paliły się żądzą Twe oczy, aby to było udaniem. Przynajmniej drżę, żeś użył na złe chwili mej słabości. Jeżeli się mylę, wyprowadź mnie z błędu, a wskrzesisz mnie do życia... I wrócę do Paryża!“
Pańska de Vaubernier.

Bo teraz podpisuje się własnem nazwiskiem, dopisując niewiadomem prawem ambitne de.[6]

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystko to tłomaczy nam, czemu wytrwały hrabia Dubarry po powrocie z podróży został nanowo olśniony jej widokiem przy spotkaniu i ponowił swoją propozycję w formie nieco zmienionej, ale zawsze dążącej do tegoż celu — łoża królewskiego.

ROZDZIAŁ XVIII.
Hrabia Dubarry ponawia swoją propozycję.

Rola hr. Dubarry w tej powieści jest tak przeznaczeniowo-ważką, że godzi się rzec o nim coś więcej, zwłaszcza, że charakterystyka tej postaci rzuca jaskrawe światło na obyczaje całego XVIII stulecia.
Pochodził z Tuluzy. Szlachectwo swoje wywodził z dumą od angielskich lordów Barymore. Blagował! Przodkowie jego byli co najwyżej radcami. Przed trzydziestym rokiem życia zdążył roztrwonić niemal doszczętnie olbrzymią odziedziczoną po nich fortunę. Wyczerpawszy do cna przyjemności na prowincji, udał się do Paryża. Pożądał zmiany. Pragnął bogactw i rozkoszy. Jeszcze był pełen namiętności i miał wysokie ambicje — na razie bez określonego celu.
Pani Malause wprowadziła go w świat, wystarała się o miejsce pazia na dworze królewskim dla jego syna. Miał go z żoną, która — jak mówił — „zarzuciła“ mu się gdzieś, aby mu złośliwie nie dać rozwodu i skazała go na utrzymywanie haremu, miast związku z jedyną kobietą, która „poprawiła by dlań smak małżeństwa“. Zresztą — dodawał — musiałaby mieć „coś innego, niż mają wszystkie inne, a co smakuje tylko dzięki częstym zmianom“. Ten człowiek posiadał tyle sprytu, że wysłano go na koszt rządu do Niemiec dla wyćwiczenia się w sztuce dyplomatycznej. Sądzono, że będzie mógł z czasem zająć stanowisko pierwszego ministra. On sam jął marzyć o takiej karierze. Za powrotem, jakkolwiek nie posiadał kapitałów, uzyskał cudem dzięki zdobytym przez spryt kredytom, urząd dostawcy dla marynarki i wzbogacił się ponownie „niewinnemi“ szacherkami, a majątek swój puszczał na grę i kobiety, wiodąc żywot cyniczny i rozwiązły.
Wkrótce był znowu bez grosza. Ale teraz znalazł nowy środek bogacenia się. Ze swojego, obfitego haremu jął stręczyć zamożnym arystokratom za odpowiednie wynagrodzenie metresy, które wyćwiczył osobiście w sztuce lubieżności i dał im polor towarzyski. Cena była wysoka, ale płacono ją chętnie za towar pierwszej rangi.
Ten człowiek, który doszedł szczytów bezwstydu, pogardzał swoim czasem. Znał go na wylot. Z zimną krwią oceniał stosunki na dworze, jako „chroniczny skandal“, Widział, że rządy Ludwika XV obracają się, jak koło osi, wokół kobiet, kochanek i faworyt, panujących nad ministrami. Centr rządów nad Francją umieszczał w miejscu, którego „nie godzi się nazywać, choć pochodzi zeń cała ludzkość“.
Pewnego razu założył się z kamerdynerem królewskim Leblem, że Ludwik XV zaprosi według jego wyboru córkę woziwody na wieczerzę. Wygrał zakład. Naraił królowi jakąś dziewkę tej kondycji, śliczną Dorotę ze Strassburga i zażądał za to stanowiska posła do Kolonji. Król był zachwycony dziewczyną podczas wieczerzy i Dubarry napewno osiągnąłby żądaną nagrodę, gdyby rozwścieczony przegraną zakładu Lebel nie był przed fait accompli uprzedził króla, iż hrabia zaraził swoją kochankę „chorobą, z której medycyna nie potrafiła nikogo w pełni wyleczyć“. Tylko to zapobiegło skandalowi już bezprzykładnemu.
Wszelako hrabia nie dał za wygraną. Postanowił dać królowi Francji faworytę że swej szkoły i dopiąć przez nią bogactw, wpływów i zaszczytów.
A po powrocie do Paryża — podreperowawszy siły wymuszoną abstynencją w „krainie czarnych małp“ t. j. na piaskach Afrykańskich — podjął namiętnie swój dawny plan, spotkawszy „pannę Lançon de Vaubernier“, vulgo Lange Vaubernier (tak bowiem jęła się przez kaprys fantazji przezywać) na wieczorze u mistrzyni mody, nowej Ninon, czyli słynnej kurtyzany tego czasu, pani Legrand.
Nazajutrz po tem spotkaniu — było to pod koniec roku 1767-go — Joanna otrzymała list następującej treści:[7]

„Prześliczna panno Lange-Vaubernier!
Już nieraz namawiałem cię, abyś przyszła i została u mnie. Nie wyłuszczyłem jednak dostatecznie korzyści, które ztąd osiągniesz. Oto one:

Zostaniesz rozkazodawczynią mego serca, a w tym charakterze panią mego serca i licznego pocztu mych sług. Ponieważ mam stosunki nawet z dworem, nie zdziwisz się, spotykając u mnie — raczej u siebie, markizów i bodaj książąt krwi, którzy będą uważali za honor dla siebie okazywać ci hołdy. Musisz posiąść ton władczyni, ku czemu nie powinno, ci zbraknąć pięknych szat i djamentów, oraz wszystkiego, co jest na usługi dam najwyższej rangi. Na przyjęciach, które odbywać się będą u mnie raz na tydzień, zwyczajem, którego nie zechcesz zmienić, jedynym twoim obowiązkiem będzie stać się objektem powszechnego uwielbienia. Potrafisz to, skoro raczysz przyjąć odemnie kilka wskazówek, jak napina się żagle pod wiatr. Będzie to dla Ciebie sprawą błyskawicznego momentu, gdyż urodziłaś się z talentem czarowania wszystkich.

Sługa Twój
Hrabia du Barry“

Na ten raz propozycja została przyjęta...

ROZDZIAŁ XIX.
Joanna na wyższych kursach.“

W tej epoce dusza Joanny subtelnieje i psuje się, wdychając wykwintny jad zepsucia, sączącego się z nauk jej wysokiego opiekuna, który poniekąd jest symbolem kultury schyłku XVIII stulecia, kryjącej pod pięknemi kolorami trąd moralnej zgnilizny.
Kursa przygotowawcze do wyznaczonego jej przez jego przenikliwy upór stanowiska faworyty Ludwika XV — kursa wyższe — ciągną się blisko rok cały. Na szczęście jej dziecięca, z gruntu poczciwa i wesoła natura nie przyjmuje w pełni jego sceptycyzmu, odtrąca przyrodzonem zdrowiem włościanki bretońskiej jego cynizm. Podobnież z drugiej strony, nabywając wyższej ogłady towarzyskiej, rozwijając w tańcu elastyczne ciało, przyswajając sobie styl i dowcip wyższych sfer — w prędkiem wykształceniu pod tym względem zdradzając dziedziczne pierwiastki krwi ojcowskiej — nie może jednak wyzbyć się nigdy w chwilowych wybuchach wesela, lub gniewu, narowu mowy ulicznej i gestów córki kucharki. Ale jej wesołość jest tak zabawna, gniew tak niedotkliwy, że te śmiesznostki dodają jej oryginalnego uroku.
Kiedy hr. du Barry decyduje się ją pokazać na publicznych występach w swoim salonie, wywołuje ona zachwyt ogólny jedwabistemi włosami, barwy popielatej, wijącemi się, jak u dziecka. Mówiono o nich, że są to włosy „najbardziej blond i najmiększe na świecie”. Układając się w kędziory ponad pogodnem czołem, nadawały jej słodki wyraz ostającego się zawsze dziecięctwa małej dziewczynki, którego mogła jej pozazdrościć niejedna dojrzała piękność kobieca. Czarującym kontrastem do tych słonecznych włosów były mocno ciemne, wspaniale łukowate brwi. Jej błękitne, jak włoskie niebo, oczy nigdy nie odmykały się w pełni, a to połowiczne zamknięcie sprawiało wrażenie zmysłowego rozmarzenia odaliski. Subtelnie zarysowany „impertynencki“ nosek czarująco kłócił się z łagodnym uśmiechem drobnych listków róży — ust. Jej cerę określano wówczas, jako „różę, utopioną w mleku. Szyja przypominała wzory rzeźby antycznej... Ręce, nóżki, ramiona „czarowały tysiącem piękności.[8] Zdaniem czasu posiadającego smak wyborny, Dubarry była symbolem młodości, zeszłą z Olimpu na ziemię Hebe... Szedł od niej jakowyś blask olśniewający woń upajającą.
Ci, co widzieli jej portrety, malowane przez mistrzów w epoce późniejszej, przypominali słowa Woltera: „Oryginał stworzono dla bogów!“
Dla określenia jej nastroju w opisywanej epoce, sięgnijmy do trzech zachowanych z tego okresu listów.[9]
Przywiązana córka zwierza się w jednym z nich kochającej matce:

„Hrabia, zdaje się, mocno lgnie do mnie. Nie odmawia mi niczego. Towarzystwo jest świetne. Gdyby hrabia przez kaprys puścił mnie w trąbę, znajdę tu kogoś innego. Zresztą nie myślę o przyszłości. Wogóle rozmyślanie prędko mnie nudzi. Wolę żyć rozkoszą teraźniejszości.“

Wyborny jest dopisek:

„Bywaj zdrowa, droga mamo. Oddawca wręczy ci sześć luidorów. Przyjdź do mnie o 11-ej, ale nie mów, że jesteś moją matką. Spytaj o pannę Lange. Teraz wzięłam sobie takie nazwisko.“

List powyższy świadczy o wielkiej praktyczności córki, której interesy podzielała ze zrozumieniem matka.
Następny mówi nam o nagłej zmianie nastroju, charakteryzuje stosunek Joanny do hrabiego z niespodziewanej strony, jest w najwyższym stopniu wymowny:

„Drogi panie Fox! — pisze Joanna poufnie do przygodnego przyjaciela, skarbnika marynarki, St. Foxa — „nie możesz pan sobie wyobrazić, jak źle obchodzi się zemną ten Dubarry... Jest poprostu brutalny.“

A dalej:

„Jeżeli miałam u niego nieco przyjemności, to zaćmił je przez swoje dziwactwa, których byłam ofiarą i jestem zdecydowana zerwać z nim. Jeżeli pan na serjo obiecujesz mi te piękne rzeczy, o których tak pięknie rozpowiadasz, to miałbyś piękną okazję posięścia pięknej metresy, a ja uwolniłabym się od mego tyrana! Przełóż pan to sobie dobrze. Czekam odpowiedzi.“

Jednakże Joanna nie zdobyła się na zerwanie ze „swoim tyranem“. Tłomaczy to nam sama w interesującym liście do mamy Rançon.

„Wiesz już, droga mamo, ile zmartwień przecierpieć muszę. Nie uwierzyłabym nigdy, że człowiek może osiągnąć taki stopień władzy nad innym, jaki graf osiągnął nademną.“

Ale jakkolwiek szkoła grafa była surowa — bo należy przypuścić, że wymagający, poprostu tresował ją na przyszłą faworytę, strofował i nużył wdrażaniem w jej nieco leniwą główkę wielu wiadomości, które jej z czasem przydać się miały przy dworze, a na razie wydawały się nudnemi — to przecie i jej przyświecał wskazany wysoki cel. Oto z dreszczem radosnym powiadamia matkę, że niezadługo ma się zaznajomić z kamerdynerem królewskim Leblem i wykrzykuje w liście:

„Bądźmy dobrej myśli, mamo! Jakkolwiek nie zaszło jeszcze nic ważnego, nie mogę wydrzeć się najpochlebniejszym nadziejom.“

Miała słuszność. Nadzieje te niezadługo miały oblec się w szatę pięknej rzeczywistości. Że to była „Szata Dejaniry“ — z trującą powłoką — któż to mógł wtedy przewidzieć?
Od roku 1768 do 1793 dzieliło Joannę dwadzieścia pięć lat. Oczekiwała ją jeszcze świetna karjera, zanim... miała złożyć najpiękniejszą z główek na ziemi pod ostrze gilotyny!

ROZDZIAŁ XX.
Łamanie murów.

Marszałek Richelieu zwykł mawiać: „Kiedy znudzi mnie dobre towarzystwo, udaję się do najgorszego, które jest... najlepsze”.
W tych wypadkach odwiedzał niekiedy osławionego hrabiego Dubarry.
Któregoś dnia w jesieni r. 1768 wieczerzał u niego. Rozmawiali poufnie we cztery oczy. Marszałek rzekł:
— Mam troskę. Zdaje mi się, że Ludwik od czasu śmierci pani Pompadour ściera się za bardzo w ciągłej gonitwie za przygodnemi kochankami. Niema nikogo, przez kogo dałoby się z nim pogadać. Stawia się sztorcem. Zaczyna rządzić, zamiast panować. Francja na tem cierpi. Mam wrażenie, że gdyby mu dać nową faworytę, ustatkowałby się prędzej.
Dubarry nastawił uszu. Nakoniec trafiała się okazja, której oczekiwał cierpliwie tak długo. Jego Joanna była już „prawie oszlifowana ostatecznie.“.
— Wiesz co, kochany marszałku? — rzekł. To składa się doskonale, bo mnie już znudziła się moja ostatnia kochanka, mała Vaubernier i gotów jestem odstąpić ją Ludwikowi.
— Kpisz, czy o drogę pytasz, hrabio?
— Właśnie, pytam o drogę... przez Twoją protekcję, mości marszałku!
— Tobie się znudziła, więc ją oddajesz Królowi? Ha! ha! ha!
— Gdyby mi się nie znudziła, nie oddałbym istoty tak wysokiej wartości Królowi za żadną cenę.
— Jednak ci się znudziła.
— Drogi marszałku! to znaczy, że przeszła cały kurs mojej szkoły, że zna sztukę miłości expedite, że niczego już jej nauczyć nie mogę, że przyswoiła sobie wszystkie moje nauki, że już jest mojem echem, nudzi mnie powtórzeniem mojej osoby i że... to jest najgorsze! chwilami staje się mędrszą odemnie. Nie znoszę tego! Słowem, co dla mnie straciło czar, zacznie go mieć dla Ludwika.
— Chyba nie mówisz tego serjo, hrabio. Słyszałem, że twoja ostatnia metresa...
— Vaubernier!
— ...pochodzi ze sfer bardzo średnich.
— O, nie marszałku — z najniższych.
— A więc?...
— Zaraz pogadamy o tem. Tylko coś załatwię...
Klasnął w ręce. Przybyłemu lokajowi rozkazał przynieść najtęższych win z piwnicy („Wiesz te, z czasu wstąpienia na tron Ludwika XIV!“) i pieczonego bażanta z truflami — ulubiony przysmak księcia marszałka. Poczem odpowiedział:
— Im wyżej się skacze, tem dłuższy musi być rozbieg, dalszą odskocznia. Oceń zdolności tej dziewczyny, marszałku, że, skacząc z bruku, nie razi nikogo z moich gości. Zapewniam cię książę, że niejedna księżna mogłaby wydać się wobec niej pomywaczką, a ona śród księżniczek obraca się, jak księżna...
— Między pomywaczkami! — dokończył, śmiejąc się Richelieu. Znam, hrabio, twój obrotny język. Mówisz o niemożliwości. Wiesz, że sprzeciwiałem się nawet obiorowi na faworytę pani Pompadour, jakkolwiek była z lepszej krwi i nosiła hrabiowskie nazwisko d‘Etioles. Nawet tamto było niemożliwością.
— I stało się wbrew sprzeciwowi twemu, książę, rzeczywistością Francji. „Niemożliwa“ Pompadour trzęsła nią dwadzieścia lat. Omyliłeś się, książę!
— Czy nie masz lepszych argumentów! — skrzywił się Richelieu.
— Mam!
Lepszemi argumentami okazały się wina i bażanty. Podochocony i syty smakosz przedewszystkiem poprosił o pokazanie mu Joanny.
Dubarry udał się do pokojów Joanny z prośbą, aby raczyła przyjść nadół do salonu.
Zeszła. Rzekła do księcia Richelieu:
— Zjawiam się tylko na moment, panie marszałku, aby ci powiedzieć, że nie schodzę do nikogo dla oględzin... prócz marszałka Francji, który raczy mnie odprowadzić na górę.
— Dosłownie... na piętro?
— Nie! przenośnie... do Tuilleries.
— Tak odrazu?
— Mądrych rzeczy nie odkłada się na dłużej, niż trzeba czasu do ich wcielenia. Czyż nie podobam się księciu?
— O! — zawołał olśniony jej urodą od pierwszej chwili Richelieu — tak bardzo, że, skoro hrabia Dubarry oszalał, pozwalając ci stąd odejść, gotów byłbym ci kwiatami usłać drogę do moich apartamentów.
— Masz pan piękne siwe włosy — roześmiała się — ale pozwól mi się namyśleć, czy przyjdę. W każdym razie marszałek Richelieu stoi tak wysoko, że droga doń prowadzi tylko przez... pokoje króla.
— Nadzwyczajna! — zwrócił się Richelieu do hr. Dubarry. Upoważniam pana do pomówienia w mojem imieniu o tej sprawie z Leblem.
A nachylając się do ucha hr. Dubarry, dodał:
— Gdyby nam się udało przez tę małą wywrócić ministerstwo Choiseula, byłby to cud, sprawiony przez Pana Boga...
— Który wynagrodziłby nas w przyszłem życiu za ocalenie religji i prerogatyw tronu, zagrożonych reformami tego szaleńca, mniemającego, że coś wogóle trzeba poprawiać tam, gdzie... wszystko zgniło! — dokończył z wybuchem śmiechu Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia wieczorem tegoż dnia rozmówił się z Leblem. Kamerdyner królewski wybałuszył oczy.
— Tylko w pańskiej głowie mógł się urodzić taki dziwaczny projekt — odparł sucho na pierwszą wzmiankę hrabiego.
— Nie jest tak dziwaczny, skoro praktyczny książę Richelieu obiecał go poprzeć.
— Ale ja nie mogę! — puszył się kamerdyner. Znam króla lepiej, niż wszyscy... To jest niepodobieństwo! Nie wolno mi tego zaproponować monarsze. Vaubernier... co to jest takiego?!
— Spróbujmy naprzód... na krótko.
— Niepodobna!
— Nawet na jedną noc, najmilszy panie Lebel?
— Nawet na jedną... niepodobna! — żachał się kamerdyner.
— Dlaczego?
— Bo... bo... była pańską kochanką, a król wie już odemnie coś o panu...
— Powiedz mu pan, że jej nie tknąłem... że tak mnie olśniła urodą, iż ogarniał mnie wobec niej paraliż niemocy...
— Król nie uwierzy.
— Ej! to nie jest tak dalekie od prawdy wobec nadużycia przezemnie olśnień. W każdym razie dziwi mnie upadek twej opinji w oczach króla.
— Co za upadek?! — zdumiał się Lebel, marszcząc gniewnie brwi.
— Powiadasz, że król ci nie uwierzy. To źle! Rozumiem, że kamerdynerzy nie wierzą królom, ale żeby królowie nie wierzyli swoim kamerdynerom... Bardzo mi żal ciebie, mości Lebel! Postarzałeś się!
— U licha! powiem królowi...
Dubarry odetchnął z ulgą. Przełamał najtwardszy mur.

ROZDZIAŁ XXI.
Przez dziurkę od klucza.

Postanowiono na walnej naradzie, w której wzięli udział hr. Dubarry, Lebel i marszałek Richelieu, że kamerdyner królewski wyda maleńką ucztę z okazji imienin hr. Dubarry, na którą ten ostatni przyprowadzi Joannę, że w uczcie tej weźmie udział tylko kilka osób, które Joanna darzyła największą sympatją i dawała podniecać się przez nie do najweselszych figlów.
Król zachęcony przez Lebla obietnicą ujrzenia niezwykle czarującej kobietki zjawi się u Lebla incognito, a właściwie w zupełnej tajemnicy. Będzie poprostu ukrytym widzem w sąsiednim pokoju, obserwującym Joannę przez dziurkę w ścianie, odgraniczającej obserwatorjum od saloniku przyjęcia. Aby nie skrępować Joanny i dać jej możność swobodnego wydobycia z siebie wszystkich skarbów jej naturalnego uroku, obecność królewskiego widza miała być zachowana w sekrecie przed nią. Zresztą do sekretu przypuszczeni byli tylko gospodarz domu i z gości hr. Dubarry, oraz towarzyszący Ludwikowi dyskretnie na stanowisko obserwacyjne sam marszałek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie będziemy odtwarzali obrazów, które król Ludwik umówionego wieczoru ujrzał przez misternie zamaskowaną przez pomysłowego Lebla dziurkę w murze. Poprzestańmy na świadectwie anonymowego pamiętnikarza, którym był zapewnie książę Richelieu, że król był oczarowany:
„Nie przypuścił mnie ani na chwilę do dziurki, abym pospołu z nim nasycał się kawałkiem raju, widzialnym przez wąski otwór, a nie puszczał od siebie, cisnąc z zachwytu mą rękę w sposób nieomal bolesny, oraz powierzając mi szeptem szczegóły oryginalnego widowiska. Z wykrzykników króla wniosłem, że ulegając namowom uczestników wieczorynki tańczyła prawie naga jakiś taniec grecki, że później podochocona szampanem tańczyła na stole jakiś taniec, który określała, jako „murzyński, zapożyczony z budy teatralnej na jarmarku w Marsylji“... Śmiała się, figlowała „dowcipkowała“, a nawet wymyślała panu Saint-Fox, który ośmielił się objąć ją zuchwale podczas tańca. „Dała mu w papę!“ — wykrzyknął pewnej chwili król — „to jest naprawdę olśniewająca kobieta!“ Później naśladowała zapomocą całego składu peruk, przywiezionych przez pana Dubarry dla jej popisów — rozmaite damy dworu, które miała sposobność widzieć w domu hrabiowskim. Król dusił się ze śmiechu, wymieniając mi coraz nowe nazwiska osób karykaturowanych. Dziś już postarzała pamięć nie jest w stanie wskrzesić nazwisk tych pań, ale sądząc z okrzyków i śmiechu króla musiało to być „paradne“ i „fenomenalne“. Nigdy nie zazdrościłem tak bardzo przywilejom monarszym, jak w owej chwili, gdy król egoistycznie zagarnął jedyną dziurkę w murze, a ja zniewolony byłem łykać ślinkę“ — kończy pamiętnikarz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta oryginalna scena oględzin przez dziurkę, której bracia Goncourt oddają pierwszeństwo przed innemi licznemi wersjami na temat pierwszej znajomości króla z przyszłą panią Dubarry — zakończyła się jeszcze oryginalniej. Oto w pewnej chwili król zapomniał się i wykrzyknął „brawo!“ klasnąwszy w dłonie. Zaniepokojona i zdumiona Joanna poskoczyła do sąsiedniego pokoju. Pośpieszył za nią gospodarz Lebel. Była szara godzina. Dojrzała dwóch mężczyzn. Twarzy nie można było rozróżnić.
— Co to jest?! — wykrzyknęła. Ktoś nas podsłuchuje.
Jeden z mężczyzn ozwał się:
— Wybacz pani, że skorzystałem z małego okienka w ścianie, aby napawać oczy cudem.
— Podpatrywał! — tupnęła nogą. To jest świństwo! — zwróciła się do Lebla. Żeby jakiś...
— Ależ pani... to król! — ostrzegł ją, nim padło niewłaściwe słowo. Zamilkła oszołomiona.
— Powinienem wytłomaczyć się przed panią! — zaczął król, nieco skonsternowany. I podszedł, chcąc ująć ją za rękę.
Cofnęła się w postawie zawstydzenia. Saint-Fox wniósł zapalony kandelabr. Król ujrzał jej spuszczone oczy, rumieniec na twarzy, onieśmielenie, jakiego nie oczekiwał po jej poprzedniej brawurze... Zerwała się nagle, jak ptak... i pierzchła. Dubarry próżno biegł za nią, wołając: „Stój! król chce z tobą porozmawiać!”
Już była w podjeździe — zawołała stangreta. Niedługo znalazła się w domu.
— Nieszczęsna! — rzekł Dubarry, przybywszy wkrótce. Mogłaś była już dziś u Lebla zbliżyć się z królem. A teraz wszystko stracone. Król nie daruje ci tego afrontu.
— Przeciwnie! przetrawi obrazę przez dzień jutrzejszy i pojutrze zaprosi mnie do Tuillieries.
Omyliła się. Otrzymała zaproszenie nazajutrz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia Dubarry, oddając jej wonny bilecik, przyniesiony przez Lebla, rzekł:
— Wiesz. Lebel mi mówił, że najbardziej oczarowało króla twoje zawstydzenie. Powiedz mi, dziewczyno, czy ty je odegrałaś, czy ono było prawdziwe?
— Sama nie wiem! — odparła. Zdaje się, że byłam zawstydzona naprawdę, i dlatego tuż odegrałam tak dobrze zawstydzenie!

ROZDZIAŁ XXII.
Pierwsza schadzka z królem.

Ludwik XV nie mógł sam nadziwić się sobie.
Zatracił już był dawno dreszcz oczekiwania na kobietę. Tej oczekiwał z dreszczem. Jakby czarodziejska różdżka wyrwała go dotknięciem ze stanu leniwego podrażnienia zmysłów, w jakim przebywał, z atmosfery sztucznej lubieżności, z objęć apatycznej rozpusty.
Przychodziło ich do niego tyle. Były do siebie niezmiernie podobne. Rozpadały się na dwie wielkie grupy. Jedne przychodziły wystraszone, pognębione Jego Majestatem, ceremonialne, bezustannie oddające nu ukłony, pokorne niewolnice, które tępo czekały jego rozkazów, czyniły wszystko, czego żądał, ale zniewalały go do trudów nakazywania pieszczot — powoli, nudno, brak temperamentu pokrywając wstydliwością, zbyt widocznie sztuczną. Oddawały mu się jakby oficjalnie, bez cienia miłości, czyniąc z oddania się obowiązek poddanek względem króla, którego obsłużenie uznawały za najwyższy zaszczyt. Wiało od nich nudą etykiety, która była śmiesznie niedopasowana do najpoufalszego zbliżenia się kobiety z mężczyzną. Nie było mężczyzny; był tylko król, który otrzymywał pieszczoty ceremonialne według własnych wskazań i musiał oczekiwać na nie, aż rozkaże. Nie lubił tych manier fałszywej i ckliwej wstydliwości, która pękała za jego wolą w sztywnych pieszczotach z urzędu. Bywał mimo swego doświadczenia i pewności majestatu zażenowany milkliwością tych kobiet, z któremi nie miał o czem pomówić pomiędzy jednym a drugim, nieśmiałym wobec Królewskiej Osoby, pocałunkiem.
Śród jego przygodnych partnerek w grze miłosnej był i drugi rodzaj, który też mu dojadł tak bardzo, że zapytywał siebie czasem, czy nie należałoby zacząć być cnotliwym, gdy nie stało wielkich faworyt, pań de Châteauroux i Pompadour, albo czy nie należałoby po niedawnej śmierci królowej Marji z Leszczyńskich poszukać sobie nowej małżonki, łączącej na ten raz powaby ciała i ducha z krwią zagranicznego królewskiego rodu. Ten gatunek kobiet były to triumfatorki, szczęśliwe zdobyciem prawa do jednej nocy w łożnicy królewskiej, przychodzące w szatach, które odrzucały już w progu, aby oczarować go ponętami swego ciała, zdobyć drugą i trzecią noc z prawem odnośnych nagród w brylantach i perłach. Robiły one rozhukane bachantki, udawały niepowściągliwą namiętność wobec postarzałego króla, były widocznie nieszczere w rzekomem uwielbieniu jego podupadłej męskości i blednących powabów niegdyś naprawdę pięknej postaci, raziły go objawieniami swego cynizmu, żenowały ofiarnym bezwstydem, w ostateczności nudziły i męczyły niemożnością sprostania narzuconej mu żywiołowości zmysłów. W tych rozczarowaniach kryła się podstawa częstych zmian wybranek na potrzeby króla-Don Juana.
Wyjątkowo zdarzały się istoty, pchnięte do jego łoża namową dostojnych krewnych-kuplerów, spekulujących na ich cnocie, lub naprawdę cnotliwe dziewczęta z różnych sfer, posłuszne wezwaniu króla; ich szczera wstydliwość i żałosne oddanie się niedoświadczenia onieśmielały nawet tego starego rozpustnika, który zjadł dosłownie zęby na wyszukanej strawie miłosnej, nie nasycały jego lubieżności, która zastąpiła stępiałą z wiekiem namiętność; doznawał wobec nich żalu i myślał, że jest grzesznikiem, co upokarzało jego poczucie Majestatu monarchy, mającego prawa do wszystkich owoców rozkoszy, rosnących na podwładnej mu ziemi francuskiej.
I oto miał napotkać w Joannie jakąś przedziwnie zajmującą i słodką niespodziankę: szczerość figlarnej kobietki, wydzierającej się poprzez doskonale wykwintną sztukę najzdolniejszej wychowanicy hrabiego Dubarry, czar naturalności, niezniszczony, ale wzbogacony obfitością oryginalnych doświadczeń życia w zetknięciu się z nizinami bruku i wyżynami pałaców. Była to istota, która posiadała swoisty geniusz miłości: niezabitą oporność ceniącej wartość skarbów swego ciała figlarki, mówiącej „tak“ przez długie i liczne „nie“; ofiarność powoli rozgrzewającej się potrzeby wzajemnych pieszczot, wyczekującej najwyższego punktu rozgrzania mężczyzny, jeszcze wijącej się z wołaniem: „nie!“ — gdy już poddające się gibkie ciało namiętnie rozchylającemi się ustami stwierdzało nigdy niewyrzeczone „tak“. Słowem był to jakiś niesamowity splot wiecznej wstydliwości kobiecej z musem nakazanego przez geniusz rodzaju bezwstydu. Była tu prawda swawolnej natury z fałszem świadomego celów zdobywczej kobiecej sztuki rozmysłu w takiej przedziwnej łączni, że szczerość i kłamstwo wiązały się nierozróżnialnie w jeden akord niewieściego piękna: jakoby ktoś chemicznie połączył dziewicę z bachantką, przenikliwą subtelność z niepohamowaną naiwnością.
Kiedy hr. Dubarry odwoził ją późnym wieczorem w karecie do króla, czuła się szczęśliwa, ale pełna jakieś skupionej w sobie, radosnej powagi. Chciał jej udzielić pewnych napomnień i ostatnich wskazówek, które określił ze zwykłą swawolą, jako „namaszczenia”, ale zamknęła mu usta — bodaj poraz pierwszy w życiu — oświadczeniem:
— Milcz, drogi przyjacielu! Albo nauczyłam się już wszystkiego od twojej wyższej mądrości i puszczę ją w ruch w miarę potrzeby, albo nie zdążyłam się nauczyć, to w tej chwili na naukę jest zbyt późno i musisz zdać moją przyszłość na mądrość mego instynktu.
— Masz słuszność, dziecko! — odrzekł i odwiózł ją w milczeniu.
Przy umówionych wrotach na szczelnie zawoalowaną (etykieta zachowała ten szczątek przyzwoitości, gdyż króla nie kompromitowały tylko publicznie uznane faworyty) oczekiwał Lebel. Prowadził ją przez opróżnione zgóry pokoje, przez jakiś kurytarzyk podziemny, przy którym czuwały milczące warty z zaufanych żołnierzy-szwajcarów; w jakimś saloniku, gdzie panował zmrok zupełny, szepnął do niej:
— Pamiętaj, pani, że... w przekonaniu króla jesteś szwagierką hr. Dubarry. Inaczej nie dało się to zrobić. Nie wydawaj się z tem, że okłamałem króla, jeżeli nie chcesz być odrazu „wylaną“, a w każdym razie nigdy już niepowołaną więcej do „nas“. Zawiodłabyś nadzieje opiekuna i swoje na wielką nagrodę i... naraziłabyś mnie osobiście za moją usłużność, która... warta jest czegoś więcej.
I otwierając drzwi, pchnął ją zlekka naprzód.
Znalazła się sam na sam z królem, który oczekiwał ją z zaniepokojeniem żaka, przygotowanego po oględzinach przez dziurkę u Lebla na „fenomen” według obietnic hr. Dubarry. Król na ten raz — wbrew zwyczajowi — miast w negliżu, wystąpił w pełni swego monarszego stroju, jakby zamierzał przepychem majestatu olśnić rzekomą hrabinę Dubarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanąwszy na progu sypialni królewskiej, w której rozesłane łoże oczekiwało dyskretnie za wspaniałym haftowanym w fantastyczne smoki i egzotyczne kwiaty parawanem — Joanna nagle zaniosła się od śmiechu.
Ludwik był oszołomiony. Nie powstał z miejsca — wychylił się jeno ze złoconych poręczy fotela i pożerczym wzrokiem ogarnął jej słodką twarzyczkę, wysoką fryzurę z jasnych włosów, obnażoną białą szyjkę, całą gibką figurkę i bujne kształty ciała, zarysowane pod przezroczystą gazą, gdyż ciemny płaszcz, którym się otuliła, opadł z jej ramion śród tej kaskady śmiechu.
— Co panią tak śmieszy, hrabino Dubarry? — zapytał.
Ale śmiała się srebrzyście dalej, zarażając i jego swym śmiechem.
— Nie mogę powiedzieć.
— Kiedy ja proszę!
— A ja nie chcę!
— Ja... rozkazuję.
— Oho!... tembardziej nie chcę.
— Błagam! — rzekł Ludwik, powstając i przykląkł na jedno kolano, chyląc głowę przed nią.
— No! to powiem — mówiła, opanowując śmiech z trudem. Bawi mnie to, że król... jest królem, a chce odemnie tego, co czyni mężczyznę w pewnej chwili poddanym najpośledniejszej kobiety. Bawi mnie to, że jeżeli król odrzuci strój, a ja... może zechcę uczynić to samo, to nie będzie tu ani króla, z przeproszeniem Waszej Królewskiej Mości, ani żadnej hrabiny, tylko poprostu... samiec i samica. Bawi mnie to, że do rzeczy tak prostych i zresztą miłych, król musi być królem, a ja hrabiną!
— Oho! — rzekł Ludwik, powstając — nie spodziewałem się, że taka śliczna główka może rozumować tak trzeźwo. Ale w tem rozumowaniu są błędy.
— O, proszę! Jakie?
— W trzech tezach trzy, a nawet cztery błędy... Primo: nie musimy być królem i hrabiną, skoro za wspólną zgodą, możemy zostać, jak to pani powiedziała — tylko mężczyzną i kobietą. Powtóre: samiec-lew, którym chciałbym być dla pani, nie przestaje być nigdy lwem wobec lwicy i byłby osłem, gdyby jej nie brał — istnieją więc różnice dostojności gatunków, które królowi każą chylić się do stóp hrabiny. Wreszcie — po trzecie i po czwarte — bogini nie jest najpośledniejszą kobietą, a mężczyzna nie zawsze jest poddanym kobiet, skoro nieraz bierze je gwałtem, jak jabym to chciał z panią uczynić.
— Oho! chciałabym to zobaczyć! — rzuciła figlarnie wezwanie.
— Zaraz!...
Zbliżył się do niej — wyciągnął ręce, aby ją objąć... Umknęła mu się... I rozpoczęła się scena zabawnej gonitwy naokół kozetek i stołu, rozstawionych wpośrodku, przyczem obalono parawan i niejeden fotelik. Oboje śmieli się szczęśliwie. Król zaczerwienił się, zasapał, rozpalił. Ona, zręczniejsza odeń, wymykała mu się ciągle — pozwoliła parękroć złapać się, dotknąć obnażonych ramion pocałunkiem, aby znowu wyrwać się i ukryć w kącie pokoju za jakimś meblem.
Śród tej gonitwy, która sprawiała mu rozkoszną iluzję, że odmłodniał i obudził stępiałe zużyciem zmysły, wabił ją pieszczotliwemi słowy:
— Bóstwo! jesteś najczarowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.
Odpowiadała:
— Ba! od Króla Ludwika spodziewałam się usłyszeć coś nowego.
— Nierozsądna! nie oceniasz, co znaczy, gdy to mówi król, który... miał w życiu najpiękniejsze kobiety.
— Ej!... może tylko najbardziej utytułowane... Król dba o tytuł...
— Nie! o piękno...
— Więc gdybym nie była... hrabiną Dubarry?
— Byłoby mi to wszystko jedno!
— A!... to mnie cieszy.
— Wolę, że nią jesteś... Boś godna każdego tytułu... I Dubarry — to nazwisko ładne. Ale doprawdy... jestem już zmęczony. Trudno mierzyć mi się z taką gazelą!...
Usiadł. Przepełniała ją radość. Czuła się bliską marzonego triumfu. Wcale nie dogadzało jej planom to, że Lebel zaprezentował ją zaocznie, jako bratową hr. Dubarry. Jutro wyda się kłamstwo i król jej nie przywoła ponownie, o ile nie zwycięży go poprostu, jako... kobieta. Szła finezyjnie do swego celu, postanowiwszy zdobyć króla — prawdą!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie będziemy rozdłużali uroku tej sceny, wobec której słowo jest bladem. Powiedzmy krótko „nie śpieszyła“ się w jego objęcia, odsuwała figlarnie jego chciwe ręce, pozwoliła już na prośbę najgorętszą zdumionego, niemal zrozpaczonego dziwacznym oporem tego „dzikiego ptaka”, przyciągnąć się, obsypać pocałunkami na jego kolanach, wreszcie objęła go za szyję, przytuliła doń, rozgrzała pieszczotami, nagadała mu komplementów, że „jest najmłodszy i najśliczniejszy ze wszystkich królów na świecie“ (wistocie pobudzony, zaróżowiony niezwykle, odzyskał na chwilę swoją piękną młodość); ale w stanowczej chwili, gdy jej najbardziej pożądał, rzuciła mu się do nóg i z jakąś swawolną rozpaczą zawołała:
— Nie mogę być Twoją, królu, bo nie jestem... hrabiną Dubarry!
— Co za głupstwa! — machnął ręką. Bądź sobie, kim chcesz... Musisz być teraz moją!
— Teraz!... A ja chcę na zawsze!... O, królu! nie wiesz, kim jestem! Pochodzę... z błota ulicy.
Ostygł, wszelako nie tyle ze zgrozy, ile ze współczucia, nie z przestrachu przed czemś niewiadomie niskiem, lecz z żalu nad nią.
Klęcząc u jego stóp płakała naprawdę. Opowiedziała mu ze szlochem, w splątanym skrócie swoją martyrologję — wzruszyła, zajęła bogactwem swego losu, zaimponowała mu szczerością okrzyku: „Nie chciałam oszukać najmiłościwszego, najukochańszego z królów“. Ani on, ani ona sama nie spostrzegła, jak przez jej łzy zaświecił uśmiech, jak przez łzawą opowieść przedzierać się jęły rysy komiczne; charakteryzowała, karykaturowała, naśladowała gestami i tonem, jak wzorowa aktorka, różne osobistości z dworu, z któremi się spotykała, uderzyła go przedwczesną mądrością, dowcipnemi uwagami, które zaczerpnęła z nauk Dubarry, ośmieszyła przed nim przesądy urodzenia, była w miarę cyniczna, aby podniecić jego lubieżność, i w miarę poetyczna, aby go rozmarzyć urokami miłości — słowem ubawiła go niespodzianie, czarem przełamała jego nudę, przesyt, zblazowanie...
Wielokrotnie Lebel, dbający o sen króla, pukał, oznajmiając, że pora przerwać sielankę, bo król musi spać, a kareta pana Dubarry, jak umówionem było, czeka. Król przez drzwi rozkazał, aby kareta przybyła o świcie, a kamerdyner poszedł do djabła!...
Z przypuszczalnej godzinki „rendez-vous“, którą obiecywał sobie król, uczyniła się noc — noc dla króla najdziwniejsza w świecie. Joanna pozwoliła obnażyć skarby swego ciała, ucałować się do szału, ale nie zgadzała się położyć na królewskiem łożu; wykorzystała na rzecz odmowy galanterię króla i swoją nad nim przewagę fizyczną i jego omdlałość i jakieś resztki trzepocącego się w niej wstydu, lub kobiecego lęku, że jej czar przepadnie, jeżeli odda się zbyt szybko, już za pierwszym razem. Składała rączki modlitewnie, błagając, aby ją oszczędził nawet wbrew jej woli; — „to będzie ładniej na jutro“, szczebiotała, całując jego wypieszczone ręce. Wreszcie oszołomiła go, ogłupiła, zaimponowała urokiem istoty naprawdę niezwykłej, podając za motyw odmowy to, że... „nie może położyć się do łoża, na którem musiałaby rywalizować zazdrośnie ze wspomnieniami tylu innych kobiet, które król posiadał!“
I król podobnie, jak ongiś fryzjer Lamet, zadecydował, że tej niezwykłej kobiecie należy się... nowe łóżko.
Nie spali całą noc. Przegadali ją. Nad ranem była to już jakby sielanka narzeczeństwa. Król wypuścił ją ze swoich ramion o świcie oczarowany, rozkochany, tęskniący jeszcze przed jej odejściem i zapowiedział, że pomyśli dla niej o tytule, o pałacu, i oczywiście o specjalnem łożu miłości.
— Wszystko to oczekiwać będzie na ciebie w Compiègne.
— I król!... I mój król!... Mój najbardziej mój! — wykrzyknęła, zawieszając mu się przy ustach w pożegnalnym zachwycie.

ROZDZIAŁ XXIII.
Obcęgi królewskiego piecyka.

Nazajutrz król zawołał do siebie Lebla w południe. Przy ubieraniu zbywał go monosylabami. Kamerdyner zamilkł, widząc, że król jest niezwykle zadumany i wbrew swemu zwyczajowi nie zwierza się z wrażeń wczorajszej nocy. Zrezygnował ze swojego prawa do podzielenia zadowoleń lub nieukontentowań kapryśnego pana. Chciał już oddalić się.
— Poczekaj! — rzekł król, kryjąc zakłopotanie przez odwrócenie się do kominka, w którym poprawiał obcążkami nasypane świeżo na żar węgle. Pojedziesz do Compiègne i urządzisz mi na wieczór sypialnię. Wstaw nowe łóżko... kupisz u Parissot‘a coś eleganckiego...
— Dla kogo to?
— Dla... hrabiny Dubarry, którą mi przywieziesz wieczorem! — wybąkał król nieco lękliwym głosem.
Ale kamerdyner przeraził się mocniej.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — przedłużanie tego stosunku jest niemożliwością.
— Dlaczego?! — zmarszczył król brwi.
— Bo to... możliwe było na raz. Dalej... broń Boże! na dłużej nie pozwala racja stanu.
— Nie pleć! Czyń, co kazałem.
Wówczas kamerdyner upadł mu do nóg:
— Najjaśniejszy Panie! wybacz okrutny błąd wiernemu słudze. Okłamałem Cię. Nie sądziłem, że to może mieć poważne skutki. Zdawało mi się, że to na jedną noc. Słowem, ta „dama“ nie jest ani zamężną, ani hrabiną, nie jest nawet... damą. Łaski, miłościwy Monarcho, dla starego głupca!
— Powstań — rzekł król — przebaczam ci.
— Chwała Bogu! — klasnął w ręce kamerdyner. Niebezpieczeństwo, które nam groziło, przeszło!
— Pojedziesz do Compiègne.
— Jakto... jeszcze?! Ależ...
— Niema „ale“. Poślij kogoś po hr. Dubarry. Niech się tu zaraz stawi ta „dama“. Jest w najlepszem znaczeniu tego wyrazu damą... Będzie zamężną — i hrabiną. Cóż, jesteś kontent?
— Bynajmniej. To nie pomoże. Tu nie pomoże ani tytuł, ani zamęźcie. Ona ma przeszłość nienadającą się do naprawy. „To“ jest... niewiedzieć co!...
— Lebel! nie waż mi się nigdy coś podobnego powtórzyć. Rozumiesz. Ja chcę!
— Ale ja... nie mogę.
— Oszalałeś! Ruszaj zaraz... Rób, com kazał!
— Nie ruszę się stąd!
Król zaczerwienił się z gniewu.
— Pojedziesz mi zaraz do Compiègne.
— Mam obowiązek ostrzedz Waszą Królewską Mość przed taką potwornością... Królowi nie wolno się kompromitować.
— Błaźnie!! nie ucz mnie, co mi wolno!
Król podniósł obcążki. Nastąpiła scena nieprawdopodobna, której prawdziwość stwierdza jednakże sumienny historyk obyczajów dworskich XVIII stulecia. Monarcha gonił po pokoju kamerdynera, trzymając w ręku obcęgi z rozpalonemi końcami. Lebel uciekał. Pewnej chwili, widząc przed oczyma czerwone żelazo, ugiął się przerażony i krzyknął.
— Co Król czyni?!...
— Widzisz! — ozwał się monarcha zawstydzony. Do czego mnie doprowadziłeś!
Odrzucił obcęgi, widząc, że pobladły kamerdyner ledwo dyszy, cisnąc dłonią serce.
— Lebel, proszę cię, pojedź! Rozumiesz, zakochałem się, jak osioł. Nie mogę inaczej — zrób to, o co proszę.
Głos Króla brzmiał żałośnie. Kamerdyner był zdumiony. Stał wobec fatum. Ręce rozniósł bezradnie — głowę pochylił:

— Rozkaz, Najjaśniejszy Panie!... Jadę... Ale zdejmuję ze siebie wszelką odpowiedzialność. Niech się dzieje wola Boża!

ROZDZIAŁ XXIV.
Hrabia Wilhelm, brat Jana Dubarry. Kłopoty z metryką.

Król niedbale kołysał się na szezlągu. Przed nim stał hrabia Jean Dubarry, pocierając ręce z zadowoleniem i kryjąc pod wąsem ironiczny uśmiech cienkich warg.
— Hrabio Dubarry! — mówił król — nawarzyłeś piwa; musisz je wypić. Winieneś grzech swój odkupić. Nie stręczy się bezkarnie takich smacznych kobietek, jak ta... perła twego haremu, której pono nie tknąłeś! — spojrzał nań badawczo.
— Ten kąsek przygotowywałem blisko rok dla mego monarchy, jako najwierniejszy z poddanych, zobowiązany myśleć o tem, aby Francja w swoim symbolu koronowanym czuła się dobrze. O jakąż to ekspiację chodzi?
— Drobnostka! Zaślubisz wiadomą osobę. Dasz jej tytuł... zabierzesz posag. Obiecuję, że będzie godny twojej usługi i jej — to dość!
— Najjaśniejszy panie! to jest nie-mo-żli-we!
— Co takiego?! — żachnął się król. Jeżeli ja tego żądam...
— Niestety! chociażbym chciał... nie mogę. Kurja rzymska ma pewne przesądy. Nie mogę zostać dwużeńcem.
— Drobiazg!... rozwiedziesz się.
— Niepodobna!... Baba zawieruszyła mi się. Zdaje się, że udała się w pielgrzymkę do Grobu Świętego. W tej pozycji nie mogę doręczyć jej wezwania Konsystorza.
— Hm... to bardzo źle. Bo ja chciałem, żeby twoja pupilka została hrabiną Dubarry — markotnie ozwał się król. Cóż teraz będzie? Radź, hrabio!
— Joanna zostanie hrabiną Dubarry!
— Jak?! — zdziwił się król.
Jean Dubarry czekał tej chwili dla wywołania efektu.
— Rzecz najprostsza w świecie, Najjaśniejszy Panie! Mam brata w Tuluzie, Wilhelma Dubarry, który może tu być za dni parę.
— Jesteś mi zabiegliwy, hrabio — poklepał król rozpłomienionego konfidenta po ramieniu. Wypisz mi go niezwłocznie. Poślij sztafetę. Będę pamiętał o was obu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego dnia Joanna oddała się w Compiègne Królowi. Nie czyniła już ceregieli, aby nie przeciągać struny. Oddała mu się w upojeniu miłosnem, pełnią wzruszonego wdzięcznością serca. Dobroć monarchy — tak to odczuła — dźwigała ją z nizin urodzenia na szczyt marzeń, zasypywała swoją łaską przepaść bolesnej i potwornej przeszłości, która nie była jej winą, lecz klątwą losu. Ludwik XV znosił tę klątwę...
Oddała mu się, postawiwszy wprzód tylko jeden warunek.
— Najjaśniejszy Panie, nigdy nie wypomnisz hrabinie Dubarry jej niepozornej przeszłości.
— Nigdy!... Chciałem cię prosić o to samo. Są rzeczy, które należy zapomnieć, bo jest nieprzyzwoitością je pamiętać.
Umowę przypieczętowali pocałunkiem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podczas gdy gruchali, jak gołąbki, w Compiègne, przyjechał hrabia Wilhelm Dubarry. Był niepełnoletni, ale dostojna wdowa po Antonim Dubarry, z domu Delacase, dała mu chętnie na drogę, posłuszna pismu starszego syna, zezwolenie piśmienne na związek małżeński z osobą, którą „sam uzna za godną tego zaszczytu“.
Wilhelm Dubarry tak mocno różnił się charakterem od brata, że przypuszczano ogólnie, iż mama Dubarry podczas podróży w Niemczech zapatrzyła się na jakiegoś pruskiego sierżanta. Starszy brat był wykwintny, delikatny, wysoki, ten był gruboskórnym, krępym tłuściochem. Służył w marynarce, choć powąchał tak samo niewiele prochu, jak i wiatru morskiego. To nie przeszkadzało temu, że ten leżybok nabył manier koszarowych, sławił żywot żołnierski, rozmiłował się tylko w fajce i ćmił po całych dniach okrutny, sprowadzany z Niemiec knaster. Mieszkał z matką w podupadłym zameczku pod Tuluzą, skąd urządzał wycieczki w okolice, polował na kuropatwy i dziewuchy wiejskie, kosztował w każdej chałupie mleko krowie, ser owczy ...i tył na potęgę, rozleniwiając się coraz bardziej.
Kiedy brat przedstawił go Joannie ze słowami:
— Jest to twój przyszły małżonek, jeżeli pozwolisz?“[10] — Wilhelm rzucił przez zęby:
— Ja nie mam nic przeciw temu!
I puścił jej prosto w nos kłąb dymu tak, że się zakrztusiła.
Wydał się jej okrutnie śmieszny, ale niezbyt miły. Odparła, krzywiąc usta grymasem:
— I ja nie mam nic przeciw temu. Stawiam tylko jeden warunek, że będzie pan trzymał się zdala odemnie o jeden krok podczas ceremonji ślubnej, ponieważ pański tytuń okrutnie śmierdzi!
— Jak Boga kocham, jest to najulubieńszy tytuń króla Fryderyka Wielkiego! zdziwił się.
Dopiero wtedy przyjrzał się z ukosa Joannie i rzekł na głos:
— Jak Boga kocham, ona jest warta... grzechu!
— Którego pan nie popełnisz! — odparła, powstając dumnie.
— Jeżeli chodzi o grzechy, pierwszeństwo ma... Król! — zdobył się na dowcip hrabia Wilhelm, składając ukłon przed odchodzącą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pałacu hrabiego Jana przy ulicy Neuve-des-Petits Champs przystąpiono niezwłocznie do wypracowania kontraktu przedślubnego przy pomocy dwóch notarjuszów i świadków, hr. du Barry-Ceras‘a i Gruel‘a, posiadających sekretne rozporządzenia od ministra skarbu z upoważnienia króla do podniesienia blasku małżeństwa obfitością posagu nowoślubnej. Wszelako jakkolwiek Wilhelm du Barry był chciwy i ostrzył zęby na przyrzeczone mu odstępne w kwocie kilkudziesięciu tysięcy liwrów po rozejściu się z żoną, mającem nastąpić niezwłocznie po ceremonji ślubnej — rzecz o mało nie utknęła na martwym punkcie.
Kiedy mama Rançon, wychodząca nagle z ukrycia, szumiąca jedwabnemi szatami i grająca rolę wielkiej damy przywiozła do pałacu potrzebną do sporządzenia umowy przedślubnej i aktu ślubu metrykę — Wilhelm Dubarry pociągnął starszego brata do kąta i oświadczył mu z tępym uporem:
— To jest niemożliwe! Żaden z Dubarry‘ch nie żenił się z osobą z niewiadomego ojca, jak ta... córka Anny Béqus. Nasi przodkowie przewrócą się w grobach.
— Czy ci nie wszystko jedno, jak będą leżeli?... Nikt tego nie będzie sprawdzał.
— Nie! mój drogi... Mam zasady... Nieboszczycy muszą leżeć brzuchem do nieba. Zresztą pomyśl sam, kontrakt przedślubny jest robiony dla zamydlenia oczu plotkarzom dworskim. Nie powinien kompromitować ani Dubarry‘ch, ani króla, który otrzymać powinien z rąk naszych metresę dobrze urodzoną... choćby na papierze, skoro zaszczycił wyborem swoim hrabinę Dubarry.
— Wiesz co, Wilhelmie? Jesteś mniej głupi, niż sądziłem. Udam się do króla. Trzeba naprawić przeoczenie Opatrzności.
Spisywanie umowy przerwano aż do wyjaśnienia sprawy.
Król podzielił skrupuły przyszłego małżonka. Polecił przywołać do siebie sprytnego Gomarda, którego mamy już przyjemność znać.
Ten zawezwany do rady kręcił głową, namyślał się przez dziesięć minut (król i Jean du Barry szanowali jego milczenie) — nagle uderzył się w czoło.
— U licha! o czem tu myśleć? — rzekł radośnie. Przypominam sobie, w Quantigny mieszkał jakiś Gomard, mój imiennik, który równocześnie nosi nazwisko pani Vaubernier, szlachcic... Mówiłem kiedyś o tym zbiegu okoliczności z nieocenioną panią Rançon. Umarł przed paru laty i nie będzie miał nic przeciw temu, że mu damy po śmierć uroczą córkę. Mam nadzieję, że poczciwy wikary z Vaucouleurs, jeżeli dotąd żyje, lub jego rozsądny zastępca, nie będzie miał również nic przeciw lekkim zmianom w metryce, odpowiedniejszym dla potrzeb... monarchji francuskiej.
Nazajutrz Gomard wyjechał z panią Rançon do Vaucouleurs z tajnem pismem polecającem z kancelarji królewskiej, nakazującem „sprostować błędy w metryce“.
Dawny proboszcz zmarł. Nowy wyjechał. Zwrócono się do organisty. Ten wziął się za głowę. Nie może nigdy dopuścić „wydzierań, wklejań, kreśleń w księgach probostwa pod nieobecność proboszcza“. Ale zasłyszawszy brzęk monet w sakiewce Gomarda i zrozumiawszy sens pisma z kancelarji królewskiej, dodał, że badając archiwa spostrzegł opuszczone przypadkiem przez pijanego sekretarza przy zapisach dwie karty, jedną w księdze metryk z roku 1742 (na rok przed urodzeniem Joanny Béqus), drugą w roku 1746 (w trzy lata po urodzeniu). Zapomniano skasować je przekreśleniem. Może więc on sam wpisać do księgi roku 1742-go taką metrykę, jaka spodoba się wysłańcom Króla Jegomości, zwłaszcza, że dla zabawy nauczył się naśladować ładny podpis nieboszczyka proboszcza i ma nadzieję, że za jego sztukę nie zagrozi mu szubienica.
— To lepiej wpiszmy metrykę do księgi z r. 1746 — rzekła mama Rançon. Skoro uszlachcamy Joasię, słusznem jest, abyśmy ją odmłodzili. Ona nie wygląda wcale na 25 lat. Wygląda nawet na 16.
— Nie mamy innych pustych kart. Mogę jej dać jednak 22 lata z miłą chęcią. Znam się na kurtuazji dla dam.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak powstała wprowadzająca długo w błąd biografów hrabiny Dubarry wtóra jej metryka, która wywodzi ją z małżeństwa pomiędzy Anną Béqus, ur. Quantigny, i przybyłym z jej rodowego gniazda Vaucouleurs panem Jean-Jackiem Gomardem do Vaubernier, ze wskazaniem daty urodzenia w dniu 19 sierpnia r. 1746-go.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z fałszem metryki, wydanej w urzędowej kopji przez organistę, znalazła się w czarującej harmonji odegrana z całą powagą przez notarjuszów i dostojnych świadków komedja umowy przedślubnej. Mocą tej umowy świetny kawaler Wilhelm Du Barry miał wstąpić w związki ślubne nie z bylejaką osobą. Artykuł I gwarantował małżonkom odrębność własności w stosunku do wniesionego przez każdą stronę ruchomego majątku. Artykuł II stwierdzał, że przyszła hrabina Dubarry wniosła majątek ruchomy, złożony z kosztowności, odzieży, koronek, bielizny i mebli wartości ni mniej, ni więcej, jeno 30.000 liwrów — co ciekawsze, rzekomo pochodzący z jej zarobków i oszczędności! Mocą art. V przyszły małżonek miał wypłacić żonie rentę 1.000 liwrów. (Suma, której hr. Wilhelm nigdy nie widział na oczy, ale zapis dodawał blasku małżeństwu i skrycie obciążał dary króla).
Mniejsza o pozostałe cztery punkty tej fikcyjnej umowy pomiędzy nic nie posiadającymi małżonkami.
Pod fikcją kryło się coś zupełnie realnego. Joanna Dubarry otrzymała w istocie od króla, z urzędu miłośnicy, wyszczególnione w drugim spisie, dodanym do kontraktu, olbrzymie bogactwa: majątek nieruchomy, djamenty bajecznej wartości, cenne koronki, hafty ze złota i srebra i t. p. „swoje oszczędności“.
Czuła się niezmiernie szczęśliwą...
Jej małżonek z pełną kiesą wyjechał niezwłocznie po ślubie do Tuluzy, rzekomo dla poratowania zdrowia, nagle nadszarpniętego.
Hrabina Dubarry zajęła z racji swego tytułu wolne apartamenty w Wersalu po Leblu, który umarł akurat w porę na serce, nie mogąc znieść despektu i przestrachu, jakiego doznał przed paru dniami podczas gonitwy za nim króla z obcęgami. Zachowywał się jeszcze dla świata dystans między nią a Ludwikiem, obowiązujący z powodu niewygasłego terminu żałoby po królowej. Niebawem dystans się zmniejszył, Dostojnej hrabinie ofiarowano na życzenie króla dawne apartamenty jego siostry Adelaidy, która wstąpiła do klasztoru. Prowadził z nich potajemny kurytarz, dawniej bezużyteczny, obecnie podniesiony do celowej roli — komunikacji pomiędzy dwiema sypialniami, nad któremi czuwał teraz bożek Eros!

ROZDZIAŁ XXV.
Odwiedziny matki w Compiègne.

Minęło dawno popołudnie. Przeciągała się na puchowem posłaniu, całkiem obnażona, napawając się ciepłem kominka, którego żar różowił jej przepyszne kształty. Król niedawno odszedł.
Matka nieomal wdarła się do niej. Krzyczała z pasją:
— Wiesz?... te bałwany nie chciały mnie dopuścić do ciebie.
— Droga mamo! musimy się trochę liczyć z głupotą ludzką...
— Przedtem!... Ale nie teraz, kiedy kocha cię Ludwik.
— Kocha! Zapewne... jednakże... — nie dokończyła.
— Czyżby nie był dobry dla ciebie?
— Owszem, bardzo dobry... tylko trochę fatygujący.
— Moje dziecko! w życiu kobiety niema róż bez cierni. Za to masz teraz wszystko. Ach, jak tu u ciebie ładnie! To nie to, co było w naszych podłych mansardach i posępnych suterynach.
Rozglądała się z zachwytem. Było za czem. Joanna zamieszkawszy w pałacu Compiègne, odrazu ujawniła swoje instynktowne zamiłowanie zbytku. Jej mieszkanie stanowiło istne muzeum z tysiąca czarujących drobiazgów. Było w niem pełno rzadkich posążków z bronzu, marmuru, malowanej porcelany. Meble olśniewały pięknością. W saloniku znajdowały się organy z różanego drzewa, wykładane białą i błękitną mozajką, zdobne w figurki ze złoconego bronzu. Na kominkach stały zegary — istne arcydzieła sztuki złotniczej. Zwłaszcza jeden z Saturnem i trzema Gracjami, dzieło Germain‘a, stanowił wartością majątek. Spotykało się wszędzie misterne biureczka i kosztowne serwantki.
Joanna była rada z zachwytu matki.
— Co to za malowidło na suficie? — spytała pani Rançon.
— Sama nie wiem. Zdaje się, piękna Helena.
— A te amorki na komodzie?... Co za cud!...
— To jakiegoś Vanloo, czy Watteau. Podobno wielcy malarze.
— Myślę!... Ale duszko, czy nie jesteś zbyt rozrzutna?
— Co ci przychodzi do głowy, mamo! Król Francji ma chyba dość pieniędzy. A ja... popieram sztukę. Nie uwierzysz, mateczko, jak cisną się do mnie artyści, błagając, abym coś kupiła. Trzeba przecież pomódz tym biedakom!... Sądzę, że Francja winna mi być wdzięczną. Dzięki mnie... rośnie nasz przemysł i handel. Powiedział mi to sam minister skarbu. Bardzo grzeczny człowiek! Podobałam mu się bardzo.
— Ale, złotko... mojem zdaniem, trzeba myśleć o jutrze, coś zebrać na przyszłość, gdyby Ludwiczek...
— Ale! niema obawy, mamo. Dopóki ja go sama nie puszczę w trąbę... Nie zrzędź... Weź tam z szafki tę kryształową karafeczkę. Znajdziesz tam swój ulubiony likierek. Tak! usiądź przy mnie. Sprobuj tych konfitur.
Pani Rançon piła i jadła, lubując się każdym łykiem, każdą łyżeczką.
— No! widzisz Joasiu, wychowałam cię na coś porządnego.
— Mamo! nie zlizuj resztek ze spodeczka. To nie wypada.
— Tobie!... Ja nie jestem kochanką króla.
— Mniejsza o to! — ziewnęła Joanna. A co do wychowania, to więcej zrobił Dubarry, niż ty. Zamęczył mnie!...
— Biedne dziecko!
— Wiesz, nie dawał mi spać. On sam prawie nie sypia. Ma taki gorączkujący mózg. Budził mnie w nocy i uczył mnie nazwisk tych wszystkich małp dworskich. Pisał charakterystyki, które musiałam wykuwać i zdawać egzamin. Czasem oczy mi się kleiły... a on gadał.
— O czem?
— O polityce!... Powiadał, że to mi się przyda na później.
— Nauczyłaś się?
— Nie bardzo... Spałam z otwartemi oczyma, niby słuchając.
— Taki nudny?
— O! nie zawsze... Jak chce, to potrafi być ogromnie zajmujący. Nieraz uśmiałam się, kiedy mówił o królewskim dworze, arystokracji, duchowieństwie, ministrach... Mądry, jak dzień. Tylko kpiarz. Bez jego wskazówek, nie zaszłabym tak daleko. Muszę go słuchać, aby zajść jeszcze dalej.
— Dalej jeszcze?!
— Oczywiście! Mam być panią Pompadour. I zyskać wszystkie jej przywileje.
— Jakie?...
— Faworyty!...
Wyskoczyła z łóżka. Naga paradowała po dywanach, prężąc się dumnie i opowiadając:
— Hrabia powiada, że muszę zyskać prawo afiszowania się z królem, bo te tajne miłostki to na nic: można po nich wyfrunąć. Muszę mieć prawo jawnego mieszkania przy królu... korzystania z dworskiego powozu... odwiedzania delfina, braci królewskich... przyjmowania ministrów i posłów zagranicznych...
— Bój się Boga! Na co ci to?
— Hrabia powiada, że to jest konieczne dla zbawienia Francji, monarchii i religji... wywrócenia tego okropnego ministra Choiseula, który całkiem zawojował króla... i wysunięcia mego dobroczyńcy na wysokie stanowisko. Mam mieć partję. Sam Richelieu i książę d‘Aiguillon potrzebują mnie...
— Oho! musi cię ogromnie zajmować ta polityka...
— Nie, mamo, właśnie to mnie nudzi. Ale przywileje faworyty — to co innego. Chciałabym jeździć dworskiemi powozami.
Położyła się znowu, dumna, rozmarzona.
— Jaka ty jesteś śliczna! Szkoda, że ojciec tego nie dożył... i nie widzi ciebie!
— Vaubernier?
— Fe! na szczęście jesteś dzieckiem nielegalnem. Mówiłam ci nieraz, że jesteś córką księcia.
— Jak się nazywał?
— Ach! kiedy ja sama nie wiem.
— Szkoda! — ziewnęła Joanna.
Nagle pani Rançon zakołysała się.
— Ach! ja tu gadam... A zapomniałam, z czem przychodzę. Wiesz? — mam list do ciebie od Lamet‘a.
Joanna już siedziała na łóżku. Klasnęła w dłonie:
— Pokaż, mamo! Ach, mój poczciwy Lamet!
Z radością odczytała jego list. Donosił, że jest fryzjerem znakomitego lorda. Zarabia dobrze. Zgodnie z umową wzywał Joannę do siebie.
— No! trochę się spóźnił — rzekła Joanna smętnie... Skąd masz ten list, mamo?
— Od kawalera Morande!
— Co za djabeł znowu?
— Między nami mówiąc... utrzymuje mnie. Świetny kawaler. Bywa często w Londynie. Odwiedzał owego lorda i spotkał u niego twojego fryzjera. Lamet prosił go, aby za powrotem do Paryża odszukał pannę Rançon i doręczył jej ten list. Taki cudowny zbieg okoliczności, że znał mnie... To samo nazwisko. Pokazał mi ten list. A ja zaraz: „to do mojej córki!“
— Mamo! co za nieostrożność!
— Nie bój się, kochanie. De Morande jest gentlemanem. Dał mi słowo, że dochowa tajemnicy.
— Czy pojedzie znowu do Anglji?
— Z pewnością. Ma tam wciąż interesy. Czemu pytasz o to?
— Bo chciałabym odpisać. Ale czy Morande odda list w tajemnicy?
— Rozumie się!
— To podaj mi, mamo, ołówek i teczkę.
Napisała w łóżku list następujący:

Mój drogi Lamet! Szczęśliwa jestem z cudu, który sprawił, że list twój dotarł do moich rąk. Ale wszystko się zmieniło. Posłuchaj tylko! Kiedy żyliśmy we dwoje, nie wyobrażałeś sobie wcale, kochanku, że posiadasz kobietę, która uczyni taki skok, że zostanie znakomitą damą i metresą Jego Arcychrześciańskiej Mości! Widzę już, jak, czytając ten list, przecierasz swoje ładne duże oczy i myślisz, że śnisz. A jednak, przyjacielu, to fakt! Wyszłam za tłustego grafa i jestem kochanką Króla! Nie potrzebuję ci zalecać, abyś nie paplał, że piszę do ciebie i nie rozgadywał, żeśmy byli... Sam chyba rozumiesz... Ponieważ przezemnie straciłeś trochę luidorów, ślę ci przy tym liście przekaz na 1000 fun. szterlingów, które za moim podpisem wypłaci filja paryskiego banku w Londynie. Widzisz, że nie przestałam być mimo wielkości mojej dawną poczciwą Joasią. Ale nie pisz do mnie nigdy — to niebezpieczne. Liczę na twoją dyskrecję, jak ty możesz liczyć na moją przyjaźń.
Hrabina Du Barry.

— Weź, mamo ten list! — rzekła do pani Rançon, która tymczasem zdrzemnęła się w fotelu. A teraz zostaw mnie samą. Mam tu na piśmie nowe wskazówki od hrabiego Jana. Muszę je przestudjować. Faworytą zostać nie jest tak łatwo! — westchnęła.
Kiedy pani Rançon zabierała się do odejścia, Joanna zawróciła ją od drzwi.
— Mam prośbę do ciebie, mamciu. Tam w lewej szufladzie jest paczka... Tak jest, ta!... Weź ją i schowaj... Chciałam to spalić ale zrobiło mi się żal wspomnień przeszłości. A te papiery będą u ciebie w bezpiecznem schronieniu. Bo u mnie... Służba jest ciekawska... Nie daj Boże, aby to wpadło komuś w ręce.
— Cóż to jest?
— Listy moje i do mnie. Kartki z pamiętnika. Schowaj to dobrze, mamo... I nikomu nie pokazuj.
— Komuż miałabym pokazywać? To tajemnica! — przeżegnała się stara dama.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie dotrzymała słowa w pełni. Pokazała papiery Joanny swemu kochankowi, aby pochwalić się, że jej córka pięknie pisze. Właściwie chciała sama je przeczytać, ale niepiśmienna musiała skorzystać z usług kawalera de Morande. Ten tak był zachwycony dokumentami z przeszłości pani Dubarry, że wykradł je swej kochance. Miało to z czasem pociągnąć za sobą smutne skutki dla Joanny, kiedy... kawaler de Morande przestał być dżentelmenem.


ROZDZIAŁ XXVI.
Wielki dramat polityczny.

Poza plecami Joanny Dubarry odbywała się gra wielkich interesów politycznych, w której ona była wysoką stawką, niemal nie domyślając się tego. Ironja dziejowa sprawiła, że cudze ręce pchały ją na stanowisko faworyty w walce z innemi wielkiej miary, że miała być sprężyną dziejową, tarczą pewnej partji, narzędziem polityki, której nie obejmowała swoim niewieścim umysłem, obrończynią idei, które wyrastały znacznie ponad jej dziecinadę. Figlarna, wesoła, miła kobietka — wbrew swej woli i wiedzy — służyła za skrzydło opiekuńcze zgniliźnie, która drapowała się w togi moralności, porządku monarchicznego, religji. Ona sama była ofiarą niecnych intryg, a Fatum chciało, że przyniosła im zwycięstwo na zgubę Francji, która, przywiedziona manowcami na skraj przepaści, ratowała się później okrucieństwami rewolucji!
Intrygantów nie brakło z obu stron, powietrze epoki przesycone było groźnemi miazmatami. Jeżeli z jednej strony ochraniano fundamenty przegniłe, przesądy zastarzałe, fałsz i zepsucie obłudy tradycyjnej, to z drugiej, w obozie nowatorów, kryły się niebezpieczeństwa szalonych porywów, lekkomyślne igranie sceptycznej myśli ze wszystkiemi walorami przeszłości — wreszcie, obok trafnych zamierzeń budowniczych, zuchwalstwo burzycieli, nie znających tamy. To poniekąd usprawiedliwiało konserwatyzm tych, którzy przewidywali groźne skutki przewrotu ideowego i wróżyli z trwogą zbliżającą się rewolucję. Ponieważ równocześnie sprzeciwiali się wielkim próbom ewolucji, której natchnieniem był mądry Choiseul, dziedzic władzy pani Pompadour, lecz urosły duchem i pragnący Francję prowadzić na nowe tory, — to oni sami najmocniej zawinili, iż nastąpiło w odpowiedzi na ich cofanie się przed zbawczemi reformami po jego śmiałej myśli — trzęsienie społecznego gruntu, t. j. rewolucja. Nie zapobiegli jej — zatrzymali jeno na lat 20 rozbieg Francji ku nowemu życiu i oporem wywołali krwawy odwet epoki rewolucyjnej.
Na razie, zanim skrzyżowano oręże i popłynęła krew, odbywała się w trzeciej ćwierci XVIII stulecia bezlitosna walka sprzecznych idei, „cywilna walka sumień”. Stary duch francuski opierał się śmiałym nowinkom, których siłą popędową był Choiseul. Na jednym biegunie stało to, co zwało się obroną kościoła i prerogatyw korony, a było właściwie utrwalaniem jarzma przesądów nad duszami i despotyzmu monarchji absolutnej. Na drugim biegunie walczyła myśl pozytywnej nauki, rozwój idei filozoficznych, to wszystko, co czerpało moc z ducha Woltera, Fontenelle‘a, de la Mettrie, co wiązało się z odkryciami i badaniami naturalistów, geologów, matematyków: Buffona, Demaillet‘a, d‘Alembert‘a — lecz oraz i to, co popadło w ordynarność skrajnego materjalizmu i marzycielstwo politycznych utopij.
Paradoksem czasu było, że ta walka światopoglądów obracała się wokół kurtyzany, kobietki płochej, pani Dubarry. Ale to było już spadkiem po tej równi pochyłej, na którą Francja wkroczyła za rządów słabego Ludwika XV, wynoszących na szczyty życia państwowego wolę faworyt i kaprysy kobiece.

Urzeczywistnienie się tego paradoksu było w danym wypadku tem dziwniejsze, że ta partja, która obrała sobie za narzędzie poszukiwanej przewagi panią Dubarry, składająca się w znacznej części z biskupów i innych dostojników kościoła, wcale nie była zachwycona przymierzem z kobietą tak lekkiej reputacji. Ale była ona zniewolona przytłumić swoją niechęć względem niej — i potrafiła to uczynić po jezuicku, jako że walczyła o przywrócenie praw wychowawczych Jezuitom — ponieważ miała na widoku wzór niedawny rządów pani Pompadour, łamiącej wolę króla. Ponieważ na razie wszechmocnym był pierwszy minister Choiseul, z którego polityki zagranicznej król był słusznie zadowolony, ponieważ trząsł on Francją i wewnątrz tak dalece, że opinia głosiła o istnieniu „monarchji Choiseula“ — nie było innej rady celem wywrócenia znienawidzonego przez opozycję konserwatywną „rewolucjonisty“ i zapobieżenia reformom, osłabiającym przywileje kościoła i korony na rzecz parlamentaryzmu i wolnej myśli, jak danie królowi faworyty, przez którą rządziłaby królem wynosząca ją na szczyty klika.
Taka faworyta nadarzyła się w osobie pani Dubarry przez kaprys rozkochanego w niej na zabój króla. Ona jedna mogła wstąpić na stanowisko opróżnione przez śmierć pani Pompadour. Jej tedy wypadało się uczepić, przez nią wywrócić Choiseula, w którym król położył bezgraniczne zaufanie, oddając się na boku przygodnym awanturkom miłosnym w domku przy „Parku Jelenim“.
Choiseul z początku nie doceniał wagi przywiązania króla do pani Dubarry. Spostrzegł się później. Teraz, jak jej przyjaciele wspierali ją w widokach na stanowisko faworyty, tak on i jego zwolennicy musieli podjąć walkę z nią. Musieli, gdyż Choiseul zamierzał owdowiałego króla ożenić z jakąś księżniczką krwi zagranicznego dworu i tem utrwalić nadal swoje wpływy polityczne. Musieli, ponieważ dumną wolę Choiseula parła ku walce z Dubarry jego ambitna siostra, hrabina de Grammont, sprzyjająca bratu i sama żądna władzy. Udało się jej parękroć niemal gwałtem dostać się do łoża króla i pocichu marzyła, że to ona zostanie „nową Pompadour“. Aż tu zjawiła się awanturnicza plebejuszka, bodaj dziewka nierządna, i grzebała nadzieje pani de Grammont z kretesem. Serce jej zakipiało nienawiścią i bratu, który ongi potrafił usunąć pania d’Esparbès z drogi zakochanego w niej króla — podyktowała rolę podobną wobec zakusów pani Dubarry. Tym sposobem konflikt był gotowy.
Walczące obozy szeregowały się przeciw sobie z pomocą pewnych psychologicznych czynników o zabarwieniu politycznem. Oto ambitny hrabia Jan Dubarry, ongi zepchnięty z drogi dyplomatycznej przez Choiseula, pałający doń nienawiścią, marzący o powrocie do karjery politycznej, popycha Richelieu na tor myśli o „nowej faworycie“, która oplącze leniwą wolę Ludwika XV, i wskazuje ją w osobie Joanny. Choiseul w karjerze pani Dubarry łacno odgaduje rękę nienawistnego Richelieu i to jeszcze bardziej nastraja jego dumną wolę przeciw grożącemu skandalowi. Choiseul i Richelieu są kontrastowemi biegunami myśli owego czasu — jeden, jako zwolennik angielskiego konstytucjonalizmu, drugi, jako dziedzic idei przodka, kardynała.
Richelieu‘mu poda rękę niebawem książę d‘Aiguillon, przyjaciel zmarłych delfina i delfiny, o których otrucie pomawiał złośliwie Choiseula. Odsunięty niegdyś nadługo od dworu przez zazdrość króla o panią de Châteauroux, obecnie powracający do wpływów, jako minister marynarki — na złość Choiseul‘owi poprze wybór królewski. Po stronie Choiseula stanie, jak rzeczono wyżej, herod baba, pani de Grammont, która uruchomi sztab anonymowych paszkwilistów, aby leli w rymach całe wiadra błota na awanturnicę „Burbonkę“. Król będzie dotknięty wprost i ubocznie przez te piosenki, śpiewane na rogach ulic paryskich, wytykające niesławę jego kochance i sromiące jego monarszy wybór. Złośliwość siostry skompromituje brata, który już nie będzie mógł zawrócić z drogi oporu przeciw obiorowi na faworytę pani Dubarry, protegowanej chciwego nagród i łask królewskich, ambitnego jej szwagra.
A tak oto staną przeciw sobie dwa obozy: partja „pobożnych“ i partja „wolnomyślnych”’. Król będzie wciągnięty w tryby tej walki; albo odstąpi od myśli „faworyzowania“ tej, którą obrał namiętnością sześćdziesięcioletniego serca, albo będzie zniewolony utrącić ministerstwo Choiseula, sprzeciwiające się potężniejszemu i podsycanemu przez pochlebców kaprysowi jego monarszej woli.

ROZDZIAŁ XXVII.
Czuwanie.

Widzimy tedy, że na drodze ambitnych planów pani Dubarry, narzuconych jej przez opiekuna, piętrzyło się mnóstwo niebezpieczeństw. Gromadziły się na niej ciernie przed osiągnięciem stanowiska faworyty — miały wyrastać zawsze pod kwiatami już po dopięciu tego celu.
Nie zwyciężyłaby nigdy, gdyby nie popierała jej stalowa wola i ostrożna mądrość wskazówek hrabiego Dubarry. Nie był on wcale tym wykwintnym pustakiem, za jakiego długo uchodził w opinji ogółu. Był to sceptyk dziwny — pełny ambitnej woli. Przewidział cud, raczej dwa cuda: albowiem większym była możność przedzierzgnięcia się dziewczyny z bruku... w wielką damę, mogącą nie razić nikogo na dworze śmiesznością, niż nawet przełamanie przesądów króla wobec kobiety tak niskiego pochodzenia. Jeżeli Joanna nie popełniała nietaktów, wołających o pomstę do nieba i opanowała swoją wybuchową naturę w wystąpieniach publicznych, było to zasługą jego czujności zdaleka. Nie wysuwał się bowiem nazbyt z ukrycia, aby nie zdradzać swojej komendy, dawał jej rady ciche, pisemne, zaufawszy jej bystrym zdolnościom. Kosztowało go to jednak niemało trudu, gdyż musiał ujarzmić jej niecierpliwą naturę swawolnego dziecka.
Uwziął się dowieść ludziom, że nie był błaznem, wskazując świetne przeznaczenie „dziewce ulicznej“. Bronił swego przedsięwzięcia, zacisnąwszy zęby. Na ataki pani de Grammont, kłującej jego protegowaną szpilkami paszkwilu, odpowiedział również anonymowo, dosadniejszym paszkwilem, wydanym zagranicą p. t. „Kazirodczy stosunek Choiseula z siostrą“. Co tu było prawdą, niewiadomo; lecz opinja rodzeństwa ucierpiała mocno i zbliżyła Dubarry do celu: król nie liczył się już ze swoim skompromitowanym ministrem i gotów był sam skompromitować siebie bez obawy przed nim.
Dodajmy, że hrabiemu przyświecał cel dalszy. Marzyło mu się, że może zostać powinowatym monarchy. Słyszano, że nieraz przez zaciśnięte zęby rzucał:
— Ach! mój brat powinienby umrzeć wcześniej!
Przerażano się tej otwartości. O co chodzi? pytano. Jakto o co?... Czyż wdowa hrabiego Dubarry nie byłaby godną wdowca Marji Leszczyńskiej?! — odpowiadał. Śmiał się przytem. Ale poza fałszem śmiechu czuło się pożerający ogień bezgranicznej próżności.

Warto przysłuchać się radom, jakie dawał ten człowiek swojej pupilce. Oto wymowny list z r. 1768:

„Droga bratowo! Stanęłaś na wysokim szczycie. Musisz być niezmiernie ostrożną, aby zeń nie spaść. Z królem na osobności bądź zawsze żwawa, wesoła, ruchliwa; ale wobec innych zachowaj ton powściągliwości i obyczajności — słowem ton dworu. To nie znaczy, abyś była dumna. Przeciwnie, bądź grzeczna i uprzejma dla wszystkich. Pomyśl, że zazdroszczą ci wszystkie kobiety, że niema między niemi żadnej, co ci nie życzy upadku. Ale udaj, że tego nie spostrzegasz. Spróbuj pociągnąć Choiseula — byłoby to pożądanem przecięciem najbardziej splątanego węzła sytuacji. Pisz mi codzień. Zostaję w Paryżu. Czuwam zdaleka. Pamiętaj, że nie masz lepszego przyjaciela odemnie“.
Jan Du Barry.

W odpowiedzi uskarżała się na to, że „Choiseul jest trudniejszy do zwyciężenia, niż król“. Wydaje się jej, że „patrzy na nią z nienawiścią — siostra z zawiścią“. Słyszała, że kazali ułożyć przeciw niej piosenkę. Zapytuje, czy ma się skarżyć na nich przed królem. Oznajmia, że nic nie przedsięweźmie bez jego porady. I przesyła mu zapewnienie o dozgonnej swojej wdzięczności.
On odpowiada jej, że skoro Choiseul „nie daje się wygrać“ — znajdą się środki przeciw niemu. Ale trzeba czekać zwiększenia ilości zwolenników dla przeciwwagi i stosowniejszej chwili do wymierzenia ciosu. Posyła jej trzy rejestry: przyjaciół, wrogów Choiseula, oraz osób niepewnych, dyktując sposób postępowania wobec każdej z grup. Uprzedza ją, że grozi jej katastrofa, jeżeli o włos uchyli się od jego rad. Nie radzi jej wspominać królowi o piosenkach, jeżeli sam o nich nie wie. Albowiem „nie jest bezpiecznem zwracać jego uwagę w tę stronę“...

ROZDZIAŁ XXVIII.
Na stopniu faworyty!

Już od początku stycznia r. 1769 Paryż oczekiwał gorączkowo aktu prezentacji nowej faworyty na dworze królewskim. Król wyznaczył dzień 29 stycznia dla tej ceremonji. Jednak mimo obietnic króla rzecz szła wciąż na zwłokę.
Marszałek Richelieu wysłał pana de la Vaugyon do siostry królewskiej z przepisami, dotyczącemi wzięcia przez nią udziału w przyjęciu. Księżniczka Adelajda pokazała wysłańcowi plecy. Datę przedstawienia hrabiny Dubarry dworowi odsunięto na dzień dalszy. Ale król nie zaprosił wszystkich dam, które winny były asystować przy tym akcie. Potem król spadł z konia, potłukł się, na szczęście, lekko. Ale ceremonję znowu wypadło odroczyć.
Wynaleziona przez hr. Jana Dubarry do wprowadzenia nowej faworyty hrabina de Bearn, jako podatna do tego rodzaju kompromitujących usług, naraz doznała skrupułów sumienia i udała, że jest chorą.
W końcu Lutego pani du Deffand już zakładała się, że wszystko jest „bluffem“: król rozmyślił się przed krokiem niegodnym.
Zbiegł Marzec, nie przynosząc zmiany na lepsze.
Triumwirat Dubarry, Richelieu i d‘Aiguillon polecił swemu narzędziu natężyć ostatnie siły. Joanna upadła królowi pewnego dnia do nóg i rozpłynęła się niemal we łzach (przepisanych przez szwagra), błagając:
— Królu! skończ mękę mojej niepewności. Niech wiem raczej, że wzgardziłeś swoją Joanną, jak opowiadają złośliwcy, niźli widzę, jak odkładasz terminy, które ogłaszają dzienniki zagraniczne, jako dzień mego szczęścia.
Podniósł ją — ucałował — wyznaczył ostatecznie termin prezentacji na dzień 21 kwietnia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nadszedł wielki dzień.
Cały Paryż udał się do Wersalu. Fale ludu biły z szumem o kraty ogrodu. Przedstawienie miało się odbyć wieczorem po mszy. Godzina oznaczona wybiła. Richelieu, jako mistrz ceremonji, był na miejscu. Choiseul znalazł się tu również. Obaj obserwowali króla, który czuł się bardzo nieswojo. Był rozdrażniony, zmieszany, spoglądał niespokojnie na zegar, liczył minuty. Dziwiło go, że czekać musi.
Słyszał hałas, dochodzący z za krat ogrodu.
— Co to jest? — spytał Choiseula.
Ten odparł z sarkazmem.
— Lud pragnie choćby zdaleka ujrzeć to, na co nie jest w stanie patrzeć zbliska, prezentację pani Dubarry królowi.
Godzina wyznaczona dawno minęła. Richelieu blady stał przy oknie. Choiseul promieniał. Sam król doszedł do okna. Nie było nic widać w pomroce. Król odstąpił od okna — zmarszczył brwi — otworzył usta. Już zamierzał ogłosić, że ceremonję odracza. Potem, kiedy próżno czekał, równałoby się to odłożeniu do nieskończoności.
Wtem Richelieu rozpoznaje przez okno zajeżdżający powóz i liberję stangreta du Barry.
— Sire! — woła — oto i ona. Wejdzie, jeżeli Wasza Królewska Mość zezwoli. Oczekiwała zezwolenia.
— Zezwalam! — rzekł król rozpogodzony.
Weszła. Miała wspaniałą fryzurę. Jej misterne ułożenie było powodem opóźnienia. We włosach tkwiła klamra djamentowa wartości 100000 franków. Jej toaletę określiły dzienniki zagraniczne, jako arsenał zdobywczego piękna. Ślepa pani du Deffand zasłyszawszy szum jej szat jedwabnych, szepnęła: „oto przeważa się los Europy... słyszę zdala upadek ministrów“.
Hrabina Dubarry była zjawiskiem tak błyskotliwem i olśniewającem — dodaje historyk epoki — że w dniu tym, nawet najzaciętsi wrogowie oddali jej hołdowniczy pokłon. Nie padło ani jedno złośliwe słowo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była chwila niebezpieczeństwa.
Kiedy szła przez salę, ujrzała naraz dwoje oczu, roziskrzonych zdumieniem, niemal wystraszonych. Pan de Genlis poznał ją — w zapomnieniu wykrzyknął niemal na głos:
— Na Boga! ależ to jest...
I ujrzała zaraz, że ktoś inny, położywszy palec na swoich ustach, upomniał go tym znakiem i szeptem:
— Milcz pan!... Łudzi pana podobieństwo.
Pan de Genlis zamilkł. Ten, co go pouczył o obowiązku milczenia, był to książę de Brissac.
Postąpił ku niej — schylił głowę nisko — i rzekł:
— Składam powinszowanie mądrości losu, który obrał piękną duszę i piękne ciało dla szczęścia!...
Zrozumiała, że ją poznał i że ma na dworze oddanego jej przyjaciela.
Dowcipny mieszczanin Paryski p. Hardy, który prowadził w owej epoce dotychczas niewydany dziennik (Journal manuscrit) i szczycił się tem, że w domu swoim przyjmuje samych biskupów (gościł nawet nuncjusza papieskiego) — zapisał tego dnia wieczorem co następuje:
„Po trzydniowej nieobecności powróciłem ze Strasburga, dokąd jeździłem niepotrzebnie, gdyż bankier Perez odmówił mi dalszego kredytu. Zastałem u siebie dwóch wysokich przenośnie, gdyż dosłownie są niscy, duchownych. Podczas wieczerzy jeden z nich powstał i wzniósł toast:
— Bogu niech będą dzięki za to, że u boku króla zjawiła się nowa Estera, która wypędzi Hamana i wyzwoli naród żydowski z ucisku.
Drugi, przybyły z prowincji, nie zrozumiał i trzeba było mu wytłomaczyć metafory biblijnego języka.
W tem porównaniu nie wszystko jest dobre.
Dobrem jest, że Ludwik został Ahaswerem,
Lepszem jest, że Dubarry została Esterą,
Najlepszem, że Choiseul-Haman pójdzie do licha!
Natomiast złem jest, że w tej przenośni Francuzi i ja z nimi zostaliśmy żydami!
Zniósłbym ten cios, gdybym był tak bogaty, jak bankier Perez”.






  1. List przytoczony w tekście jest oryginalny. Pojawił się w druku w serji listów pani Dubarry z pod prasy Berlińskiej w r. 1780 w oryginale i przedruku nieniemieckim. Dołączony jest do dzieła br. Goncourt‘ów, przez krytykę historyczną uznany za prawdziwy. (P. A.)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być w głowę.
  3. Wyrażenia w cudzysłowie cytujemy z oryginałów. (P. A.).
  4. Cytujemy z oryginału wyd. w r. 1780 (P. A.)
  5. Autorka listu używa tu wyrażenia dobitniejszego nienadającego się do cytowania dosłownie (P. A.)
  6. Wszystkie trzy listy są zlekka przestylizowanemi dla skrótu przekładami oryginałów (P. A.)
  7. I ten list cytujemy w przestylizowanym zlekka skrócie z korespondencji p. Dubarry wyd. w r. 1780 w Berlinie (P. A.)
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak cudzysłowu zamykającego po słowie czarowały lub piękności.
  9. Listy oryginalne w zlekka przestylizowanych skrótach (P. A.)
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny cudzysłów zamykający lub brak otwierającego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.