<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

— No, Pantalacha — mówił z czeska po polsku, na pół płaczliwym, a na pół drwiącym głosem dyrektor więzienia — czy ja ti ne powidal, żebys ty se ne porywal utikat! Widisz, co ti z teho przyszlo! Dostales patdesat kijów przed celym kryminalem, dostanesz kajdanki i cely mesec kazenky, taj tylko! A tamteho panicze, co ty mu pomuhl utiknut, my jeho jeszcze zlowime, ne boj se! I teho sameho zakosztuje, co i ty!
— Ej, baczu, toho ne bude — rzekł spokojnie i stanowczo Pantałacha.
— Ne bude! — pisknął dyrektor, przyskakując ku niemu. — Jak ty mi smisz tak hadat? Ot kudu ty to wisz, że ne bude? A ja ti powidam, że bude! Czekaj tylko. Jeszte te z kazenki i w żelazach każu wyprowadit na hof, abys se podiwal, jak ho budu soldati prat kijama. Ne boj se! My se ne przestraszyme, że on politycky wazen, że on welky pan i welky Polak! My mu pokażeme, że u nas je konstituce i rownoprawnost: co Pantalacha dostal, to i Zemechowski dostane! Jak Buh nad nama — dostane!
Pantałacha nic nie odpowiadał — stał spokojnie u drzwi kancelaryi więziennej, z twarzą pochyloną ku podłodze i z nieznacznym ironicznym uśmiechem, igrającym dokoła ust. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, lecz nadzwyczaj silnie zbudowany i muskularny, ubrany w zwykły aresztancki mundur, t. j. w kurtkę z grubego, siwego sukna, w takież pantalony i z takąż czapką w ręku. Na nogach miał więzienne, duże i bezkształtne trzewiki. Twarz była ogolona i zaśniedziała „od murów więziennych“, włosy na głowie krótko ostrzyżone. Była to zwykła „złodziejska, kryminalska“ postać. Tylko w niewielkich czarnych oczach świeciły się iskierki wielkiej, niewyczerpanej energii, uporu i niezmordowanej, wciąż pracującej, chociaż ku niskim, zbrodniczym rzeczom zwróconej myśli, a około cienkich i kształtnie wykrojonych ust igrał na pół ironiczny, na pół figlarny, humorystyczny uśmiech.
Pan dyrektor przestał na chwilę perorować i pilnie, uważnie obejrzał postać stojącego przed nim złodzieja. Byli dawni znajomi: Pantałacha w krótkich odstępach czasu odsiadywał już — jak się sam wyrażał — „trzecią ratę“ po osiem lat za kradzieże, dokonywane nieraz z bajeczną zręcznością, ale też zwykle z dziecięcą prawie lekkomyślnością i z ostatecznem niedbalstwem o zatarcie śladów zbrodni, tak że po każdym takim czynie żandarmi prosto jak w dym szli do Pantałachy, który też ani myślał się wypierać, chwaląc się jedynie „sztuką“, z jaką czyn wykonał.
O tych jego sztukach cuda rozpowiadano po całem Podolu, które było polem jego popisów. Kraść dla samego zysku uważał za dyshonor dla swej profesyi. Szukał przygód, trudności, które każdego ordynarnego złodzieja odstraszyć by musiały. Koniokradztwem, które tak popłaca na Podolu wskutek bliskości rosyjskiej granicy, nigdy się nie bawił — nigdy nie kradł koni ze stajni lub z pastwiska. Natomiast chwalił się sam, że „raz tylko w swem życiu splamił palce końskiem ścierwem“, gdy ukradł pewnemu panu czwórkę z przed samego nosa — z karety na środku drogi. Upatrzył on swą ofiarę koło karczmy na popasie i widząc, że z tyłu do karety przywiązany jest rzemiennym pasem ciężki kufer, przeciął pas nożykiem i poszedł naprzód tą drogą, którędy miała jechać kareta. I rzeczywiście kareta wkrótce nadjechała: pan wewnątrz, a na koźle fornal i lokaj. Gdy się kareta już miała wyrównać z Pantałachą, uderzyło tylne koło o kamień na drodze, pudło drgnęło gwałtownie, rzemień trzymający kufer pękł do reszty i kufer upadł na drogę.
— Panie, panie! — krzyknął Pantałacha, gdy powóz go mijał, a jadący w nim nie zauważyli zguby kufra — zgubiliście coś!
Powóz się zatrzymał. Lokaj zeskoczył i zobaczył, że to upadł kufer, dosyć ciężki i duży.
— Co za czort! — krzyknął fornal — Jak on mógł upaść? Przecieżem go uwiązał jak Bóg przykazał.
I zlazł również, by obejrzeć rzemienie. Pan tymczasem zaczął się gniewać, zżymać i napominać do pospiechu.
— Prędzej, bałwany, prędzej! — krzyczał. — Nie zawiązałeś rzemienia jak się należy i teraz ci się rozwiązał.
— Nie, proszę jaśnie pana — rzekł fornal, uchylając kapelusza — to rzemień pękł. Mówiłem jaśnie panu, że trzeba nowego rzemienia. Pękł, jakby go przerżnął.
— No, to coż będzie? — rzekł pan.
— Muszę zeszyć. Mam przy sobie wszystko, czego potrzeba. Idź Filku, przynieś kufer, ja w okamgnieniu będę gotów.
— A ty — krzyknął pan do Pantałachy — potrzymaj konie! Czego stoisz jak tuman! Widzisz, że konie mucha tnie, nie chcą stać spokojnie.
— Służę jaśnie panu! — zawołał Pantałacha i poskoczył ku koniom. — Mój Boże! Ależ bo to się niebożęta zaplątały! Tprrru! Stój, kosiu!
I jednym rzutem zrobił porządek: poodpinał naszyjniki od dyszla, a potem obszedłszy do koła i uchwyciwszy jedną ręką za lejce, drugą również szybko poodpinał orczyki od sztelwagi, zarzucił je jednemu z tylnych koni na grzbiet, sam usiadł na drugiego i krzyknął:
— No, panie, jestem gotów! Bywajcie zdrowi!
Zanim pan i jego słudzy zdołali zrozumieć, co to ma znaczyć, zanim zdołali krzyknąć należycie z podziwu i przestrachu, już Pantałacha z czwórką był daleko, a zanim słudzy dobiegli do karczmy i uprosili u kogoś parę lichych szkap, by biedz w pogoń za złodziejem, już złodzieja z końmi śladu nie było. Tylko w odległości jakiej pół mili znaleźli w rowie koło drogi porzuconą uprzęż prócz lejców i kantarków. Ani koni, ani złodzieja pomimo najusilniejszych poszukiwań nie wykryto. Dopiero później, przy rozprawie sądowej o całkiem inną sprawę, pan ów, zasiadający między sędziami przysięgłymi, poznał Pantałachę i tenże dobrodusznie przyznał się do swej „sztuki“.
Ale głównie dokazywał Pantałacha z żydami. Nie było w okolicy bogatego karczmarza, kupca lub handlarza, któryby kiedyś nie padł ofiarą jego przemysłu. Wykraść z kantoru przyśrubowaną kasę wertheimowską, wyciągnąć śpiącemu właścicielowi z pod poduszki paczkę banknotów — takie i tym podobne sztuki nie były dla Pantałachy niczem niezwykłem. Żaden zamek nie oparł się jego rękom. Jako fachowy i nadzwyczaj zdolny ślusarz-samouczek miał poprostu pasyę do otwierania zamków, dorabiania kluczów, wytrychów i tym podobnych narzędzi. Dotychczas opowiadają w Skałacie zabawną historyę, jak żydzi tamtejsi po wyjściu Pantałachy z więzienia, za radą rabina wysłali do niego deputacyę i ofiarowali mu miesięczną pensyę 30 złr., byle tylko żył sobie spokojnie i nie robił im szkody. Przyjął Pantałacha ich propozycyę i żył spokojnie coś ze trzy miesiące. Wreszcie sprzykrzyło mu się porządne życie i raz przed targowym dniem jak się zabrał w nocy na rynek, pootwierał wszystkie sklepy i kramy, powybierał z lad wszystkie drobne pieniądze — miedziane i srebrne i posiał po rynku. Można sobie wyobrazić, z jakim krzykiem i lamentem powitali żydzi targowy dzień.
Wszystkie te historye znał dobrze dyrektor więzienia i nie można zaprzeczyć, że czyniły mu one poniekąd nawet sympatycznym tego nałogowego „majstra-złodzieja“, który też zresztą zażywał w więzieniu wielkiej popularności. Nie mógł się też dyrektor uskarżać na jego prowadzenie się w murach więzienia: ani w kaźni, ani w „labatorni“ Pantałacha nigdy breweryj nie robił, przeciwnie, nawet między innymi aresztantami porządek utrzymać umiał, a do wszelkiej roboty, wymagającej zręczności i pomysłowości, był jedyny. Jedno tylko było nieszczęście — od czasu do czasu lubiał urządzić psikusa władzom, a przedewszystkiem — od czasu do czasu napadał na niego „gedz“ i wtenczas nic nie mogło go wstrzymać od ciągle ponawianych prób ucieczki.
Siedzi, siedzi spokojnie trzy, cztery lata i raptem jakiś bies w niego wstąpi, o niczem nie myśli, tylko o ucieczce. Czy prosić go, czy karać, czy do kazienki zamykać — nic nie pomaga. Raz zbiegł z roboty polowej, do której okoliczni dzierżawcy najmują latem aresztantów — i od tego czasu nie puszczano go już na robotę. Wkrótce atoli zbiegł drugi raz, wmięszawszy się niepoznany między tych, co szli na robotę. Parę razy próbował przełazić przez mur okalający podwórze więzienne, raz spuścił się po stromej ścianie ze strychu na ulicę, a ostatnią razą w spółce z niejakim Ziemiechowskim, politycznym więźniem i właścicielem dóbr, uciekł przebrany za policyanta prosto przez bramę. Złapano go po dwóch miesiącach, aż na bukowińskiej granicy, Ziemiechowski zaś przepadł jak kamień w wodę. Z zeznań Pantałachy można było wnosić, że już dawno był za granicą, w Szwajcaryi lub Francyi. Tego było za dużo prokuratoryi i prócz zwykłych kar dyscyplinarnych, Pantałacha został skazany teraz na 50 kijów, które też właśnie odebrał. Wspominając te wszystkie kłopoty, jakie miał wskutek jego manii do zniesienia, dyrektor rozżalił się i napół płaczliwym głosem rzekł do niego:
— Bój se Boha, Pantalacha, co ty sobe myślisz! Kiedy ty dasz pokój temu utikaniu? Jużes jedenaste razy utikal i co ti z teho przyszlo? Ne lepiej to odsedet, co te przysudzeno i wyjt sobe spokojne? Masz jeszte teho pól roku — prosim te, ne rob więcej hlupstw!
Błysnęły oczy u Pantałachy przy tych słowach, wyprostowała się jego skulona postać.
— Panie dyrektorze — rzekł spokojnie. — Pana rzecz mnie pilnować, a moja rzecz uciekać. Żebym miał tylko jeden dzień siedzieć, a dziś by mi się trafiła sposobność do ucieczki, to ucieknę. Taka to już moja natura.
Dyrektor ręce załamał.
— No słyszytie, co on mówi! — zwrócił się do stojących obok siebie policyantów i klucznika więziennego. — I takiemu czlowiekowi ja tu mam dawat nauki moralne! Ja jemu swoje, a on mi swoje! Sluchaj Pantalacha, co ja ti jeszte powim! My tu mamy nakaz od pana nadprokuratora: jak jeszte raz budesz utikal, a zobaczymy te, to mamy prawo strilat do tebe, jak do psa. Rozumisz?
— Wiem o tem od dawna — rzekł spokojnie Pantałacha.
— No, ale ja myslim, że ti se już w tym pól roku ne trafi okazya do utikani. Id że teper do kaźni i odpocznij po tich dzisiejszych kijach, a zejtra dostanesz kajdanki i budesz musil przespacerowat se do kazenki.
Pantałacha ukłonił się i wyszedł silnie ścisnąwszy usta na myśl o kazience. Za nim wyszedł klucznik.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.