Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
ETYMOLOGJA ULICY JUSSIENNE

Remy wziął chorego pod rękę, zwrócił się na lewo, potem na ulicę Coquilliere i szedł z nim aż do miasta.
— To szczególniejsza! — rzekł Bussy — prowadzisz mię na bagna Grange-Batalière, i utrzymujesz, że tutaj powietrze zdrowe.
— Cierpliwości — odrzekł Remy — zwrócimy się na ulicę Pagevin, za prawo pozostawimy Breneuse i udamy się na Montmartre; zobaczysz panie hrabio, jaka to piękna ulica! Potem zaprowadzę pana na bardzo piękną uliczkę. Pójdź pan tylko...
W rzeczy samej, minąwszy bramę Montmartre, o dwieście kroków. Remy zwrócił się na prawo.
— Jak widzę, idziemy napowrót — rzekł Bussy.
— Bynajmniej. Jest to ulica Egypcienne, lud nazywa ją Gyssienne, a niedługo przybierze nazwisko Jussienne, albowiem ludy północne lubią wielu używać samogłosek.
— Czy pan widzisz ten mały kościółek?... — rzekł Remy. — Założę się, że pan nigdy na niego nie zwracałeś uwagi.
— W rzeczy samej, nie znam go wcale.
Nietylko Bussy nie znał kościółka Marji Egipcjanki. była to bowiem świątynia ludowa i znana pod nazwiskiem kaplicy Qocqheron.
— Wchodząc. jak się nazywa ten kościółek, i znając jego powierzchowność, wejdźmy wewnątrz aby obejrzeć szyby kolorowe w nawie, które godne są widzenia.
Bussy spojrzał na lekarza i widział, jak po jego ustach słodki przesuwał się uśmiech, co przekonało go, że młodzieniec inny miał cel prowadzenia go do kościoła oprócz pokazania szyb kolorowych.
Przecież niektóre przedmioty widzieć było można, albowiem chór był oświetlony.
Przedmiotami temi były malowidła z XVI wieku, podobne włoskim, które dzięki łagodnemu klimatowi, pozostały tam jeszcze, u nas zaś, tak przez wilgoć, jak przez wandalizm, jednocześnie z wiarą zniknęły.
Artysta z rozkazu Franciszka I-go. przedstawił na murze życie Marji Egipcjanki.
W liczbie rozmaitych przedmiotów, należących do życia świętej, artysta mniej znający anatomję jak historję, przedstawił ową przykrą chwilę, w której Marja nie mając czem zapłacić przewoźnikowi, sama się jemu w nagrodę oddaję.
Mimo czci dla nawróconej Marji Egipcjanki, wielu znajdowało stosownem opuścić ten ustęp życia, albo go mniej naiwnie traktować.
Bussy spojrzał na Remy‘ego, który z wielkim zajęciem malowidłu się przypatrywał.
— Czy masz chęć obudzić we mnie myśli anakreotyczne?... — zapytał. — Jeśli to było, twoim zamiarem omyliłeś się, i lepiej niedorostków byś tu sprowadził.
— Boże uchowaj... — odpowiedział Haudouin. — Trudno — wyłupić oczy, dlatego, że się tu weszło.
— A zatem przyznaj, że jakiś inny miałeś zamiar.
— Bynajmniej.
— Kiedy tak, to chodźmy.
Haudouin lekko za rękę przytrzymał Bussego.
— Ponieważ wszyscy wychodzą — rzekł po chwili — idźmy za nimi.
Bussy roztargniony i obojętny, skierował się ku drzwiom.
— Jakto!... — zawołał Remy — pan chcesz wyjść, nie przeżegnawszy się wodą święconą?...
Bussy, posłuszny jak dziecię, udał się do kropielnicy.
Remy skorzystał z tej chwili, aby dać znak kobiecie, która zbliżyła się ku miejscu, gdzie stanął Bussy.
Kiedy hrabia wyciągnął rękę do kropielnicy, ręka czerwonawa i dość duża, jednak kobieca, umaczała palec w wodzie.
Bussy spojrzał w twarz kobiecie, cofnął się i zbladł; poznał Gertrudę osłoniętą czarną zasłoną.
Stał, zapomniawszy się przeżegnać, a Gertruda kłaniając się, przeszła około niego.
O dwa kroki za nią, szła kobieta starannie odziana płaszczem jedwabnym; kształty prześliczne tej niewiasty dały poznać Bussemu, że tylko jedna jest taka na świecie.
Remy nic nie mówił, lecz patrzył; Bussy zrozumiał nareszcie, dlaczego wyprowadzono go z domu i zaciągnięto aż do kościoła Marji Egipcjanki.
Udał się za tą kobietą, a Remy za nim.
Zabawną byłaby ta procesja, złożona z czterech osób, idących za sobą w równej odległości, gdyby smutek i bladość dwóch z nich nie zdradzała cierpień.
Gertruda, idąc naprzód, zwróciła się na ulicę Montmartre, zrobiła na niej kilka kroków i nagle zeszła na prawo, w przejście gdzie była brama otwarta.
Bussy wahał się.
— A co panie hrabio — rzekł Remy — czy chcesz, abym ci na pięty nastąpił!
Bussy szedł dalej.
Gertruda przeszła bramę, za nią jej pani.
Hauduoin parę wyrazów przemówił do przewodniczki, następnie poszedł z nią razem.
Była godzina siódma wieczorem pierwszych dni maja; powietrze ciepłe, wiosenne, drzewa okryły się już zielonością.
Bussy spojrzał, na mały ogródek, pięćdziesiąt stóp zaledwie rozległy, otoczony wysokim murem, po którym piął się bluszcz i dzikie wino.
Pod jaśminową altaną stała drewniana ławeczka, przyparta do muru kościoła. Diana usiadła na niej, spuściła oczy i trzymany goździk w zamyśleniu z liści obrywała.
Bussy został sam w ogrodzie z panią de Monsoreau, bo Gertruda i Remy oddalili się; zbliżył się do Diany, a ona podniosła głowę.
— Panie hrabio — rzekła głosem bojaźliwym, — każdy wybieg jest niegodnym. Zastając mię w kościele Marji Egipcjanki, nie przypisuj tego trafowi...
— Nie, pani, Handouin wyprowadził mię z domu, lecz nie wiedziałem w jakim celu.
— Chciałeś pan powiedzieć — mówiła Diana wznosząc łzami zroszone oczy, — że gdybyś wiedział poco cię Remy prowadzi, nie byłbyś przyszedł.
— A! pani!
— To byłoby słusznem, panie. Znakomitą wyświadczyłeś mi pan przysługę, a ja nawet nie podziękowałam ci za nią. Przebacz mi i...
— Pani...
Bussy zaciął się, będąc pomieszany.
— Chciałem ci panie dowieść — mówiła Diana — że nie jestem niewdzięczną, ani nie zapominani o przysługach. Prosiłam pana Remy, abym się z tobą panie widzieć mogła i przebacz mi, jeżeli krok ten znajdujesz niestosownym.
Bussy położył rękę na sercu.
— A! pani — rzekł — jak możesz tak myśleć.
— Wiem — mówiła Diana — ile pan miałeś przykrości w wypełnieniu zleceń moich. Znam całą twoją delikatność i umiem ją cenić. Osądź pan z tego, ile musiałam wycierpieć na samo wspomnienie, że nie znasz uczuć mojego serca.
— Pani, od trzech dni chorowałem.
— Wiem o tem — odpowiedziała Diana, rumieniąc się — więcej od pana cierpiałam, bo pan Remy mówił mi, albo raczej dał do zrozumienia, że...
— Że twoje zapomnienie pani, spowodowało chorobę. O! to prawda.
— Zatem, powinnam była to uczynić — rzekła pani Monsoreau. — Widzę cię panie, dziękuję za twoje najlepsze chęci i dozgonną wdzięczność przyrzekam.
— Pani — odparł Bussy — jak kto może, tak daje oznaki przychylności; wiedziałaś, że jestem, gdy byłaś przedstawiona na dworze, widziałaś mnie, czułaś moje spojrzenia i nie dałaś mi poznać niczem, że wiesz o mnie, że mnie poznajesz, że nawet pamiętasz.
Diana tak smutnie spojrzała na Bussego, że ten uczuł się wzruszonym.
— Przebacz pani — rzekł po chwili, — nie jesteś podobną do innych kobiet, a jednak to małżeństwo...
— Wiesz pan, jak mnie przymuszono do niego.
— Można było je zerwać.
— Niepodobna.
— Alboż nic panią nie upewniało, że człowiek pełen poświęcenia czuwa mad tobą! Otóż dlaczego pana mnie poświęciłaś. O! pomyśl, czem dla mnie życie od chwili, kiedy do kogo innego należysz.
— Panie — rzekła hrabina z godnością — kobieta bez straty nie zmienia nazwiska, osobliwie gdy żyje dwóch ludzi: jeden, który jej daje nazwisko, drugi, którego się nazwiska wyrzeka.
— Więc pani przełożyłaś nazwisko Monsoreau?
— Czy tak pan sądzisz? Tem lepiej.
Oczy jej napełniły się łzami.
Bussy widząc jak głowa Diany skłania się na piersi, postąpił ku niej.
— Zatem — rzekł — jestem tem, czem byłem dawniej, to jest, obcym dla ciebie.
— Niestety!... — odpowiedziała Diana.
— Twoje pani milczenie zanadto wymowne.
— Inaczej mówić nie mogę.
— Jest to następstwem przedstawienia się w Luwrze. Tam nie widziałaś mnie pani, tutaj nie mówisz do mnie.
— W Luwrze był przy mnie pan de Monsoreau, ustawicznie patrzył, a jest zazdrosny.
— Zazdrosny! Czegóż mu jeszcze potrzeba; posiadając szczęście, czegóż komu może zazdrościć?
— Mówię ci panie, że jest, zazdrosny; od kilku dni obserwował jakiegoś mężczyznę, pochodzącego koło nowego naszego mieszkania.
— Więc państwo opuścili dom przy ulicy świętego Antoniego?
— Jakto!... — zawołała Diana, uniesiona gwałtownem uczuciem — więc tym mężczyzną nie pan byłeś?...
— Pani, od chwili, jak twój związek stał się wiadomym, od chwili, gdy byłaś w Luwrze, gdy na mnie spojrzeć nie chciałaś, gorączka mię trawi i konam; twój mąż nie może być o mnie zazdrosnym, bom się nie pokazywał nawet.
— Jeżeli, panie hrabio, pragnąłeś mnie widzieć, podziękuj temu nieznajomemu, albowiem znając pana de Monsoreau, chciałam ci koniecznie powiedzieć: „Panie, nie narażaj się i nie czyń mnie nieszczęśliwą“.
— Uspokój się, pani, powtarzam, że to nie ja byłem.
— Teraz pozwól mi pan, skończyć, co chciałam powiedzieć. Z obawy o tego człowieka, którego ja nie znam, ale który zapewne znany jest panu de Monsoreau muszę opuścić Paryż. Jutro wyjeżdżam do Meridor.
— Pani wyjeżdżasz! zawołał Bussy.
— Niema innego środka uspokojenia pana de Monsoreau. Prócz tego nie lubię Paryża, Luwru, dworu, zdaje mi się nawet, że całego świata nienawidzę. Chcę odosobnić się, powrócić do moich dziewiczych wspomnień, chcę odżyć przeszłością i odetchnąć na łonie pięknej natury. Mój ojciec towarzyszyć mi będzie; w domu, zastanę państwa de Saint-Luc, w których spodziewam się znaleźć pociechę. Żegnam cię, panie Bussy.
Bussy zakrył twarz rękami.
— Zatem dla mnie wszystko stracone.
— Co pan mówisz? — zapytała Diana, podnosząc się.
— Mówię pani, że człowiek, dla którego oddalasz się, jest śmiertelnym moim nieprzyjacielem i chociażbym miał zginąć, nigdy mu tego nie przebaczę.
— Panie hrabio!...
— Nędznik!... — zawołał Bussy — więc mu niedosyć najpiękniejszą, najczystszą i najmilszą posiadać kobietę!... Potwór, jeszcze jest zazdrosny i chciałby świat cały pochłonąć.
— O, gdybyś pan wiedział... — mówiła Diana, zakrywając twarz rękami, aby Bussy nie dostrzegł rumieńca.
— Gdybym wiedział... o!... ja wiem rzecz jedną, że on jest twoim mężem.
Na te wyrazy, młoda kobieta, dotykając gorącej ręki Bussego, uciekła lekka jak cień; znalazłszy Gertrudę, ujęła ją za rękę i wyszła spiesznie, zanim Bussy zdołał spostrzec, że jej już niema. Westchnął i zachwiał się.
Przybył Remy, zatrzymał go w swoich objęciach i posadził na ławce, którą dopiero co opuściła Diana.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.