Pani Dubarry/Prolog/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Pani Dubarry
Podtytuł Miłośnica królewska
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PROLOG.
ROZDZIAŁ I.
Strzał śród nocy.

...Drgnęła. Wyraźnie usłyszała wystrzał. Porwała się z pościeli w swoim pokoiku o krzywych ścianach i niskiej spadzistej powale, raczej w komórce o jednem okienku. Jej drewniane, nędzne łóżko stało tuż pod oknem. Jędrnemi nagiemi kolanami tłocząc siennik, przywarła oczyma do szyby, starała się wypatrzeć przez nią drogę w pomroce nocnej. Nic nie było widać...
Wszelako nie mogła się omylić. Strzał był tak wyraźny! Od huku, zda się, wstrząsnęła się cała komnatka — nie! cała gospoda. Przecież nie spała jeszcze. Ledwie pół godziny upłynęło od chwili, gdy zeszła stamtąd... z góry. Jeszcze drgnienie już tak dawno niezaznanej rozkoszy — bodaj nigdy niezaznanej w tym stopniu, co dzisiaj, przepełniało wszystkie jej fibry. To naprawdę było wielkiem zdarzeniem jej życia...
Prężyła się na łóżku, szczęśliwa, triumfująca, pełna nowej, niepojętej radości. Z tą jedyną nocą w jej życiu nie dawała się porównać cała przeszłość. Tamto wszystko było kłamstwem i głupstwem — nawet jej wielki płacz po powieszeniu kochanka Roggersa, nawet jej przysięga, złożona samej sobie na jego mogile, iż nie odda się nikomu z pośród tych ordynarnych marynarzy, którzy ustawicznie dybali na jej cnotę, pomni dawniejszej jej dostępności, łask, udzielanych za byle łach jaskrawy z jarmarku, lub zgoła za nic, za uśmiech ładnej męskiej twarzy — to wszystko runęło wczoraj w przepaść niepamięci. Ostatecznie dotrzymała wierności zmarłemu kochankowi blisko cztery miesiące! — czyż to nie dość?
I oto nocy ubiegłej zaczęło się coś ogromnego swem pięknem: może moment tylko, ale taki, co wystarczy na całe życie rozpamiętywań. To przecie nie był żaden z tych marynarzy, których czuć było dymem mocnego tytoniu, stęchłemi rybami i potem brudnych bluz. Ani jakiś przemytnik Roggers, który wprawdzie zaimponował jej atletycznemi mięśniami — pobił wszystkich, co ważyli się zbliżyć do niej, czy jakiemś swawolnem słówkiem wypominać jej niewybredną przeszłość; ba! nawet jej samej napędził strachu i bodaj jeszcze po śmierci tragicznej skrępował ją widmem swej zazdrości. To prawda, że ją kochał — jakież to kolorowe chusty przywoził jej z francuskiego brzegu! Najładniejsze, jakie przemycał, omijając z piekielną zręcznością lufy angielskich celników. Był przywiązany do niej, posłuszny jej skinieniu, jak pies — nawet ślicznie błyskał groźnemi oczyma i szczerzył ładne zdrowe zęby, gdy dla żartu przesłała komuś zalotny uśmiech. Ale ostatecznie czuła się zawsze czemś stworzonem dla kogoś lepszego. Dlaczego? — sama nie wiedziała. Tak się jej marzyło... I sen jej sprawdził się... nocy dzisiejszej!
Więc jakże mogłaby po tem zasnąć?!... Nie! — nie spała. Leżała tylko rozmarzona z przymkniętemi oczyma. Miała pod powiekami wizję tego... który śpi teraz na piętrze — obcego, niezwykłego gościa oberży, nie cieszącej się najlepszą reputacją. Gospoda stała na wzgórzu skalistem wśród lasu nad zatoką, w pobliżu przystani, jako punkt odpoczynkowy dla rybaków, udających się stąd na daleki połów ryb, dla marynarzy z przygodnie zapędzonych tutaj przez burze żaglowców, najczęściej dla przemytników, których otaczał opieką stary „rudy John“ i jego gruba połowica, właściciele tej dość nędznej oberży. Zaś Anna Teresa była tu służącą do wszystkiego — kucharką, pomywaczką, kelnerką — harującą od rana do wieczora, wyzyskiwaną niemiłosiernie, zwabioną z przeciwległego brzegu francuskiego obietnicą hojnej zapłaty i tylko dzięki dobroci, graniczącej już z głupotą — była nadto ofiarą chciwości, pogodzoną biernie ze swym losem. Nie pokładała rąk od rana do wieczora — dziw, że nie zatraciła ani swego przyrodzonego humoru, ani krasy i zdrowia bretońskiej wieśniaczki — była zawsze ponętna rumieńcem, bujnością kształtów, niezwykłą zręcznością ruchów, łatwa do śmiechu, chwilami tylko popadająca w sentymentalizm, naówczas rozpłakana, przeklinająca swój los, którego bezwolą nie potrafiła już zmienić. Jeszcze rzadziej wybuchała klątwą gniewu — groziła wyjazdem — a wtedy jej „państwo“, czując, że przebrali miarę złego obejścia, starali się i zawsze potrafili ją udobruchać.
Cóż ona widziała tutaj?! — trochę lasu, nieba i morza. Kochała naturę: dzikie widoki tego miejsca na odludziu koiły ją po starciach z wiecznie zrzędzącą gospodynią, po zetknięciu się z szorstkimi i obcesowymi gośćmi ich oberży. Wprawdzie był na pierwszym piętrze jeden pokój dla „czystych gości“, ale zatrzymywali się tu zwykle tylko szeryf, przybywający sądzić drobne sprawy zamieszkujących wybrzeże rodzin rybackich, i towarzyszący mu na sesje wyjezdne pastor, odbierający przysięgę od świadków.
I naraz — właśnie w przeddzień ich przybycia — pojawił się i najął ów „pokój czysty” na całą dobę ów czarująco-wytworny „pan“, jej rodak — Francuz... poprostu książę, królewicz z bajki!...
Czy nie obudził go ze snu wystrzał?
Nie! zainteresowałby się i zeszedł z góry. Śpi widać tak twardo, jak gospodarz i jego połowica. Pozatem nikogo tej nocy niema w oberży. Majtkowie, posłuszni dyscyplinie, jakkolwiek podchmieleni, powrócili na statek...
A może jednak spała?... Była przecie tak znużona całodziennem harowaniem, bieganiną, usługiwaniem gościom — a potem tak oszołomiona niespodzianą łaską miłości, wyczerpana paru godzinami, które upłynęły jakoby w szale: nie słyszała nigdy, aby ktoś mówił do niej tak pięknie i tak mądrze, jak on! Zawracało się jej w głowie — właściwie nie rozumiała w pełni, co opowiadał: może mówił raczej do siebie, niż do niej. Mój Boże! jest tak nierozwinięta, tak — mówiąc otwarcie — głupia, że już nie przypomina sobie jego słów — tylko czarowną melodję głosu... I te oczy błękitne i te białe ręce i te usta, skrojone prześlicznie... A zwłaszcza — pocałunki!
Zatem powróciwszy odeń, zdrzemnęła się, nie wiedząc o tem. I ten strzał przyśnił się jej... Lub może we śnie huk oddalonego gromu przetworzył się w strzelaninę. Tak jest! — bo oto błyska za oknem, na rozświetlanem nagłemi błyskami tle nieba zarysowuje się ciemna ściana pobliskiego lasu — falująca linją wierzchołków wysokich jodeł; i raz po raz dochodzi pomruk zbliżającej się burzy. Wichura gnie iglaste korony drzew — zda się, cała gospoda, otwarta na ataki wiatrów na wirchu skalnym, trzęsie się. A nieopodal — z drugiej strony oberży — gdzieś w dole rozbijają się z szumem fale o podnóża skały.
Tak, to musiał być grom — nie wystrzał!
Wszelako coś jej szepcze uparcie: to jednak był wystrzał... Przypomina bowiem sobie, że przed czterema miesiącami w taką samą noc niepogodną huknęły wystrzały. Portowa straż policyjna tropiła uciekającego w kierunku oberży niebezpiecznego przemytnika. To było także wielkie zdarzenie jej życia — może najważniejsze aż do nocy dzisiejszej — przełomowe w jej losach. Jeszcze wzdryga się w tej chwili wspomnieniem. Sądziła, że to jej Roggers „wpadł“. Ale to był ktoś inny — jej rodak, francuz, podobnie, jak gość wczorajszy — jeno nie taki „wielki pan“ i nie tak młody, jak ten. Biedak! był ranny w rękę. Gdyby go wtedy nie była przygarnęła, przechowała, opatrzyła jego ranę i cudownie pomogła w ucieczce — kto wie, coby się było z nim stało?... Może powiesiliby go, jak Roggersa, który na jej życzenie przewiózł ściganego przez władze angielskie na brzeg francuski. Wrócił z niebezpiecznej wyprawy w swojej kruchej łodzi — uniknął śmierci w rozkołysanych przez burze falach; ale wpadł w ręce tych siepaczy-anglików i odpokutował za ów czyn. Powiedziano, że ratował szpiega. Zresztą już dawno miano nań chrapkę: był przecie głową kontrabandy na tym brzegu.
Ostra gorycz wspomnień przenika jej duszę. Coś ukłuło ją w serce. Nie jest w stanie usiedzieć w izdebce na łóżku. Narzuciła przez głowę spódnicę, otuliła się w chustę — dar Roggersa, przytrzymała ją na rozchełstanej koszuli, przez której otwór prężą się młode piersi — i cicho, ostrożnie, wyszła na próg gospody.
Nasłuchuje. Może ozwie się strzał ponowny, jak wtedy. Może usłyszy znowu krzyk nieszczęśliwego, potrzebującego pomocy. Pomoże mu chętnie na złość tym gończym psom angielskim.
Nie! na drodze nie słychać niczyich kroków ni krzyków. Jeno wicher szumi, kołysząc wierzchołkami jodeł i sosen. I morze płacze z tamtej strony gospody gdzieś na dole...
Stanęła w progu — wypatruje oczy w ciemność — żegna się szybko ręką po każdem błyśnięciu — i skrótem myśli ogarnia ów dziwny przypadek z przed czterech miesięcy, który wywarł tak wielki wpływ na jej losy... aż do dzisiejszego wieczora.
Chce się jej naraz śmiać. Jakie to było zabawne! Ów człowiek schował się w jej łóżku pod siennikiem — musiała przytłoczyć go ciężarem swego ciała, udać zaspaną, zbudzoną ze snu, kiedy strażnicy wpadli do oberży, przetrząsnęli wszystkie jej kąty, wdarli się do jej izdebki. Jakże sprytnie ich oszukała, klnąc, że ją budzą po nocy. Wynieśli się, przekonani, iż zmyliły ich ślady. Poszli sobie, hukając po lesie z pistoletów. A wtedy zawezwała Roggersa, stojącego tej nocy na czatach przestępnych na wybrzeżu. Nieznajomy, który drżał jak w febrze, dał mu wówczas kilka sztuk złota... I Roggers sprowadził go ostrożnie wdół do swojej łodzi...
Jak nazywał się ów ocalony?
Przy pożegnaniu wymienił jej swoje nazwisko. Ale jaką ona ma kurzą pamięć! Wyszło jej z pamięci. Co za szkoda! Przecie zapowiedział, że gdyby kiedyś przybyła do Paryża, może rachować na jego pomoc...
Zapomniała!... Śmierć Roggersa zagłuszyła wszystkie jej wspomnienia. Okropna śmierć — na szubienicy! Może nietyle z miłości, ile z tego względu, iż uważała siebie poniekąd za winną jego śmierci — włożyła wówczas na siebie ślub czystości.
I wytrzymała długo — aż cztery miesiące, aż do owej chwili wczorajszej, gdy on — ten prześliczny młodzian i wielki pan („z pewnością książę) kiwnął na nią palcem. Ach, radaby zostać jego niewolnicą! Ale kazał jej odejść — powiedział, że musi przespać się, bo czeka go długa — długa podróż.
— Dokąd? — spytała.
Ach, jak rzewnie spojrzał na nią, odpowiadając:
— Jutro się dowiesz.
Dodał nawet:
— Wątpię, czy tam, dokąd idę, znajdę taką śliczną i dobrą dziewczynę, jaką ty jesteś.
Ona wie, że całując ją na pożegnanie, żartował temi słowy:
— Tak rozkosznego pocałunku już nigdy nie zaznam. Dziękuję, ci, dziewczyno, za to, coś uczyniła dla mnie...
To był żart, ale jakże on słodko to powiedział — śmiał się przytem do łez...
Westchnęła na progu — rzuciła w pomrokę słowo ciche, namiętne: „mój panicz, mój kochany“ — i powróciła do izby, aby rzucić się ponownie na łóżko.
Wkrótce zasnęła snem twardym.
Nie słyszała grzmotów przeciągającej burzy, szumu ulewy... We śnie była znowu z nim — z tym dziwnym podróżnym, który przybył niewiadomo skąd i miał odjechać rankiem nazawsze... niewiadomo dokąd!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obudziła ją gospodyni w zwykły sobie szorstki sposób.
— Wstawaj, leniuchu, zanieś gościowi z góry śniadanie... i przeproś, że nie możemy dać mu dłużej pokoju, bo szeryf i pastor lada chwilę przybędą.
— Wie o tem. Obiecał wcześnie odjechać.
— Gdyby chciał pozostać, może zatrzymać się w izbie ogólnej... choć tu nie jest tak czysto.
— Ależ... akurat on tu u was pozostanie!...
— No, prędzej... Ubierz-że się... i uczesz. Przygotowałam już kawę. Nie mogłam dobudzić się ciebie, próżniaku, śpisz jak suseł. Zaniesiesz też gościowi rachunek. Weź srebrną tacę — będzie można mu policzyć porządnie za noc...
A zwracając się od progu wgłąb oberży, krzyczała ostro do męża:
— No stary... wypisałeś już rachunek?
— Gotów — ozwał się czyjś głos zaspany po długiem ziewnięciu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwili Anna Teresa niosła po schodach na piętro posrebrzaną tacę z imbrykiem, pełnym kawy, z filiżanką, cukierniczką i rachunkiem.
Za chwilę gospodyni ujrzała ją, zbiegającą, z obłąkanemi oczyma, z rękoma, podniesionemi do zwichrzonych włosów, coś bełkocącą krzykliwym głosem:
— Co się stało? — zapytała, zarażając się jej przerażeniem.
— Co się stało? — powtórzył gospodarz, wpółubrany, zjawiając się w sieni.
Teresie przestrach zaparł dech w piersi... Ledwie zdołała wyjąkać:
— Zabił się... Jezus Maria!... Zabił się...
I wybuchnęła okrutnym płaczem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za moment wszystko troje znajdowali się w górnym pokoju.
Samobójca leżał całkiem ubrany na skórzanej kanapie.
Głowa jego — przedziwnie piękna — zwisała mu bezwładnie przez drewniane oparcie. Ze skroni ciekła wąska struga krwi. Twarz była pogodna. Tylko oczy martwe, szklane, tylko rozwarte, blade usta mówiły o zaszłej tragedji. Tuż obok trupa leżący na wypłowiałym dywanie u zwieszonej sztywnej prawej ręki pistolet był również wymownem jej świadectwem.
Anna Teresa klękła przy zwłokach. Zawodziła żałośnie. Nie mogła dość nasycić się widokiem pięknej twarzy tego wytwornie odzianego pana. Jęczała:
— Ach dlaczego pan to uczynił?
I ze zgrozą patrzyła na bryzgi krwi, które padły na śnieżny żabot samobójcy i plusnęły kilku wąskiemi plamami na obrus i na malowaną blado-niebieską ścianę.
Gospodarz stał bezradny, posępny, przy okrągłym stole i gapił się na pozostawione przez zmarłego sakiewkę i list.
Gospodyni już uprzątnęła rozbite szkło, wzruszając gniewnie ramionami:
— Takie świństwo zrobić porządnemu hotelowi!... To trzeba być ostatnim gałganem... Teraz ludzie będą uciekali od naszej gospody, jak od zapowietrzonej. Rychło czekać a duch będzie u nas straszył... Ale czego ta dziewka wrzeszczy, jak opętana?... Toć nie krewny, ani przyjaciel...
Ot, ścierka jakaś. Nie darmo zasiedziała się u niego wczoraj w noc — widziałam to, ale przymknęłam oczy. A teraz to wyje, jak po kochanku. Przez jedną noc przywiązała się — suka!
Anna słyszała jej słowa — lecz pełna żałości nie odpowiedziała, szlochając bez ustanku.
Naraz gospodyni przykrzyknęła na męża:
— Niedołęgo! Czemuś wybałuszył ślepia? Myślę, że musimy nagrodzić sobie stratę... Woreczek pełny. Po sprawiedliwości Bożej i ludzkiej winniśmy sobie część dobra po nim zabrać.. Toć nas ten umrzyk przyprawił o ruinę...
— Ba — mruczał niezbyt opornie mąż — a jeżeli on tu w tym liście napisał, komu i ile zostawia... toż możemy trafić do więzienia najpierwszym etapem... a bodaj i na szubienicę.
— To przeczytaj, błaźnie.
— Nie mogę. Pisze po francusku.
— No. to zabierz, idjoto, list... Teresa zaświadczy, że zabił się sam i nie zostawił ani papierów, ani gotówki.
Rudy John, zawsze posłuszny żonie, wysypał na stół złoto z sakiewki; zamierzał zgarnąć je w połę kaftana; równocześnie sięgnął po list, aby go zeskamotować, gdy nagle Teresa porwała się z kolan — poskoczyła ku stołowi — i krzyknęła głosem pełnym rozpaczy i energji:
— Hyjeny! nie pozwolę wam ograbić nieboszczyka.
Położyła obie ręce na dokumencie i na sakiewce.
Rudy John cofnął się, pytająco patrząc na żonę.
— Czego czekasz? — wrzasnęła megera — zabierz to, co nam sam Bóg daje w łapy. A jej zaknebluje się gębę i będzie milczała. Ostatecznie znajdzie się na nią bat, jeżeli nie zrozumie, głupia! swojej własnej korzyści. Przecie podzielimy się z tobą, Teresko! No!... bądźże rozsądna!
— Nie pozwolę!... nie pozwolę!! — krzyczała dziewczyna, cisnąc rękoma kupkę pieniędzy i list. Oczy jej świeciły groźnie. Widać było, że bez walki nie da uczynić krzywdy woli zmarłego...
John szedł już ku niej, popychany wzrokiem przez żonę, która oniemiała z przerażenia na zuchwały opór swojej sługi...
Niewiadomo, czem by się ten spór zakończył, gdyby na schodach nie dały się słyszeć czyjeś ciężkie kroki i kaszel.
Wstępował na górę szeryf. Za nim szedł, chrząkając i pokasłując, starowina pastor.

ROZDZIAŁ II.
Nierozwiązana zagadka.

Podobnie, jak przy pewnem uproszczeniu rysów możnaby rudego Johna uznać za doskonały okaz utuczonego wieprzka, a w jego zacnej połowicy dopatrzeć się spasionej kotki, tak w nowoprzybyłych wolno byłoby widzieć wyborne egzemplarze z ptasiego gatunku. Wysoki, laskonogi z haczykowatym nosem pastor był, jak bocian, podczas gdy szeryf okrągłemi oczyma w okrągłej głowie, utopionej w szopie fryzowanych loków peruki i w białych kryzach, oraz zarzuconym na krępą figurę ciemnym płaszczem, — sprawiał wrażenie najniewątpliwszej sowy.
— Co to za hałasy?! — zagrzmiał od progu.
— Nieszczęście, sire, a raczej skandal niebywały! — płaczliwie wyjaśniła jejmość. Gość wczoraj przybył i już nie znalazł innego miejsca, jeno nasz poczciwy dom, aby sobie łeb rozwalić. A ta dziewka przez jedną noc tak się z nim zaprzyjaźniła, że mi tu hece swemi żalami wyprawia. A ot, mąż chciał tu na przechowanie wziąć jakoweś pieniądze i pismo nieboszczyka dla pana szeryfa...
Obaj przybyli, jakkolwiek pastor oswoił się z wszelkim dopustem Bożym, a szeryf silił się zachować przy każdej okazji zimną krew, właściwą powadze urzędu — byli na chwilę rażeni okrutną niespodzianką. Przystąpili do kanapy i bacznie przypatrywali się nieruchomemu młodzieńcowi, zda się, śpiącemu snem zwykłym — gdyby nie ta krew, zastygła sznurkiem czerwonym na skroni i prawym policzku. Pokój zdawał się wypełniony grozą. W otwartych drzwiach stała gromada marynarzy, zwabionych krzykami służącej, nie śmiejąc przekroczyć progu, zarówno przez cześć dla trupa, jak i przez szacunek dla urzędowej osoby.
Pastor pierwszy odzyskał mowę.
— Grzech, straszliwy grzech, — wyszeptał. Odbierać sobie życie, które Pan Bóg daje nam, aby sam mógł je odebrać!
— Niewiadomo! — rzekł surowo szeryf — czy niema tu jakiej symulacji samobójstwa. Bo po „rudym Johnie* i jego małżonce można się wszystkiego spodziewać.
— Pan szeryf żartuje! — kwaśno uśmiechnął się gospodarz, podczas gdy żona jego przeżegnała się z przerażoną miną.
— Zostawił list! — przypomniała jakoby w obronie swoich państwa Teresa, ocierając łzy fartuchem.
— Zaraz! zaraz! — rzekł szeryf. Trzeba wprzód skonstatować, czy umarł „całkowicie”. Ralf! — zwrócił się do znajomego marynarza, który na odwiedzającym często przystań statku pełnił zajęcia felczerskie — zbadaj-no tego tam w zastępstwie doktora.
Ralf zbliżył się żołnierskim krokiem, pomacał puls nieruchomego młodzieńca, rozpiął wytworną kamizelkę, przyłożył ucho do serca — po chwili wyprostował się i oświadczył:
— Gotowy, panie szeryfie!
— Przystąpimy do sporządzenia protokółu! — rzekł szeryf, rozsiadając się przy stole. Racz, panie pastorze, w tych niezwykłych okolicznościach zastąpić sekretarza. Oto pióro... Trzeba będzie zbadać, czy nasz rudy John nie zwędził czegoś z tej kupki złotych monet.
— Jak pana Boga mego kocham! — zaklinał się gospodarz.
— No! no! milcz... przeczytamy list. Ba! ale to pisane po francusku.
— Ja przetłómaczę! — ozwał się pastor i wziąwszy list z rąk szeryfa, czytał w głos i dość biegle przekładał tekst.
List brzmiał:
„Nie władając angielskim na piśmie, a nie mając nadziei rozmówić się ustnie w tym stanie, w jakim znajdę się za chwil parę, liczę na kogoś, kto przetłómaczy list mój z drogiej mi ojczystej mowy.
„Winowajcą śmierci mojej jestem ja sam jedynie, jeżeli jest winą uwolnienie ziemi od tego lekkiego ciężaru, jakim byłem dla niej przez lat dwadzieścia pięć.
„Zwracam Najwyższemu Bogu dar, którego nie potrafiłem użyć, jak należy, błagając Go, aby przebaczył mi konieczność śmierci, wynikłą z lekkomyślności mojego życia.
„Może za dużo śmiałem się w krótkiem istnieniu — acz zdarzało mi się i płakać — zwłaszcza za wiele kochałem; i w tem tkwi przyczyna, iż muszę wyrzec się słodyczy życia i przyjąć gorycz śmierci: takim jest nieubłagany wyrok losu.
„Mam powody, iż nie chcę, aby śmierć moja stała się głośną — wolę, aby moja droga matka łudziła się, że powrócę. Nie chcę krwawić jej serca. Nadto nie zasłużyłem doprawdy niczem, aby grób mój został upamiętniony. Dlatego nie wyjawiam swego nazwiska, które jest lepsze, niż ja byłem, marnując honor rodu i dary przyrodzone.
„Zanoszę prośbę do szlachetnych władz angielskich, aby uszanowały moją wolę i nie przedsięwzięły żadnych śledczych kroków, żeby odkryć moje nazwisko.
„Proszę pochować mnie na cmentarzu pobliskim, gdzieś w kącie pod parkanem — jak to się samobójcom należy — postawić krzyż drewniany i na skromnym kamieniu wyryć napis:
„Tu leży ten, co odpokutował śmiercią grzechy miłości. Przechodniu! pomódl się, aby Bóg ulitował się nad jego grzeszną duszą, a ja tam wstawię się za Twoją, jeżeli grzeszysz miłością!“
„Pozostawiam przeszło 300 luidorów i około 50 funtów — ściślej nie chce mi się liczyć — z których proszę gospodarzowi zapłacić pięćkrotnie rachunek za dobę, dla odszkodowania za drobną przykrość, jaką mu sprawię moim zgonem w jego oberży. Służącej Annie Teresie, której uśmiech umilił mi ostatni dzień mego życia, proszę wydać 100 luidorów na powrót do Francji, do której — jak mówi — mocno tęskni. Resztę przeznaczam na ubogich parafji, w której będę pochowany.
„Zaznaczam, że wszystko mi jedno, na jakim cmentarzu legnę, bo jestem tyle tolerancyjny, iż z sąsiadami nie będę kłócił się o dogmaty.
„Niech żyje miłość!...
„Raz jeszcze dziękuję pięknej Annie Teresie za jej dobroć i za usługę, którą mi wyświadczyła.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odczytanie listu sprawiło niezmierny a różnorodny efekt. Gospodarz przy słowach „zapłacić pięćkrotnie“ zatarł ręce. Gospodyni, słuchając zapisu na rzecz Teresy, uśmiechnęła się złośliwie, patrząc na nią okiem zawiści. Sama Teresa, oszołomiona. legatem, skrzyżowała ręce na piersi, rozwarła usta; i oczy jej, napełnione łzami, zwróciły się znowu w kierunku pięknej twarzy zmarłego, od której oderwały się w chwili słuchania jego dziwacznego testamentu. Ludzie, stojący na progu, wydawali mimowolne okrzyki. Pastor, czytając, kiwał głową z dysaprobatą — lecz końcowe słowa, darzące ubogich parafji, trafiły mu widocznie do przekonania. Tylko szeryf zachowywał niezmienną powagę na znak, że nic nie zdoła go zdziwić na ziemi.
Wreszcie i on — wbrew powadze chwili — raczył się uśmiechnąć, acz nie bez dozy złośliwości:
— Winszuję pannie Teresie!... Warto by jednak dla porządku zaprotokółować przebieg całego zdarzenia, którego wynikiem jest ta ostatnia wola.
— Ba! — wypaliła ze złością gospodyni — jeżeli chodzi o usługi Teresy, to ona najlepiej to panu sędziemu opowie. Wiadomo, o jakie usługi chodzi!
— Łżesz, suko! — krzyknęła zarumieniona Teresa. To wcale co innego miał zmarły na myśli!
— A co takiego?! — spytał szeryf. Racz zapisywać, czcigodny pastorze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas Teresa opowiedziała przebieg wypadków, które miały miejsce przed katastrofą.
Okazało się, że rankiem poprzedniego dnia przyjechał Francuz, wynajął pokój, przeznaczony dla pana szeryfa, zaznaczając, że nie sprawi kłopotu gospodarzowi, bo opuści lokal nazajutrz bodaj jeszcze przed świtem. Potem wyszedł na drogę i długo przechadzał się, jakby wypatrując kogoś. Był mocno niespokojny. Wreszcie w południe przyjechał konno jakiś jegomość, który miał zarzucony kapiszon płaszcza na głowę. Mogło to być z powodu deszczu. Jednak Teresa miała wrażenie, że kryje twarz. Albowiem, kiedy weszła następnie do pokoju, aby zapytać, czy może przyjezdnym usłużyć obiadem — ów pan szybko odwrócił się do okna i krzyknął po angielsku: „nie trzeba!“ Wniosła z ubioru, że musi to być jakiś lord. Miała wrażenie, że prawa jego ręka jest sucha — bodaj nie miał jej wcale — rękaw wisiał, jakby „niewypełniony ciałem“ i „u dołu nic nie było“...
Gospodarstwo nie widzieli go, bo, uwiązawszy konia przy drzewie na gościńcu przed oberżą, zaraz wszedł do pokoju Francuza. Obaj rozmawiali krótko głosem przyciszonym, bo za drzwiami nic nie było słychać. Potem Francuz posłał ją po atrament i papier. Kiedy spełniła rozkaz, Francuz spytał ją, jak się nazywa — i rzekł:
— Tereso! zatrzymaj się chwilkę. Poprosimy cię o drobną przysługę.
Oczekiwała przy drzwiach. Obaj panowie wzięli po półarkusiku papieru. Usiedli przy stole. Twarzy Anglika i teraz nie widziała, bo siadł, odwrócony do niej tyłem i nasunął kapiszon na głowę. Włożył bowiem, płaszcz ponownie pod jej nieobecność, jakby przygotowując się do odjazdu.
Francuz coś szybko napisał na swojej karteczce i zwinął ją w rulonik. Anglik uczynił to samo — pisał lewą ręką. Widziała, że ręka mu drży. Musiał być stary. Zresztą świadczyła o tem i siwa wypieszczona jego broda.
Francuz wziął do ręki swój trójgraniasty kapelusz. Obaj wrzucili kartki do kapelusza.
— Podejdź, dzieweczko! — rzekł do niej Francuz — i wyciągnij jedną kartkę.
Trzymał przed nią złożony kapelusz, Włożyła dłoń, wyciągnęła kartkę i położyła ją na stole.
Francuz rozwinął wyjętą przez nią kartkę i rzekł po angielsku z uśmiechem do towarzysza:
— Moje!... Jestem mocno rad z mądrości wypadku.
All rigth! — odparł tamten.
Obaj skłonili się sobie nad wyraz uprzejmie. Anglik wyszedł natychmiast. Za chwilę usłyszała tętent jego konia na gościńcu.
Francuz kazał sobie podać obiad. Zjadł go z apetytem. Zamienił z nią parę grzecznych słów. „Był to pan niezmiernie uprzejmy!” Po obiedzie wyszedł na spacer do lasu i nad morze. Widziała go z okna kilkakrotnie. Stał nieruchomo przez długi czas na wierzchołku skały z tamtej strony oberży i patrzył na morze.
Powrócił na kolację... Usługiwała mu. Któżby spodziewał się, że nazajutrz stanie się rzecz tak okropna?! Był taki wesół... żartował... rozpytywał ją o jej życie... Mówił pięknie o Francji...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Urwała opowieść.
— A w nocy chodziła do niego! — zjadliwie krzyknęła gospodyni. Wycieruch-dziewczyna!
— A choćbym tam i była u niego w nocy! — obruszyła się dziewczyna — to moja rzecz... moja! I nikt mi zakazać nie miał prawa. A gdyby on mógł mnie wezwać teraz, to i teraz poszłabym na każde jego skinienie.
Zalała się łzami i padła na kolana przy zwłokach.
— On taki był piękny!... I teraz jeszcze jest piękny! — jęczała.
Chciała odgarnąć z twarzy zmarłego prześcieradło, które narzucił nań marynarz Ralf podczas jej opowiadania.
Pastor zatrzymał jej dłoń, surowo upomniawszy:
— Wstydź się, dziewczyno! Uszanuj śmierć! Nie pora na lubieżne zapały, gdy dokonał się akt pokuty za grzechy żywota.
I zaraz poprawił się:
— Akt grzeszny... Jakie to okropne — zwrócił się do szeryfa — że bezbożny zwyczaj amerykański poczyna przenikać na naszą bogobojną wyspę.
Szeryf był głęboko zadumany:
— Myślę, że to tylko z tego powodu, iż lord z braku ręki był zniewolony uznać ten obrzydliwy zwyczaj kolonistów...
— Cóż zamierzasz uczynić wobec tego wszystkiego, Sire? — spytał pastor.
— Ba! niewiadomo do czego doprowadziłoby to, gdybyśmy wszczęli śledztwo... Moglibyśmy natrafić w związku z tą sprawą na jakieś wysokie szlacheckie nazwisko francuskie i... cogorsza — dodał ciszej — znakomite lordowskie nazwisko. Sądzę tedy, że najlepiej będzie, jeżeli... uszanujemy wolę zmarłego, stawiając krzyż na tej tajemnicy!... Gospodarzu! ile wam się należy?...
Opłacił pięćkrotnie słony rachunek. Potem odsunął sto luidorów w stronę Anny zapłakanej, stojącej bez ruchu przy zakrytych prześcieradłem zwłokach.
— Wyciągnęłaś los śmierci dla niego! — ozwał się naraz uroczyście. Niechże ci dar jego posłuży... na szczęście!
Oczy Anny Béqus rozwarły się zgrozą. Zrozumiała swoją rolę — i z krzykiem padła zemdlona na podłogę.

Koniec prologu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.