Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Skończyły się huczne zabawy i uroczystości. Dawny, cichy spokój powrócił na podlaskie niwy, tylko już coraz więcej melancholijne, powłoką jesienną osnute.
Worczyn opustoszał: wyjechały panny Zborskie i Ania Turska, zaproszona do Olchowa na resztę wakacji. Ziulę zatrzymała Irena, która miała w tem ukryty cel.
Wyjazd Dorci wyjaśnił tajemnicę serca Denhoffa wszystkim, kto jeszcze o tem nie wiedział. Ryszard był jak struty, nie robił sobie nic z nikogo i nawet nie uważał, że mu się przypatrują. Cała młodzież męska żegnała panny w Worczynie, każdą z podróżniczek obdarowano bukietami kwiatów.
Denhoff obsypywał Dorę kwiatami, Gustaw i Miecio Korzyccy prześcigali się w hołdach dla Joasi-Kuli, ale ona będąc młodszą, przyjmowała to po dziecinnemu.
— Ja myślałam, że od pana dostanę bukiet z pokrzywy — mówiła do Gustawa, — bośmy się całe lato kłócili. A pan tym czasem wystąpił z różami. No, no! Fiu, fiu!
Gucio założył zaraz palce za kamizelkę i rozstawił ramiona.
— Uniżony sługa szanownej pani, najniższy sługa, mówił z umizgiem.
— A co! Znowu pan zaczyna. Widzę, że ja prędzej się doczekam długiej sukni, niż pan zapomni to samo w kółko powtarzać.
Tylko Bolesław Osinowski nie wysadzał się na kwiaty, ofiarował Ani mały pęczek niezapominajek, rzadkość już w tym czasie i rzekł poważnie.
— Niech ten kwiat będzie symbolem naszego pożegnania... trwałości... wspomnień.
Ania zarumieniła się, odrzekła szczerze, bez obłudy.
— Dziękuję, ale ja za siebie nie ręczę, ja prędko zapominam o wakacjach.
Bolesław zrozumiał i zbladł.
Odprowadzono panią Zborską i panny na dworzec kolejowy. Denhoff do nikogo nie przemówił ani słowa, gdy pociąg ruszył, odjechał do Wodzewa ponury, jak słotny zmrok jesienny.
— Czego on tak dziwaczyj i na nas patrzy z gniewem, jakbyśmy były przyczyną odjazdu Dorci — rzekła Ziula do Iry.
— Bądź spokojną, do jutra się wysapie, przyjedzie do Worczyna i zaśpiewa nam majufes, rozpocząwszy żałobną dumką ukraińską.
Irena odgadła. Na drugi dzień Denhoff istotnie był w Worczynie, mówił dużo o Dorci, o projektach małżeńskich z nią, wyznał Irenie, że żadna kobieta, choćby pięknością boginiom równa, nie zrobi już na nim wrażenia. Doruś, Duduś, Doruchna, nie schodziło mu z ust.
Pojutrzę jadę konno do Olchowa. Ze mną pojedzie stangret, jako masztalerz i fornalka z obrokiem, dla koni na popasie. Pojadę jak arcyksiążę.
— Pocóż ta fornalka naprzykład?
— Ha! To sekret. Zresztą pani to już powiem. Będę przejeżdżał przez duże miasto, otóż zamówiłem tam kwiaty. Cały wóz kwiatów przywiozę Doruchnie. Prawda, że to pomysł?
— Tak, w stylu Denhoffowskim — odparła Ira.
— Wybornie powiedziane! — Mój styl, proszę pani, to... to duży styl. Pierścionek kupię Dudusi przepyszny, lepszego nie dał żaden miljarder miljonerce, prezent ślubny także obmyślam, doradza mi Wroński. Ma gust!
— Wyobrażam sobie, jak Wędzewo stęknie pod temi klejnotami. Ale także ciekawam, co Dorcia powie na to wszystko! — Ona jest bardzo rozsądna, takich zbytków nie pochwali.
— Proszę pani, mnie stać na to, mogę narzeczoną obsypać brylantami.
— Ale ona jest skromną dziewczyną i tego nie wymaga. Powinien pan zastanowić się, że Wodzewo to nie kopalnia złota, Dorcia zaś nie miljonerka.
— Cóż z tego?
— To, że za wiele zbytków, nad miarę.
Denhoff obraził się.
— Dorcia warta tego, musi mieć oprawę wspaniałą. Dlaczego pani tego broni?
— Ja znowu bronię? Cóż pan wygaduje?!
— A tak! Chce pani w moich oczach obniżyć wartość Dory, że niby nie godna takich zabiegów.
— Czy pan zwarjował dziś do reszty?
— To znaczy, że już początki miałem, w pani mniemaniu. Tak?
— Bo plecie pan, sam nie wie co.
Ryszard wybuchnął złym śmiechem.
— Ja wiem, czego pani teraz tak się dla mnie zmieniła. O, wiem doskonale!
— Naprzykład?
— Pani i... inne panny zazdroszczą Dorze urody, powodzenia i.......
— I pana zapewne? Tak.
— I!
— Ach jakiż pan naiwniutki, panie Denhoff — zawołała Ira i poszła w stronę domu.
Rozmowa odbywała się w ogrodzie.
Za chwilę Ryszard śpiewał przy portepjanie „Józia Grojseszyka“, potem zaś pozował stosownie do tego śpiewu a Ziula uwieczniła go na kliszy swego kodaku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Denhoff pojechał do Olchowa. Po drodze zwracał wszędzie uwagę, bo sypał pieniędzmi rzeczywiście jak arcyksiąże. W dalszych okolicach, gdzie go nie znano, zaciekawienie było podwójne. Kto to, skąd i dokąd jedzie? Zaczepiano jego służbę, ale Denhoff zabronił mówić o sobie dla większej sensacji. W mieście, w którem się zatrzymał dłużej, wysłał całą służbę do kinomatografu, sam zaś siedział w restauracji, pił szampana i pisał na stoliku notatki z podróży, jakby w swym gabinecie. Spoglądano na niego ciekawie, restaurator kłaniał się bardzo nisko, kelnerzy chodzili zgięci we dwoje, prawie na czworakach. Wzięto go tu za angielskiego milorda, podróżującego incognito. Ale jakiś tęgi obywatel miejscowy, zniecierpliwiony szczególnem zainteresowaniem całej sali, rzekł niezbyt cicho.
— At! zaraz ma być milord. Facecja! może jaki Rotschild, albo jego sekretarz, badający pod tutejszym zaborem interesa „naszych“.
— Co znowu! Pan nie zna angielskiego typu — zaśpiewała jakaś panienka bardzo Denhoffem zajęta.
— A pani skądże znawszy dokumentnie angielski typ?
— Ja się nie mylę. To jest napewno anglik i ktoś znaczny.
— At! Wielki mi rarytes!
Denhoff słyszał rozmowę, był zły, postanowił zaimponować i zaciekawić jeszcze silniej.
Zawołał głośno do starszego kelnera.
— Proszę dowiedzieć się w hotelu, czy służba moja wróciła z teatru. Niech siodłają konie i będą gotowi. Jadę na całą noc.
Lokaj dotknął prawie czołem kolan i wybiegł szybko.
Scena ta zrobiła wrażenie. Mówi po polsku, najczystszym akcentem i zupełnie poprawnie.
— Jakiś polski magnat — szeptano — nie Rotschild, ani anglik?
Nastąpiło pewne rozczarowanie. Bo taka już natura ludzka, że co obce to najpiękniejsze i najciekawsze.
Denhoff zapłacił duży rachunek kilkudniowy, ale napiwki rozdane służbie wzburzyły miejscowego obywatela. Widząc złote monety przechodzące do rąk kelnerów jak złotówki, rzekł ze złością.
At! Jakiś pędziwiatr, hulaka i urwisz. Nic osobliwego! Tem gorzej, że polak. Wolejby bywszy jaki zagranicznik.
Denhoff tych słów nie słyszał. Zgłuszyły mu je skwapliwie uniżone szurganie nóg kelnerów. Oblężony był przez golone głowy chylące się przed nim służalczo.
Wyjechał dopiero nazajutrz, za nim toczył się wóz pełen kwiatów doniczkowych i ciętych, jak na corso. Z miasta odprowadzał go tłum pacholęcej żydowskiej gawiedzi, aż za rogatki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w Olchowie Dora czekała. Spodziewała się przyjazdu Ryszarda, ale nie tak prędko.
Było południe. Słońce wrześniowe grzało gorącym prądem, że chwilami z powietrza nadlatywały tak parne oddechy, jak gdyby z rozpalonego do czerwoności pieca. Babie lato rozhulane już na dobre, wszędzie go pełno. Spływały srebrne przędze z białych ruin obłocznych i wiły się i wiły bez końca. Lubość w powietrzu, ociężałość dojrzała, jakby przesyt rozkoszny. Blaski nie są już tak kryształowo czyste, już nie wiosenne, ani letnie, świecą z za welonów przejasnych, złotobiałych. Krasa przyćmiona. Jak oblicze pięknej hurysy prześwieca z pod zasłony, że widać promienne jej oczy i boskie linje twarzy, ale przeczuwa się zaledwo cud istotny zazdrośnie strzeżony, tak i w pogodzie jesiennej mglisty blask zewnętrzny jest mistyczną osłoną wewnętrznego bogactwa natury, który się uplastycznia gdy go zgłębić. Czasem tylko z tej pozornej obojętności przyrody z jej chłodnych raczej spojrzeń, buchnie nagle namiętny płomień, lubieżnie zaigra, obleje warem i dreszczem rozkosznym, poczem znowu stygnie. Drzewa w sadzie kurczą listki i rumienią się z żalu za odbieranym owocem. Mruczą żałośnie obnażone grusze patrząc na dół, do swych stóp, gdzie leży mnóstwo soczystych kalebasów, tylko, co zebranych z gałęzi. Dalej grube, szare bery, tam znów uśmiechają się z pożółkłej trawy wytworne Ludwiki, słusznie nazwane pięknemi, gdyż smukłe ich ciała o wykwintnym rysunku mają gładkość dziewiczych piersi i wiosenny panieński rumieniec. Królują wśród ciemnych liści olbrzymie jabłka Aporty; czają się tajemniczo, szare oliwkowe, twarde, jak złamy granitu, renety zimowe, prawie niewidoczne na drzewie, choć rosną gęsto, ratuje ich szczęśliwy pomysł zachowania jednej z drzewem barwy. Nie ma w tem efektu, ani estetyki, ale praktyczność i nadzieja ukrycia się przed drapieżnością ludzką. Mniej uważne, lecz śliczne za to są ich lekkomyślne siostry, złote renetki, ciągną oko samym wyglądem, lekkim a świetnym, jak cacka pozłociste na drzewku wigilijnym. Igrają w słońcu, kąpią w blasku i wabią zaborczych ludzi.
Nadewszystko wzbudzają smakowity apetyt ciemne, aksamitne śliwki węgierki, mają na sobie siwo błękitną barwę meszkowatą, jak sasanki na wiosnę. To jest ich puszek młodości, ściera się. gdy je ludzie posiądą. Obrodziły węgierki, pełne są, nabrane sokiem i złotawym miążem, w którym pływa mała sucha pestka. Gną się pod śliwkami gałęzie, zwieszają ciężkie fijoletowe, owalne dzbanuszki owoców, tu i owdzie pęknięte od nadmiaru soku, słodkiego i wonnego jak miód rajski. W trawie leży ich mnóstwo, czernią, niby ogromne, ciemne karbunkuły ametystów, inne, te co już utraciły swą niewinność meszkowatą, wpadają w ton ciemnego ponsu i są bardziej podobne do granatów.
Ludzie wszystkie chwytają łapczywie. Chłopcy pną się na drzewa, trzęsą obfite gałęzie, aż grad fijoletowy spada na ziemię, inni, mężczyźni i kobiety, z koszami w rękach, lawirują gorączkowo pośród drzew, ładują kosze, ważą i cieszą się rozgłośnie z tego pogromu, co dla nich jest tylko szczęśliwem owocobraniem.
Cały dwór olchowski jest w sadzie; panny Zborskie i Ania Turska i młody student, kuzyn Dory. Pracują jednakże razem ze służbą tylko Joasia, Ania i Adam, Dorcia chodzi trochę sennie. Tu uszczknie z drzewa węgierkę, tam podniesie gruszkę, ale myślą błądzi daleko, po za sadem, hen w stronę... Wodzewa. Wywołuje Stamtąd Ryszarda, śni o nim na jawie.
Adam nie przestaje drażnić jej, sny upoiste dziewczyny przerywa wołaniem.
— Dora, nie rozmigdalaj się tak, bo Denhoff pewno już o tobie zapomniał. To, „panicz“, on lubi rozmaitość.
— Adaś! Daj spokój, nie dokuczaj Dorci — zgromiła go Ania.
— Ciekaw jestem tego Denhoffa, ale nie prędko go poznam, bo co mu tam do Olchowa jechać. O... wa!
— Kula, zagwiżdż jak lokomotywa, to ma własności przywołujące, może go tem zwabisz.
— A dobrze!
I Joasia rozbawiona odbiegła nieco dalej, w gąszcz drzewną, złożyła usta w trąbkę, otoczyła je dłońmi i udała doskonale przeciągły gwizd lokomotywy, do złudzenia podobny. Huczał parowóz, jakby z oddali, tęsknie, przeszywająco a tak plastycznie, że robotnicy przy owocach zaczęli się oglądać ze zdziwieniem.
Dorci oczy nabrały łzami, przypomniał się jej wyjazd z Worczyna, pożegnanie z Ryszardem. Tęsknota porwała ją nagła i silna.
W tem usłyszała ostry tętent konia na bruku przed gankiem, serce jej zadygotało.
— To Jena! To on, to on!
Chciała biedź na spotkanie, skoczyła żywym ruchem naprzód, ale odrazu stanęła.
— Nie, nie, zresztą może nie on??!
Lecz? już Kula, Adam i Ania wołali na nią, wrzeszcząc jak najęci.
— Dora! Pan Ryszard przyjechał, pan Ryszard! Chodź prędko!
Dorcię wrażenie zmogło, nie miała sił.
Aż oto on idzie, zobaczył ją, idzie spiesznie, jest w stroju do konnej jazdy, smukły, zgrabny, elegancki. Dora posunęła się kilka kroków i... Ryszard wziął jej ręce, całował bezpamiętnie.
Patrzyli sobie w oczy głęboko, do dna, mówili niemi gorące słowa powitania, zwierzali swe uczucia, tęsknotę. Cicha, niema mowa serc, spojenie dusz, słodkie zapatrzenie i zasłuchanie się w sobie. Stali tak młodzi, jak maj różany, piękni rozkochani do szału. Upajało ich to, że są znowu razem, że mówią wszystko bez słów. Urok był nad nimi, czar owiewał ich tchnieniem. Jakieś kwiaty cudowne pachnęły dokoła, jakieś aromatyczne boskie nektary sączyły się do dusz obojga, mgła idealna rozkoszna zasnuła im widok na świat realny, na jego pospolitość i na to wszystko co nie było ich, z nich i dla nich. Podziwiali się wzajemnie, odnajdywali w sobie piękno, dotąd nie odkryte, dławił ich potężny uścisk miłości. Nad nimi szemrały jesienne liście starych lip, natura grała im swą nigdy nie milknącą rapsodję, słońce sypało na zakochanych złote trzęsienia. Tę pieśń jedyną, tajemniczą jak złuda a przecie istotną, to anielskie milczenie zabito brutalnie hałaśliwemi okrzykami. Ania, Joasia, Adam, wszyscy przypadli do młodej pary i jęli wołać:
— A dość już tego? I nam się należy powitanie. Czy to już tylko Dorcia w Olchowie. Z nami pan nie zamienił paru słów.
— Prosto z konia fajt! do Dorci, nam nawet ręką nie kiwnął — żaliła się Kula.
— Skąd pan nawiózł tyle kwiatów? — pytał Adam. Znoszą i znoszą a na wozie ciągle pełno.
— Dokąd znoszą? — zaniepokoił się Ryszard.
— Do mego pokoju, bo ja bardzo lubię kwiaty, zwłaszcza chryzantemy. Wszystkie już są u mnie — rzekł Adam z całą powagą, kręcąc miniaturowy projekt na wąsiki.
— Ależ!...
— Ha, ha, ha! pan uwierzył — śmiała się Ania. — Adam żartuje.
— Przywiózł pan kwiaty? Dla mnie? — spytała Dorcia cichym szeptem! i oczyma.
— Tak, jedyna. Chcę cię widzieć w kwiatach, boś ty sama kwiat cudowny.
Ten pospolity zwrot miał jednak swą nową muzykę, dziwny czar, bo Dorci było tak, jakby usłyszała śpiew niebieskich chórów.
Poszli oglądać kwiaty. Pokój Dorci wyglądał niby grota jakiejś nimfki, czy wieszczki kwiatów. Palmy rozpościerały tu pióra swych liści, kwitły róże, gwoździki, ale głównie panowały wytworne, ukoronowane głowy pysznych, jak królowie chryzantemów. Ogród japoński! Białe śnieżne, różowe, żółte, cieliste, herbaciane i różne odmiany ciemnych kolorów. Niesłychane bogactwo kwiatów rozpanoszyło się tu butnie, ale ślicznie.
Dora stanęła odurzona widokiem, jakby śniąc.
— Skąd takie cuda pan zdobył?...
— Zrobił napad na jakąś oranżerję i zrabował ją — wołał Adaś.
Nadeszła pani Zborska witała młodzieńca uprzejmie, grzecznie zrzędząc za zbytki. Dora jednak miała oczy tak łzawo śliczne, takie wdzięczne i jasne, że Denhoff uwagami pani Zborskiej nie czuł się skruszonym. Wszyscy zbierali owoce, oni zaś w alei leszczynowej wyszukiwali orzechów poto, żeby spotykać się ciągle rękoma i z poza liści rzucać sobie płomienne wejrzenia. W jednej z podobnych minut Ryszard nagle wziął Dorcię w ramiona, cisnął ją do siebie z żywiołową namiętnością, szukał jej ust gwałtownie, szalenie, gdy znalazł jej ciepłe drobne wargi wypijał je głodnemi usty z chciwym pragnieniem. Dorcia przerażona wybuchem jego i dziwną, dotąd nie widzianą, a jakąś wrogą siłą, gorejącą mu w źrenicach, broniła się z początku, potem zalękła, potem osłabła z nadmiaru rozkoszy, która owładnęła mocarnie jej dziewiczem ciałem. Przylgnęli do siebie i trwali w uścisku niepojętym, z powodu jego dwoistości: połączenia ogromu uczuć idealnych, z uczuciem nagłem zmysłowej podniety. On drżał z żądzy, ona omdlewała pod wolą, zupełnie dla niej nowego prądu, rozkosznego, jak marzenie, bezgranicznie upoistego i... strasznego, jak obca nieznana a grożąca potęga.
Zamierała Dora pod dotykiem piekących ust Ryszarda, w nim nerwy szarpały się niby smagane. Chłonął tę dziewczynę i z nią razem leciał na przepaściste szczyty swych obłędych pragnień. Pomimo wściekłego huraganu krwi, nie było w ich uścisku lubieżności. Tworzyli grupę legendowo piękną, ale jakby malowaną przez ducha słońca i światła, bez retuszu i podkreśleń jaskrawych — szatana. Eros i Psyche, w błękitnej atmosferze błogosławionych, arkadyjskich łąk.
Wkrótce potem, przed odjazdem Ryszarda z Olchowa, odbyto zaręczyny młodej pary. Duży był zjazd rodziny i znajomych, ale narzeczeni zamienili z sobą pierścionki sam na sam. Rękę Dorci ozdobił cenny rubin. Z powagą i skupieniem przyjęła go od Ryszarda jako symbol przyszłego życia i zobowiązań. Dora traktowała to bardzo poważnie, pomimo swej dziewczęcości. Denhoff, nerwowiec, moment ten również nerwowo odczuwał, był usposobieniem narzeczonego, który nie bardzo wie, na jakim znajduje się świecie. Gdy oboje z pierścionkami na palcach wyszli do zebranych, rozpromienieni przyjmując życzenia i błogosławieństwa, pani Zborska, spełniwszy obowiązek matki, rzekła do jednej z bliskich kobiet.
— Dziwna rzecz, jak mię to wszystko nie nastraja poważnie. Patrzę na nich, jak na rozbawione dzieci. Staram się zastosować do chwili, ale mam wrażenie, że tu wszędzie rozbrzmiewa głos szydzącego chochlika.
Minę pani Zborska miała zabawnie kłopotliwą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.