Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

— Więc uczynisz cokolwiek ci zaproponuję? — zapytał Filip.
— Bez wahania, panie baronie... — odrzekł Vendame.
— I będziesz miał słuszność we własnym nawet twoim interesie... Pracując dla mnie, będziesz pracował dla siebie... Zrobię cię bogatym.
— Przyklaskuję z całej duszy tym szlachetnym chęciom pana barona! — zawołał kamerdyner z komiczną intonacyą. — Zawsze ubóstwiałem fortunę... zdaleka... platonicznie... bardzo by mi było przyjemnie znaleźć się z nią w blizkich i poufałych stosunkach.
— W razie powodzenia wyliczę ci sto pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Sto pięćdziesiąt tysięcy frankow — powtórzył Vendame nie bardzo olśniony. — Wcale to ładna sumka bezwątpienia. A kiedy kasa będzie otwarta?
— W dniu w którym wejdę w posiadanie sukcesyi po moim wuju.
— Więc pan hrabia de Vadans jest gorzej?
— Umarł.
— Szlachetny gentleman, i dobrze uczynił raz zdecydowawszy się... — rzekł zimno Julian. — Wiele zostawił?
— Około sześciu milionów.
— Nie ma testamentu?
— Nie ma.
— A zatem połowa spadku przypada z prawa panu baronowi. To wcale ładny grosz.
— To za mało! — odrzekł Filip. — Ja chcę wszystkiego.
— Rozumiem to, ale czy to możliwe?
— Możliwe i łatwe.
— Czy to dla osiągnięcia tego celu moja kolaboracya potrzebną jest panu baronowi?
— Tak.
— Czy pan baron raczy wytłumaczyć mi co mam robić?...
— Słuchaj więc: Ciało mojego wuja przewiezione zostanie jutro do Compiègne, gdzie się znajduje grób familijny hrabiów de Vadans... Furgon przedsiębiorstwa pogrzebowego zabierze trumnę z pałacu przy ulicy Garancière jutro o godzinie czwartej i uda się jednym tchem aż do Pontarmé, gdzie się zatrzyma. Woźnica i mój kuzyn Raul de Challins który zwłokom towarzyszy, nocować będą w Pontarmé w oberży. Otóż potrzeba, ażeby w czasie między ich przyjazdem a wyjazdem, trumna zawierająca w sobie ziemię, umieszczoną została w furgonie w miejsce trumny ze zwłokami... Czy zrozumiano?
Vendame słuchał z natężoną uwagą.
— Najzupełniej zrozumiana.. — odpowiedział. — Chodzi o przygotowanie środków, a zatem mam natychmiast zaopatrzyć się w konia, wóz, trumnę, narzędzia, nakoniec wszystko co jest potrzebnem do uskutecznienia zamiany...
— Tak jest.
— Dziś wieczór wszystko będzie zamówione, a jutro rano udam się w drogę do... właściwie nie wiem gdzie się mam naprzód udać?
— Do Chapelle en-Serval... Będę tam około wpół do dziewiątej wieczór.
— Dobrze, w ciągu dnia przejdę się spacerem do Pontarmé, zwiedzę oberżę i ułożę wszystko...
— Trzeba wyszukać w polu miejsca gdzieby można bez wielkiego trudu zakopać trumnę.
— Znajdę, ale jak otworzyć furgon?
— Szukaj sposobu. Co do szczegółów spuszczam się na ciebie. Musisz się zaopatrzyć w tablicę miedzianą, na której każesz wyryć nazwiska i tytuły mego wuja, datę urodzenia i datę śmierci.
— Muszę to mieć na piśmie.
— Napiszę ci...
Filip wziął arkusz papieru i zmieniwszy charakter pisma napisał to co miało być wyryte na tablicy.
— Dla czegóż nie mamy użyć tablicy z tam tej trumny? — zapytał Vendame.
— Nie mielibyśmy dosyć czasu... Chodzi jak największe uproszczenie, ażeby można działać szybko...
— To słusznie.
Julian włożył papier do kieszeni i zdawał się nad czemś zastanawiać.
— Zdawałoby się, że cię coś niepokoi? — rzekł Filip.
— Nic mnie nie niepokoi, ale jedna rzecz mnie intryguje...
— Cóż takiego?
— Zapytuję siebie, jakim sposobem ukrycie zwłok może pana barona wprowadzić w posiadanie całej sukcesyi?
— Nie trudź się odgadywaniem... — rzekł Filip z uśmiechem. — To moja tajemnica. Zresztą później zrozumiesz to co ci się wydaje teraz niepojętem. Masz moje instrukcye... Działaj.
— Aby działać, brakuje mi najważniejszej rzeczy...
— Czego?
— Nerwu wojny...
— Pieniędzy?
— Tak jest jest pieniędzy, tak panie baronie.
— Wieleż ci potrzeba?
— Na kupno wozu i konia nie podobna oznaczyć cyfry, dla tego głównie, że nie będę miał czasu targować się... Pójdę na koński targ... Czasami można tam znaleźć coś niezłego... Nie wiem co kosztuje trumna dębowa w najlepszym gatunku... Potem tablica, wyrycie napisu, narzędzia... Niech mi pan baron da trzy tysiące franków... Podam panu wiernie ścisły obrachunek moich operacyi.
Filip otworzył szufladę wyjął trzy bilety bankowe i podał je Julianowi.
— Masz wszystko co ci potrzeba, idź i załatw się szybko...
Idę natychmiast, aby być gotowym na jutro rano nie mam chwili do stracenia.
— Jutro między ósmą a dziewiątą będę w Chapelle-en-Serval...
— Będę oczekiwał na pana barona...
Julian Vendame włożywszy ubranie, przez nas opisywane, nadające mu pozór wieśniaka, nałożył rudą perukę, pozostałą z jakiegoś maskaradowego przebrania, która zmieniła go nie do poznania, włożył miękki kapelusz, i przez bulwar Montparnasse udał się na koński targ.
Na targu nabył konia młodego i silnego, mocny zaprząg i karyolkę czyli szaraban, który już znamy. Potem udał się do administracyi pogrzebowej. Zapytano go czego sobie życzy:
— Jutro rano mój kochany panie, wyjeżdżam do Seine-Port — odpowiedział tonem i z ruchami prawdziwego wieśniaka. — Jadę pochować jednego z moich wujaszków, poczciwego człeka, który umierając zostawił mi niezłą sumkę. Przez wdzięczność chciałbym go porządnie pochować i kochanemu nieboszczykowi sprawić dobrą trumnę dębową, coś lepszego. Nie idzie mi o cenę... Przychodzę więc prosić, żeby panowie odstąpili mi jedną taką trumnę... Czy to możliwe...
— Naturalnie.
— A czy mogę zobaczyć towar?
— Masz pan kartkę do fabryki, ulica Chemin Vert... Zapłacisz pan tam w kasie.
Urzędnik dał kartkę Julianowi, ten wziąwszy ją zapytał:
— A kiedy będę mógł przyjechać jutro rano, aby zabrać?
— Choćby nawet o siódmej, jeśli pan tego sobie życzysz...
— Bardzo dziękuję kochanemu panu, do przyjemnego widzenia się, jeżeli drugi spadek otrzymam.
Vendame wyszedł z biura administracyi pogrzebowej.
— Teraz — rzekł — trzeba do jutra umieścić gdzie wóz i konia.
Na ulicy Saint Denis znalazł oberżę gdzie postawiono wóz w wozowni a konia wzięto do stajni. Potem poszedł do rytownika i kazał wygotować tablicę na wieczór.
Filip de Garennes po odejściu lokaja wyjął z kieszeni kopertę zawierającą testament hrabiego Maksymiliana de Vada»s i pokwitowanie Mikołaja Vendame. Odczytał oba te dokumenty z wielką uwagą i zapalił świecę aby je zniszczyć.
Już dotykał prawie płomienia, gdy nagle powstrzymał się, zastanowił przez kilka sekund i rzekł głośno prawie:
— Co ja chciałem uczynić? Spalić te papiery byłoby szaleństwem! Jeżeliby wypadkiem jakimś którego niepodobna przewidzieć, pierwszy mój projekt się nie udał, staną się one dla mnie deską zbawienia!
Schował testament i pokwitowanie w szufladę biurka i powrócił do pałacu przy ulicy Garancière, gdzie nic nowego nie zaszło podczas jego nieobecności.
Jak wiemy Julian święcie zastosował się do otrzymanych rozkazów, i plan Filipa wykonany został z najzupełniejszem powodzeniem.
Powróćmy teraz do doktora Gilberta, którego dwa psy Agra i Nello wykopały głęboki dół na polu Pontarmé.
Zeszedłszy do tego dołu, doktór ujrzał deskę dębową a na niej tablicę miedzianą noszącą napis: Karol-Maksymilian hrabia de Vadans...
— Trumna! — wykrzyknął — trumna, nosząca nazwisko mego brata!
Blady, drżący z twarzą zmienioną ze wzruszenia, dodał:
— Brat mój umarł!... i na tej ziemi nie będącej cmentarzem, ani nawet ogrodzonej, pochowano go! Co to może znaczyć? Wszak hrabiowie de Vadans posiadają grób familijny na cmentarzu Compiègne. Dla czegóż trumna mojego brata leży tu na czystem polu?... Cóż to za tajemnica otacza jego śmierć? Jakaż dziwna okoliczność, zapewne kryminalna, spowodowała ukrycie tu tego trupa?
Po chwili namysłu, Gilbert nachylił się i raz jeszcze odczytał napis wyryty na tablicy miedzianej:
Zmarł 25 lipca 1881 — rzekł przeczytawszy. — A więc trzy dni temu!... Cóż się to działo przed trzema dniami? Co za zadziwiająca, niesłychana fantazya losu, przyprowadziła mnie dziś właśnie na to miejsce gdzie spoczywa ziemska powłoka brata, znieważonego przezemnie, osiemnaście lat temu!... Czy to sprawiedliwość Boska przywiodła mnie tu aby mi przypomnieć zbrodnię jakiej się dopuściłem, odżywić wyrzuty sumienia? Czy też rozkazuje mi pomścić te go którego kiedyś znieważyłem? Zbrodnia jakaś została spełnioną... Chcę wiedzieć... będę wiedział. Powinienem może zawiadomić natychmiast sąd o mojem odkryciu?... Bezwątpienia powinien bym... a jednak nie uczynię tego, zanim nie obejrzę trumny, i nie przekonam się jaką śmiercią brat mój umarł.
Doktór obu rękami ścisnął czoło, które zdawało się że pęknie i powtarzał:
— Umarł! umarł! Więc wolno mi szukać mojej córki, wziąść ją do siebie, żyć dla niej, kochać ją... Oh! jakże ja kocham to dziecię, dziecię Joanny! Moją córkę, moją drogą córkę!
I Gilbert złamany wzruszeniem, upadł na kolana w głębi fosy wykopanej przez jego psy, i zalał się łzami. Łzy te ulgę mu przyniosły.
Od lat osiemnastu pomimo cierpień, goryczy, nieszczęśliwy nie mógł płakać.
Agra i Nello rozciągnięte na świeżo poruszonej ziemi, odzyskały oddech, boki ich nie poruszały się już jak miechy kowalskie.
Wlepiły w pana z niepokojem, wielkie swe oczy, w których błyszczała ludzka prawie inteligencya i dobroć z pewnością nadludzka, a widząc łzy płynące z jego powiek, otarły swe mordy o jego twarz smutno skowycząc.
Doktór stojący w fosie ramiona miał na jednym z psami poziomie, objął je rękami i oddał im pieszczoty, mówiąc, jak gdyby go one mogły zrozumieć.
— Moje drogie pieski! jedyni moi przyjaciele, wierni towarzysze, wam to być może zawdzięczać będę szczęście mej starości, wszak dzięki wam dowiedziałem się, że mam prawo poszukiwać mojej córki. Jeżeli Bóg pozwoli, że znajdę moje dziecię, nas dwoje będzie was kochało...
Inteligentne stworzenia zrozumiały jeżeli nie słowa to przynajmniej akcent i skakać poczęły około swego pana radośnie poszczekując.
— No, dość tego moje pieski! — rzekł im po chwili — tej nocy przyjdę po trumnę... Muszę obejrzeć zwłoki które się w niej znajdują, muszę znaleźć klucz do tej dziwnej i ponurej zagadki. Lecz zanim noc nadejdzie, nie trzeba aby ktokolwiek na świecie, mógł się domyśleć tego cośmy znaleźli.
I doktór począł przykrywać ziemią trumnę i rękami zapełniać dół wykopany.
Agra i Nello widząc co robi i domyślając się w jakim celu, naśladowały go drapiąc ziemię z szybkością i pracując z równym zapałem nad zakopaniem dołu, z jakim przed chwilą pracowały nad jego wykopaniem.
Po upływie pół godziny wszelki ślad dołu zniknął. Gilbert włożył w ziemię gałąź, aby rozpoznać w śród ciemności nocnych miejsce, w którem trumna była zakopana i oddalił się razem z psami, wysilając umysł nad rozwiązaniem tej ponurej zagadki.
— Którędy tu przyjechano? — zapytał siebie.
Na polu kartofli, Gilbert dostrzegł ślady kół. Ślady te były dość nieznaczne, burza poprzedniej nocy prawie je zatarła. Mógł jednak śledzić je aż do drogi. Na drodze znikły już zupełnie; grunt był piaszczysty a ulewa zatarła wszelkie ślady.
— Przyjechali tu z wozem — rzekł doktór. — Zkąd przyjechali? Zanim znajdę rozwiązanie tej zagadki wiele rzeczy muszę się dowiedzieć... i dowiem się...
Nie miał już ochoty przedłużać swej rannej przechadzki, i zwrócił kroki ku Morfontaine, cała je go postać się zmieniła, szedł zwolna, z pochyloną głową, czołem zmarszczonem; wzrok zapatrzony w przestrzeń dowodził, że cały był zatopiony w myślach, które umysł jego ogarnęły.
Agra i Nello znużone niezwykłą dla nich pracą kopaczy, szły zwolna u nóg pana z wywieszonemi ozorami, nie myśląc wcale o zwykłych skokach i szalonych gonitwach.
Przyszedłszy do domu na schodach wiodących do przedsionka, Gilbert spotkał Małgorzatę, starą służącę wraz z mężem Wilhelmem stanowiącą całą służbę doktora.
— Małgorzato — rzekł jej — powiedz proszę cię Wilhelmowi aby przyszedł do mnie do biblioteki.
— Dobrze, panie doktorze.
Małgorzata poszła wyszukać swego męża i znalazła go w głębi parku zajętego budowaniem groty z odłamków skał.
Gilbert wszedł do swej wielkiej pracowni, z ścianami założonemi książkami, dotykającej do laboratoryum, w której spędzał większą część życia. Wszedłszy upadł na krzesło. Charty położyły się u nóg jego.
Wkrótce dało się słyszeć ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — rzekł doktór.
Drzwi się otworzyły i Wilhelm wszedł do pracowni.
— Jestem panie — rzekł — żona mi mówiła, że pan mnie potrzebuje... Czy ma pan mi wydać jakie rozkazy?
— Tak jest. Czy w Morfontaine lub w okolicy można wynająć powóz?
— Można, u Naveleta w samem Morfontaine. Posiada on karyolkę i długi wóz, i wynajmuje, jeżeli ktoś potrzebuje.
— Potrzebuję właśnie długiego wozu.
— Będzie go pan miał... Czy to na dziś?
— Na dziś wieczór.
— Z woźnicą?
— Nie, bez woźnicy. O godzinie dziewiątej pójdziesz sam po wóz i sprowadzisz go tutaj.
— Długo go pan zatrzyma?
— Do jutra rana... Jeżeli cię będą pytać, powiedz, że wóz zawiezie mnie tej nocy do Senlis, gdzie mam asystować operacyi chirurgicznej.
— Dobrze panie.
— Wieczorem, kiedy wóz będzie już na podwórzu, włożysz na niego dwie motyki, silny powróz i drąg żelazny... Włożysz także pięć lub sześć snopków słomy, a sam będziesz w pogotowiu. Pojedziesz ze mną.
— Dobrze panie. Czy pan nic więcej nie ma do rozkazania?
— Nie! Idź zaraz za wynajęciem wozu.
— Idę panie.
Wilhelm odszedł.
— Stary służący i jego żona od tylu lat będąc na służbie u doktora Gilberta, przywykli nie dziwić się niczemu i nie pozwalać sobie nigdy, żadnych pytań.
Jednakże pomimo przywyknięcia do dziwactw pana, Wilhelm nie mógł się oprzeć pewnemu zadziwieniu. Zaintrygowany starzec, zapytywał siebie co mogła znaczyć ta podróż daleka, z motykami, powrozami i żelaznym drągiem. Zadając sobie to pytanie skierował się ku wsi.
W godzinę później powrócił, i poraz drugi wszedł do biblioteki.
— I cóż? — zapytał doktór.
— Wszystko zrobione — rzekł — wóz Naveleta będzie dziś wieczór o dziewiątej, resztę przygotuję.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.