Panna do towarzystwa/Część druga/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Następnego dnia goście Kwadratowego Domu byli na nogach bardzo wcześnie, Gilbert jednakże od wszystkich wstał najraniej.
Czekał na Paula i Filipa przechadzając się po parku ze swymi chartami.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy doktorze... rzekł pan de Challins ściskając go za rękę.
— Dobrze panowie spaliście? zapytał gospodarz domu uśmiechając się.
— Co do mnie nie zbyt dobrze... odrzekł Filip.
— Czy nie wygodne miałeś pan łóżko?
— Nie bynajmniej! ale nie mogłem zapanować nad mojem wzruszeniem... To coś mnie pan wczoraj opowiedział, bardzo mnie poruszyło i nie dawało mi zasnąć...
— Pojmuję to; przypuszczam jednak, że zmęczenie w końcu zwyciężyło zajęcie myślami.
— Nie bardzo, zapewniam pana.
— Czy to dziś rano mamy jechać do Pontarmé? zapytał Raul.
— Tak jest... Poszlę zaraz po powóz.
— A to na co? Taka piękna pogoda. Prześlicznie byłoby pójść piechotą przez pola i lasy.
— Takie i moje zdanie... odrzekł doktór Gilbert.
— Dla czegóż więc wspominałeś pan o powozie?
— Bałem się, że dla Paryżanów droga ta byłaby zbyt nużącą.
— My umiemy chodzić, zawołał Filip, potem dodał z zuchwałością, mogącą unicestwić podejrzenia gospodarza domu, jeżeli on go posądzał. Czy nie będziesz pan miał nic przeciwko temu, ażeby mój służący poszedł z nami.
— Nic bynajmniej...
— Myślę, że on nam może być użyteczny, i na wszelki wypadek dałem mu rozkaz, aby był gotów...
Vendame wychodził właśnie z willi i z kapeluszem w ręku zbliżył się do swego pana, który mu powiedział:
— Julianie pójdziesz za nami.
— Dobrze panie baronie.
Wszyscy trzej udali się w drogę.
Julian postępował za nimi w przyzwoitej odległości.
Wyszli z parku przez drzwi wychodzące do gęstwiny i wkrótce znaleźli się na czystem polu.
Pan de Garennes zapytał:
— Czy to w tej okolicy przechadzałeś się pan, panie doktorze, kiedy pańskie psy odkryły trumnę hrabiego de Vadans?
— Nie, ale za parę minut, wejdziemy na drogę którą wtedy szedłem.
I wchodząc na wązką ścieżkę wśród lucerny, wkrótce doszli do drogi prowadzącej do Baron.
— Otóż jesteśmy na drodze, o której wspominałem — rzekł doktór.
— Pokażesz nam pan miejsce, w którem odkrycie było zrobione, rzekł Filip zuchwale.
— Zaprowadzę tam panów.
Julian Vendame nie mógł słyszeć tego, co mówiono, lecz poznając drogę, którą dwa razy przebywał, aby spełnić świętokradzką kradzież, odgadywał znaczenie słów zamienionych.
— Pan baron nie ma rywala, co do bezczelności, myślał. Stary jest bardzo sprytny, zostanie jednak w pole wyprowadzony, jak rekrut. Co do mnie przygotowany jestem na wszystko, nie dam się złapać, ani się zagapię.
Nagle doktór zatrzymał się, wskazał ręką na pole niedawno obsiane.
— To w tej stronie pola, rzekł, mniej więcej dwadzieścia pięć kroków tam na lewo, psy moje zwietrzyły trumnę.
Pan de Garennes zapytał:
— A czy daleko ztąd jeszcze do oberży Magloire?
— Około półtorej godziny drogi...
— Nędznicy ci, sprawcy zbrodni, mówił dalej Filip, z pewnością wiedzieli z góry o wszystkiem i przygotowali się... oprócz tego znać musieli wybornie całą tę okolicę... inaczej wśród nocy i podczas burzy zabłądziliby z pewnością. — Dół musiał być wykopany przedtem... i dostarczył ziemi do zapełnienia pustej trumny... Czy takiem jest twoje zdanie Raulu?
— Słowo w słowo takież same.
— A pańskie, panie doktorze?
— Myślę tak jak i pan, że rzecz ta istotnie w ten sposób musiała się odbyć... odpowiedział doktór Gilbert, rzucając ukradkiem spojrzenie na Vendama, który się zbliżył i słuchał z wyrazem twarzy całkiem obojętnym.
Udano się w dalszą drogę.
— Przypuszczasz więc pan, doktorze, że użyto tej drogi? zapytał pan de Garennes.
— Nie tylko przypuszczam, ale jestem pewny... Droga ta przechodzi właśnie z tyłu oberży wdowy Magloire, i przez drzwi wychodzące na tę drogę zbrodniarze weszli na podwórze oberży.
W pół godziny znaleźli się przy wzmiankowanych drzwiach.
Jak zwykle nie były one zamknięte ani na klucz, ani też na klamkę.
Doktór drzwi popchnął, przepuścił naprzód trzech swoich towarzyszy, i zamknął za niemi.
— Najmniejszego nawet śladu wahania ani obawy! myślał spoglądając kolejno na pana i lokaja. Rzeczywiście zdaje mi się, żem się pomylił!
Wdowa Magloire, stojąca w oknie widziała przechadzających się i wchodzących na jej podwórze.
Zbliżyła się do nich z żywością.
— Dzień dobry panom, — rzekła do nich, z twarzą rozradowaną i uśmiechem na ustach.
Później spojrzawszy na przybyłych, dodała zwracając się do Raula:
— Ależ zdaje mi się, że się nie mylę, kochany panie... Poznaję pana... Pan jesteś tym młodym człowiekiem, który nocował tu u mnie z furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, powożonym przez woźnicę Saturnina...
Raul chciał odpowiedzieć...
Doktór Gilbert nie dał mu czasu:
— Rzeczywiście, pani Magloire, zabrał głos, ten pan jest wicehrabią de Challins, w którego interesie byłaś pani wzywaną do sędziego śledczego... a oto pan baron de Garennes, jego kuzyn, adwokat znany, który się podjął jego obrony...
— Nie znam tego pana, odrzekła wdowa, ani tego pana także, — dodała wskazując na Vendama... nigdy ich nie widziałam... Czem panom mogę służyć?
— Moja pani — odrzekł Filip — pan doktór Gilbert otrzymał od pani wyjaśnienia w przedmiocie pewnego indywiduum, które znajdowało się w pani oberży na kilka godzin przed spełnieniem zbrodni, i które prawdopodobnie było jej sprawcą. Zechciej pan i powtórzyć wszystko coś powiedziała doktorowi Gilbertowi o tym człowieku.
— Wejdźcie panowie do oberży, proszę... powtórzę panom z największą chęcią, wszystko co wiem...
Doktór wraz z Filipem i Raulem przeszli podwórze i weszli do sali...
Vendame pozostał w tyle...
— Proszę... proszę... panie... rzekła wdowa Magloire, przypatrując mu się z uwagą...
— Przepraszam panią — rzekł Julian...
I przeszedł.
— W każdym razie to żaden z tych dwóch... mówiła do siebie oberżystka, wchodząc na ostatku. Czem panom mogę służyć? zapytała.
— Czy masz pani rum, moja kochana pani?
— Mam panie doktorze, i to dobry.
— A więc daj nam pani rumu, szklanki, świeżej wody, cukru i cytryn... Zrobimy sobie grog po amerykańsku...
Gilbert dodał obracając się do Vendama.
— Każ sobie podać co ci się podoba, mój przyjacielu.
— Dziękuję panu doktorowi — odrzekł kamerdyner spokojnym głosem — poproszę o butelkę piwa.
— Pani Magloire z początku patrząc na Juliana, słuchała go teraz mówiącego.
Uczyniła doktorowi Gilbertowi, znak głową dający się tłómaczyć słowami:
— To nie on...
Jakkolwiek niewidocznym był ten znak, nie uszedł on jednak uwagi Filipa, będącego bezustanku na straży.
— Wybornie! mówił do siebie. — Nie myliłem się. Nasza wizyta tu jest poprostu próbą! Podejrzywają mnie stanowczo, zarówno jak i Vendama. Ten stary naprawiacz krzywd, ten sędzia śledczy amator, zostanie się z długim nosem.
Wdowa Magloire przyniosła żądane trunki.
— A teraz panowie — rzekła siadając — jestem na rozkazy panów.
Nie mamy potrzeby powracać do tego, co już znają czytelnicy.
Oberżystka mogła jedynie powtórzyć słowo w słowo, to co już mówiła poprzednio doktorowi.
Filip słuchał i notował.
Po ukończeniu opowiadania rzekł:
— A więc tego człowieka pani nie znałaś wcale?
— Tak panie, nigdy go przedtem nie widziałam.
— I włosy miał rude?
— Tak panie, czerwone jak marchew.
— Czy nie myślisz pani, że to mogło być tylko przebranie?
Instynktownie wdowa Magloire, obróciła i spojrzała na Vendama, który bynajmniej pod jej wzrokiem oczu nie spuścił.
— Być może, — odrzekła — ale nie sądzę — wyglądało to bardzo naturalnie.
Pan de Garennes oparł łokieć na stole, głowę na dłoni, i zdawał się głęboko zastanawiać:
— O czemże myślisz kuzynie, — zapytał go Raul po chwili.
— O tem: Człowiek o czerwonych włosach, musiał zatrzymać się w innej oberży, w tutejszej okolicy, z swoim lub swoimi wspólnikami, z wozem, narzędziami i trumną... A zatem gdzieindziej musiał zostawić także ślad swego pobytu.
— W Pontarmé, prócz mojej nie ma innej oberży... — rzekła wdowa Magloire...
— Nie do Pontarmé on by przyszedł ze wszystkiemi swojemi przyrządami, odrzekł Filip... Chciał poprostu zasięgnąć wiadomości, zdjąć plan waszego podwórza moja pani, ażeby mógł się zakraść w ciągu nocy... Zatrzymał się z pewnością w jakiejś sąsiedniej wiosce.
— Niewątpliwie tak było, masz pan słuszność zupełną, rzekł doktór Gilbert, wpijając swe oczy, w oczy Filipa.
— Aha! rzekł tenże, więc pan znalazłeś to miejsce?..
— Znalazłem je...
— I nic pan nam nie powiedziałeś! zawołał młody człowiek z niezadowoleniem.
— Chciałem panom powiedzieć dziś dopiero.
— A więc tam trzeba nam udać się, aby wybadać, otrzymać wskazówki o tych nędznikach... dowiedzieć się o ich liczbie.
— Było ich tylko dwóch.
— I gdzież te dwa łotry, zatrzymali się przed godziną zbrodni.
— W la Chapelle-en-Serval, odrzekł Gilbert patrząc się tym razem w oczy Vendamowi. Tam to właśnie w oberży pod „Białym Koniem“, postawili wóz w wozowni, jedli obiad, i ztamtąd tu przyjechali.
— Idźmy więc prosto do la Chapelle-en-Serval, do oberży pod „Białym Koniem“.
— Myślałem właśnie zaprowadzić tam panów, tak, że nawet kazałem przygotować tam dla nas śniadanie.
Filip wstał.
— Chodźmy więc panowie... rzekł. — Dziękujemy pani i życzymy jej dnia dobrego.
Wyszli z oberży Pontarmé i skierowali się w stronę la Chapelle-en-Serval.
Chociaż pan de Garennes okazywał zuchwałość i pewność siebie, którą nazwaćby można bezczelnością i zachowywał pozornie spokój zupełny, uczuwał jednakże wewnętrznie straszną niespokojność i pewien rodzaj drżenia nerwowego.
Tajemne udręczenie jakby go dusiło.
Rola, którą miał odegrać, była przerażająco niebezpieczną.
W oberży pod „Białym Koniem“, przebyli wraz z Julianem długie godziny, mogli więc być poznani jeden lub drugi.
W takim razie byliby zgubieni stanowczo.
Vendame ze swej strony doświadczał wzruszenia, które w niczem nie ustępowało niepokojowi jego pana; lecz zarówno jak Filip ukrywał je pod nieprzeniknioną maską.
— Ha! ryzykujmy! — myślał. — Orzeł, albo reszka! Niepodobna się cofnąć! Zresztą daleko więcej mam szans za sobą, aniżeli przeciwko mnie... Czerwona peruka zmieniła mój cyferblat. — Niepoznano mnie w Pontarmé, dla czegóż więc u dyabła mieliby mnie poznać w la Chapelle-en-Serval?
I szedł za swym panem, nucąc półgłosem jakąś popularną zwrotkę.
Tak jak tchórze, śpiewają, aby sobie dodać odwagi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.