Panna do towarzystwa/Część druga/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Ach! — zawołał Raul, kiedy doktór skończył opowiadanie, — to moja szczęśliwa gwiazda, albo raczej Opatrzność, zaprowadziła pana w tę stronę, i dziękować będę Bogu, że pana wybrał na obrońcę mego honoru!! Widocznem jest nieprawdaż, że nieznany jakiś wróg, pragnie mojej zguby, usunięto trupa aby uczynić prawdobnem rzucone na mnie oskarżenie?
— Dla mnie zarówno jak i dla pana niepodlega to żadnej wątpliwości, — odrzekł Gilbert, — lecz sędziom potrzeba dostarczyć dowody... Otóż niczego nie dowiedziemy, jeśli nie wydamy sądowi prawdziwego zbrodniarza... A ten, kto to być może?
— Czyż ja wiem panie? Odkąd zamknięto mnie w więzieniu, szukam dniem i nocą, wysilam umysł a zawsze bezskutecznie!! Nie jestem w stanie nawet na kogokolwiek powziąść podejrzenie.
— Potrzeba jednakże go zdemaskować, gdyż powiedziano panu zapewne, że proces prowadzić się będzie w dalszym ciągu, że izba oskarżenia wyda wyrok i będziesz pan stawiony przed sąd przysięgłych.
— Powiedziano mi to i tego pragnę, chcę bowiem aby usprawiedliwienie moje miało jak największy rozgłos.
— A zatem — odrzekł doktór Gilbert, koniecznem jest przedstawić trybunałowi jasne dowody niewinności.
— Gdzie znaleść te dowody? — rzekł Raul z bolesnem zniechęceniem.
— Będziemy szukać razem... Pomóż mi...
— Oh! całemi siłami.
— Czy niemasz jakich osobistych nieprzyjaciół?
— Ani jednego panie.
— Jednakże musisz ich mieć... Niema człowieka, któryby ich nie miał.
— Zdaje mi się, że ja stanowię wyjątek... Któż mógłby mnie nienawidzieć? Mieszkałem przy moim wuju w zupełnem prawie osamotnieniu, mało kogo widując, rzadko z domu wychodząc, i nie mówiąc nic złego o nikim.
— To niczego nie dowodzi... W pewnych naturach nienawiść jest instynktowną i nie potrzebuje powodu... Czy żyłeś blisko ze swym kuzynem Filipem de Garennes?
— Nie panie.
— Ale jednakże widywałeś go czasami?
— W ciągu ostatniego roku widziałem go tylko dwa razy, kiedy przychodził wraz z moją matką do pałacu na ulicy Garanciere, aby odwiedzić hrabiego de Vadans, wtedy już bardzo chorego...
— I który ich nie przyjął.
— Tak jest, odmówił widzenia swej siostry i jej syna, a mnie polecił grzecznie odmowę tę im powtórzyć, tłomacząc ją stanem zdrowia.
— Czy to pan pierwszy zaniosłeś wiadomość o śmierci hrabiego de Vadans, pani baronowej de Garennes i jej synowi.
— Tak jest, panie to ja... Mój wuj zgasł w ciągu nocy. Tegoż samego rana bardzo wcześnie poszedłem zawiadomić swoją ciotkę, zastałem u niej Filipa, prosiłem ich aby mnie zastąpili przy zwłokach, podczas gdy zajmę się krokami potrzebnemi do wyrobienia pozwolenia na przewiezienie zwłok do Compiègne, taką bowiem była ostatnia wola mego wuja.
— Pan de Garennes przyjął tę misyę zapewne z pośpiechem?
— Tak jest, wszak to było jego obowiązkiem...
— Czy długo pozostawał w pokoju zmarłego?
— Przez cały czas mojej nieobecności, która trwała dwie albo trzy godziny, i przez część następnej nocy.
— Nie wiedziałeś, że hrabia de Vadans miał córkę?
— Nie wiedziałem, daję panu na to słowo honoru.
— Nie wiedziałeś również, że hrabia zrobił testament?
— Dotychczas jestem przekonany że nie zrobił.
— A ja twierdzę — i mam do tego ważne powody — że hrabia de Vadans napisał swoją ostatnią wolę.
— Cóż by się stać mogło z testamentem?
— Został ukradziony...
— Przez kogo?
— Przez tego, któremu testament ten był przeszkodą do wykonania pewnego planu!! Przez tego który ukrył ciało twego wuja aby potem oskarżyć cię jako truciciela, w celu unicestwienia twoich praw do sukcesyi, z której pragnął obedrzeć legalną spadkobierczynię, o której, wiedział, że istnieje, i ją zapewne miał zamiar również usunąć.
Raul drżał z przerażenia.
Podobna machinacya była by straszną! — wyszeptał... — nie chcę temu wierzyć...
— Dla czego?
— Dlatego, że wierząc temu, trzebaby oskarżyć...
Młody człowiek zamilkł.
— Trzebaby oskarżyć Filipa de Garennes, nieprawdaż? — dokończył doktór Gilbert.
— Tak panie, on bowiem przez matkę dziedziczył po moim wuju, jednak oskarżenie to zdawałoby mi się wstrętnem a nawet szalonem.
— Dla czegóż?
— Dla tego, że mój kuzyn, nie jest bynajmniej nędznikiem; jest to uczciwy chłopiec i zacne ma serce. Widziałem, że go głęboko i szczerze zmartwiła śmierć naszego wuja... Słyszałem jak bronił mnie całemi siłami, kiedy mnie oskarżano. Nie panie, nie, to niepodobna! Tyle nikczemności, tyle podłej hypokryzyi przypuścić nie mogę! Nigdy nie uwierzę ażeby Filip zdolny był dopuścić się podobnej infamii!..
Doktór Gilbert odpowiedział zimno.
— Znany aksyomat w świecie sądowym i policyjnym, mówi: — Szukaj, komu zbrodnia korzyść przynosi!! Szukam. Czy w tym razie zbrodnia przynosiła korzyść Filipowi de Garennes, czy też nie?
— Tak jest, przynosiła, ale to tylko przypadek.
— Podczas pańskiej nieobecności, pan de Garennes, sam był w pokoju zmarłego, czy też z matką?
— Z matką.
— Nikt inny nie wchodził do tego pokoju?
— Nikt, z wyjątkiem mnie, starego Honoryusza i lekarza zmarłych...
— A więc! wykradziony testament musiał znajdować się w jednym ze sprzętów tego pokoju... Nie wyrażaj pan żadnej znowu pod tym względem wątpliwości... Powiedziałem już panu, że tak twierdzę... I mam na to dowody...
W obec tak ścisłego i upartego twierdzenia, Raul pochylił głowę.
Doktór mówił dalej:
— Czy twój kuzyn Filip de Garennes wiedział że będziesz towarzyszył zwłokom w furgonie przedsiębiorstw a pogrzebowego.
— Tak jest, wiedział.
— Czy powiedziałeś mu, że zatrzymasz się w Pontarmé, i przepędzisz tam część nocy?
— Powiedziałem mu to.
— A więc któż inny mógłby, porwać trupa, jeżeli nie on, uprzedzony przez ciebie o tem co masz zrobić, i mając interes ażeby tak postąpić?
Raul obiema rękami cisnął czoło.
— Ah! to byłoby straszne! wyjąknął. Cała moja dusza oburza na samą tę myśl! Pragnę wątpić... wątpię...
— Masz prawo wątpić, aż do chwili, w której będziemy mieli w ręku dowody materyalne, ale wszystko oskarża twego kuzyna.
— Ah! panie, wszak wszystko zdawało się oskarżać mnie także, a jednak jestem niewinny.
— Właśnie dla tego trzeba wyjaśnić te wątpliwości...
— Cóż czynić?
— Powrócisz pan do Paryża i żyć tam będziesz tak jak żyłeś przed śmiercią twego wuja, w niczem nie zmieniając swoich nawyknień.
— A czy mam zamieszkać na nowo w pałacu na ulicy Garancière?
— Nie... — Unikaj nawet częstego pokazywania się w pałacu... Najmij sobie jakiekolwiek mieszkanie i tymczasowo przenieś się do niego.
— Będę panu posłusznym...
— Mówiąc ci abyś nie zmieniał w niczem swoich zwyczajów, myliłem się... Przeciwnie trzeba żebyś się postarał zostać codziennym gościem Filipa i jego matki i śledził ich, tak jednak aby się na tem nie spostrzegli... Zwróć uwagę na wyraz twarzy w chwili kiedy nagle ujrzą cię wchodzącym, myśląc że jesteś pod kluczem. Postawa ich której nie będą mieli czasu przygotować, zdradzi zapewne cokolwiek z tego co czują.
— Będę zwracał, uwagę jak będę mógł najlepiej.
— Kuzyn twój jest adwokatem, jak słyszałem?
— Tak jest panie i wszyscy w sądach zgadzają się, że nietylko daje on piękne nadzieje, ale że czeka go najświetniejsza przyszłość.
— Nie zapomnij mu powiedzieć (co zresztą jest prawdą) że jesteś wypuszczony na wolność, tylko warunkowo, że śledztwo się prowadzi, że będziesz sądzony, i wymagaj koniecznie aby się podjął twej obrony.
— Mojej obrony? On! Filip! zawołał Raul zdumiony.
— Tak jest, ponieważ jest adwokatem.
— Ale jeśli to co pan przypuszczasz jest prawdą?..
— Tem bardziej! Trzeba koniecznie aby de Garennes był pańskim obrońcą...
— Jeśli jednak odmówi?...
— Bądź spokojny... Nie odmówi...
— Czy mam powiedzieć, że panu zawdzięczam moją tymczasową wolność.
— Naturalnie, powiedz mu wszystko co tylko wiesz, wszystko co chcesz, aby tylko nic mu nie dało poznać, że jakiekolwiek podejrzenie na nim ciąży w umyśle jego kuzyna... Nie trać z oczu, o ile to będzie możliwem żadnego jego kroku... Niech każden jego ruch będzie dla ciebie przedmiotem najściślejszego dozoru, tak jednak, aby on o tem nie wiedział. Zręcznie staraj się wybadać tak matkę, jak syna w przedmiocie istnienia owego dziecka, którego akt urodzenia dzięki moim staraniom został zaprodukowany.
— Więc pan nie jesteś pewny, czy dziecko to żyje zapytał Raul.
— Nie, i ja sam poszukuję jego śladów... mswej strony szukaj także. Pracuj tak jak ja, aby dojść do tegoż samego rezultatu. Trzeba odszukać córkę hrabiego de Vadans, twoją kuzynkę... Urodziła się ona w Compiègne, ośmnaście lat temu.
— Ależ panie, — ośmielił się wyjąknąć Raul aby tak interesować się tem zaginionem dzieckiem i mną także, musiałeś pewnie znać moją rodzinę, mego wuja?..
— Istotnie, — odrzekł Gilbert, — znałem pana de Vadans dawniej, ciebie znałem także bardzo młodym, zachowałem o tobie dobre wspomnienie, i jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że mogę być ci pożyteczny i podać ci dziś rękę...
Mówiąc te słowa doktór wyciągnął rękę do Raula, który uścisnął ją w swych dłoniach z wzruszeniem i zawołał:
— Ah! panie nigdy nie zapomnę tego co pan dla mnie uczynił. Wdzięcznym będę całe moje życie?
— Dowiedziesz mi tego, pomagając w oddaniu w ręce sprawiedliwości prawdziwego zbrodniarza. Ah, jeszcze słowo... Pomimo odosobnionego życia jakie prowadziłeś w pałacu na ulicy Garancière, przypuszczam że czasami bywałeś w świecie?
— Bardzo mało... Jeden tylko dom odwiedzałem z przyjemnością...
— Jakiż to dom?
— Pani margrabiny de Brénnes.
— Czy margrabina jest młoda?
— Nie panie jestto matka rodziny.
— Dużo ma dzieci?
— Jedną tylko córkę.
— A więc — rzekł uśmiechając się doktór Gilbert — zapewne dla jej córki tylko bywałeś pan u pani de Brénnes...
— Nie bynajmniej, rzekł Raul de Challins.
— Nie chcę bynajmniej zadawać ci niedyskretnych pytań... Zachowaj tajemnicę swego serca dla siebie młody mój przyjacielu.
— Nie ma tu żadnego sekretu, — rzekł Raul z żywością. Niczego nie ukrywam... Kocham kogoś to prawda, ale nie pannę Leonidę de Brénnes, która jednakże może uchodzić za prześliczną osobę... Kocham uczciwe dziecko, biedną, dobrą lecz wybornie wychowaną, chociaż stanowisko jej bardzo jest skromne... Kocham pannę do towarzystwa margrabiny i nie wstydzę się wcale tej miłości.
Czoło doktora Gilberta zachmurzyło się.
— Ze wszystkich niebezpieczeństw jakie spotykają człowieka w ciągu jego życia, miłość jest największem — rzekł głuchym głosem.
— Nie zapominaj o tem panie de Challins i miej się na baczności Jeśli serce twoje pomyliło się, jeżeli jesteś igraszką iluzyj, zbyt często w twoich latach trafiającej się, walcz z prądem, który cię unosi... walcz całemi siłami, inaczej będziesz zgubiony!! Lecz dość tego, nie mówmy o tem więcej, zresztą na co się to zdało dawać rady których nikt nigdy nie słucha? Czy wracasz natychmiast do Paryża? — zapytał doktór Gilbert zmieniając intonacyę głosu.
— Nie znam godzin pociągów przechodzących przez Survilliers...
Doktór spojrzał na zegar.
— Zostaniesz u mnie na obiedzie, — rzekł — nocować będziesz w Morfontaine, a jutro rano pojedziesz do Paryża dokąd będę ci towarzyszył.
Raulowi pilno było bardzo powrócić, ażeby jak najprędzej udać się do pałacyku margrabiny de Brénnes, i ujrzeć drogą swoją Genowefę...
Zbyt jednak wiele zawdzięczał swemu tajemniczemu protektorowi, ażeby nie przyjąć pierwszego je go zaproszenia.
Przyjął więc pozornie z wielką radością.
— Przejdźmy się po parku oczekując na obiad — rzekł doktór Gilbert — przechadzając się będziemy rozmawiać dalej.
Obaj zeszli na dół i udali się do parku, Agra i Nello towarzyszyły im w radosnych podskokach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.