Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panicz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego |
Wydanie | szóste |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozkołysały się na polach melancholijne tchnienia jesienne, jeszcze nieśmiałe i słabe, ale już w przyrodzie poczęte. Wielmożne lato dobiegało końca rozwoju, wykształcone, złotej i piękne, w dostojnej szacie, pragnęło już połączyć się z jesienią. Gody rozpoczęte; oblubienica dąży ku temu, który wyciąga do niej ramiona lubieżne, rozgrzane gorącym temperamentem szałów letnich, z krwią upalną, żądną uścisku, uścisku twórczego. Idą ku sobie dwie potęgi, dwie moce z łona przyrody urodzone. On i Ona. Jesień pełna obietnic zmysłowo upajających, jesień wonna zapachami owoców dojrzałych, barwna wspaniałością ich kolorów i kształtów. Ostatnie kwiaty ronią przedziwne ekstrakty, słodkie jak nektar, silne aż do haszyszowych podnieceń. Zioła i jarzyny pachną, ziemia orana pachnie i drży rozkoszą płodną. Taką jest oblubienica Jesień, oddająca się w zapamiętałym szale, letnim rozprażonym wulkanicznie pocałunkom. Hojną jest jesień na swe gody. Rozsnuła oto po szerokich polach mnóstwo srebrnych nici, włókien, całych motów srebrnych, oprzędła niemi lasy, jakby chcąc się pochwalić bogactwem swych tworów. Lasy ustroiła w szaty jaskrawe, królewskie. Więc w złote lamy, w purpurę, w bisiory cenne i bławatne, w przepych magnacki przetkany gęsto świeżą jeszcze, zieloną mozaiką haftów letnich. Cuda się działy na ziemi i cuda w powietrznych sferach. Szumy licznych skrzydeł ptasich rozpylały złocisty miał, którym świat był przesiąknięty.
Szumy te płynęły coraz liczniej, oznajmiane rozgłośnym świergotem drobnicy podróżniczej, klangorem gęsi i kaczek, stękliwym pojękiwaniem żórawi.
Ptactwo odlatuje! Ptactwo ucieka za morze!
Nie znęcił ptaków cudowny uśmiech Jesieni, jej bogactwo, ani zmysłowa sytość nie zatrzymały licznych pochodów na południe dążących. Płyną dywizje, pułki, gwarne komputy zorganizowane solidarnie. Płyną przemożne tęgim, zdrowym lotem, wyrywającym się w bezkresy, do krain obcych, na podbój nowych gniazd
Przeleciały całe stada ptasie, hucznie, dostojnie, lecz przeprowadzane żałosnemi spojrzeniami tych co zostają: ptaków i... ludzi.
„Aż oto nowe stada,
jakby gilów, siewek
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
Konnica! Dziwne stroje... niewidziane bronie.
Pułk za pułkiem“...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Banderja! Pędzą ostro z nową fantazją, z kawalerskim zapałem. Chrzęst ich poprzedza i tętent. Grzmią okrzyki, łopocą różnokolorowe sztandarki.
Zespół egzaltowanych dusz, wichry podniebne z entuzjastycznych szczytów spłynięte. Prąd żywotny, oczadzający serca duchem patrjotycznym, duchem uczciwych natchnień! Tak waliły te szeregi malownicze, jakby roje ptaków ozdobnych, butnych, dążących z nadzieją twórczą do swobody. Tak biegły oddziały, niby na skrzydłach lotnych, jakby goniły tamtych współbraci powietrznych, jakby pragnęły powstrzymać ich od ucieczki, z kraju. Okrzykami zdawali się wołać do nich.
— Stójcie i tu jest czyn! Gdzież wiara, gdzie nadzieja i miłość serdeczna? Stójcie i razem do mozolnych prac ojczystych, do zorzy, do szczęścia!
— Stójcie! Hej! Hej!
Powietrzne dywizje lecą w dal zagadkową z wrzawą zdobyczną, i te oto ziemskie gwardje gnają wskroś pól jesienną, godową szatą przyodzianych. Różne są ich loty, różne cele, choć może duch jednaki.
Zapał twórczy ten sam i pragnienie tylko uczucia ku innym skierowane światokręgom, serca dla własnych łanów bijące.
Nadewszystko, brutalna siła ciężkości trzyma ich zbyt płasko przy ziemi.
Duch się jedynie unosi wzwyż.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Banderja odprowadza biskupa z Okorowa do Ciągini.
Pomieszały, się z szeregami powozy, amerykany, tarantasy wiozące młodzież niewieścią. Mężczyźni wszyscy dosiedli koni: kto nie prowadzi oddziału, jedzie w środku szeregów. Denhoff na Jenie szarżuje przy swoich obok Wrońskiego i wygląda jak młody lord angielski XX wieku, wzięty w niewolę na słowo przez husarzy polskich. Nie traci jednak miny, jedzie zaś wzorowo, jak najlepsza szkoła.
Na stopniu powozu, z Irą, Dorcią, Ziulą i Anią stoi nieszczęśliwy Teoś Paszowski, unurzany w piasku, z krwawą kresą na policzku, bez czapki i z nosem na kwintę. Spadł nieborak z Kapucyna, ledwo go wyratowali z pod kopyt końskich i teraz narzeka.
— To wszystko psez panny! Wodę ważyć, woda będzie! Zarltowały ze mnie, ze jestem niedołęga, az uparłem się jechać na tym idjocie Kapucynie. Tato za niego rlęcył i ot mas! Skomprlomitowalem się!
— Czemuż się pan nie trzymał mocno? — pytała Ira. Przecie to stary koń jak świat.
— Stary ale durlny, prlose pani, jak świsnął ze mną napsód, za banderlją tak i wywrlóciłem kozła. Teraz wezmą mnie na zęby ze scętem.
— Już nie, nie! Nie będziemy się z pana śmiały.
— Daj Boże, ale nie wieżę, zeby to była prlawda. Wodę ważyć, woda będzie!
Panny chciały widzieć wjazd banderji do Ciągini, zaczęły się więc ekwipaże wymijać. Z wzajemnemi okrzykami prześcignięto szeregi konne, które zwolniły nieco, bo lando biskupa pozostało w tyle.
Trzech okolicznych młodzieńców z pod Ciągini, bardzo z siebie dumnych, nie chciało witać ekscelencji w sposób szablonowy, razem z tłumem. Stanęli tedy o dwieście kroków od drogi, konno, w świetnych strojach sportsmeńskich, z minami jak sto djabłów i czekali. Gdy ukazały się pierwsze oddziały banderzystów, wybitne miny gentlemenów zmieniły się na znudzono kwaśno ironiczne, jakby mówiące: „Szary tłum! Motłoch!“.
Ale „motłoch“ parł jak orkan i wcale na nich nie zważał. Na widok landa panowie ci puścili się rysio, z wielkim hałasem dopadli do powozu i otoczyli go, niby opiekuńczem skrzydłem, ciągińsko—wielkopańskim.
Mówiono później, że efekt ten przestraszył Ekscelencję. Myślał, że napad.
Jak trąba powietrzna, wpadając w gęsty bór, łomotem swymi i rykiem zaraża masy drzewne, tak z szalonym łoskotem, wbiły się szeregi okorowskie w ciasną ciżbę oczekujących parafjan w Ciągini. Znowu okrzyki, wiwaty. Znowu huczne powitania, bicie dzwonów, zgiełk niesłychany, zamęt.
Potem mowy, owacje, ogólne rozczulanie się.
Zdarzeniem nieoczekiwanem było wystąpienie kolonji żydowskiej z rabinem na czele.
Dygnitarz ten w czarnych atłasach, z poważnie długim zarostem brody i koło uszu, w lisiej czapie, przemówił do biskupa po hebrejsku. Wyraził radość z przybycia Ekscelencji do osady Ciągiń, w imieniu zamieszkałych w niej starozakonnych, i zapewnił o życzliwości tychże dla patryjarchy katolickiego. Biskup odpowiedział również talmudycznym językiem, co wywołało radosne okrzyki pełne rasowego akcentu, z wschodnią płomiennością wyrzucane z piersi synów Judei. Uprzejmość była zachowana umiejętnie i oddana, przytem obopólne zadowolenie. W kościele celebrowano uroczyste nieszpory z udziałem wszystkich banderji. Ekscelencja w serdecznych słowach dziękował zebranym za entuzjastyczne przyjęcie, wyraził nawet, że podczas całej wizytacji swej diecezji nigdzie tak gorąco nie był witany jak właśnie w Okorowie. Nadmienił nawet o potężnym duchu tamtejszych obywateli, że powinien być przykładem, jak nawet wśród chmur może goreć płomień jasny a wielki i niegasnący, na niebie patrjotyzmu.
Słuchając tego, hrabia Korski zwiesił starczą głowę na piersi i przybladł, zaś Korzycki przeciwnie, wzniósł swoją dumnym ruchem i wysunął pierś naprzód, jakgdyby pancerz, gotowy do walki, jakgdyby był augurem i wodzem okorowskich bohaterów.
— Czy Korzycki będzie w pałacu? — spytał Denhoff Marysia.
— Eh! Pewno nie?...
— No, na to wygląda. Patrz pan, istny pomnik buntu. Apoteoza.
Korzycki jednakże wolał monumentalną postawę, niż treść, gdy bowiem po wyjściu z kościoła zebrali się wszyscy na cmentarzu, on zawołał pierwszy.
— Ha! Panowie! Spełniliśmy nasze obowiązki, teraz idziemy na libację. To się nam należy.
— Dokąd? — spytało parę głosów.
— Jakto dokąd?! Do pałacu, do starej siedziby hrabiów Korskich
— Papo! — zawołał zdławiony głos Maryli.
Zaległo milczenie, pełne zdumienia, przerwał je pan Wojciech.
— Chodźmy panowie na rynek, jest tam jakaś knajpka. Biskupa jużeśmy pożegnali. Nic tu po nas!
Ostatnie słowa wypowiedział ze zgrzytem.
Ale podszedł do nich miejscowy doktór, pan Troczyński z żoną, zapraszając całe towarzystwo do swego domu.
Paszowski z galanterją całował ręce pięknej doktorowej i wołał rozradowany.
— A! Wenero moja! Owszem, z przyjemnością pod dachem waszmość państwa zabawimy się. Tylko, że nas taka rzesza, to może i kłopot za wielki, panie mój! Toż jakby chorągiew cała, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich.
— Już też panowie nam nie odmówią. Panie już prosiłam, są u nas w ogródku. Prosimy bardzo.
Wtem zbliżyła się ciężka, brzydka postać panny Balbiny Tulickiej. Jej oczy wybladłe, spływały na policzku po obwisłych, czerwonych powiekach dolnych. Złe, chytre źrenice kąpały się w gęstej wilgoci łzawej. Przemówiła ochryple do całej gromadki mężczyzn.
— Czy panów trzeba ośobno prosić, każdego ośobno? Hrabia siambelan i mój brat senatorowicz robią już honory domu. Czekają zbyt długo.
Paszowski skłonił się sztywno.
— Dziękujemy ale... nie skorzystamy, wybaczy pani. Za wysokie są dla nas szambelańsko senatorskie progi.
Skłonił się powtórnie. W tej właśnie chwili popchnął ich tłum wychodzący z kościoła i rozsunął naturalnym sposobem.
Kocio energicznie przepchnął się przez tłok i dopadł do odchodzących panów. Złapał za ramie najbliższego Denhoffa.
— Cóż to panowie, odmówiliście hrabiemu? Sama pani dziedziczka nasza prosiła was. Jakże tak można? doprawdy! Słowo daję.
Ryszard przez ramię zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł tylko, ale z akcentem.
— Mój panie łaskawy!
Kocio odskoczył.
Tymczasem Korzycki stał w otoczeniu synów i zięcia i wahał się.
— Papo, idźmy już, księża już poszli, już czas — mówił Gustaw.
— Ojcze, błagam, nie rób tego, chodźmy do doktora, on prosił — nalegał Miecio.
— Cymbał jesteś — sarknął na młodszego syna Korzycki.
Aż przemówił hrabia Skórski.
— Eee! te... te... stoimy tu jak na cenzuhowanem. Oglądają nas i sądzą. Eee... idźmy do djabła już! Dohtóh phosił i już czas.
— Co i hrabia także za tą szlachtą ciągnie? A to skandal!
— Eee! a cóż pan myślał, że ja w takich wahunkach pójdę do pałacu? Tam... eee... poszedł tylko Leśniewski... eee... te... ten... attaché Tulickiej i Perzyński. Więcej nikt. Ma foi!
— Jednak, widzicie... Perzyński...
— Eee... to... to nie hephezentacja okolicy.
— Hrabia również nie jest obywatelem naszego rejonu.
— Eee! He!
Korzycki powtórzył to samo, głośno, z pasją.
— A tak! Natuhalnie! Ja nie tutejszy ziemianin, ale poczuwam się z tutejszemi do solidarności, będąc zięciem pana.
— A ja idę do pałacu. Rozumie hrabia!
— A phoszę, phoszę! Te... te... eee, że pan zhobi świństwo, to ja za to nie odpowiadam. Tak... eee... tak! To... to... ma foi! świństwo jest! pahdon, eee... tak... Oui! Voila!...
Kołysząc się na swych cienkich nogach odszedł prędko w stronę domu doktora, mrucząc bez ustanku.
Korzycki z Gustawem poszli do pałacu. A Miecio załamał ręce i został, jak uderzony w głowę taranem. Stanął przy murze, wpatrzył się w skłębione z sobą jesienne kwiaty w ogródku proboszczowskim.
— Dlaczego ja ojca szanować nie mogę? nie mogę! — szepnął Miecio z goryczą.