Pantałacha/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pantałacha |
Pochodzenie | Obrazki galicyjskie |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— No, Pantalacha — mówił z czeska po polsku, na pół płaczliwym, a na pół drwiącym głosem dyrektor więzienia — czy ja ti ne powidal, żebys ty se ne porywal utikat! Widisz, co ti z teho przyszlo! Dostales patdesat kijów przed celym kryminalem, dostanesz kajdanki i cely mesec kazenky, taj tylko! A tamteho panicze, co ty mu pomuhl utiknut, my jeho jeszcze zlowime, ne boj se! I teho sameho zakosztuje, co i ty!
— Ej, baczu, toho ne bude — rzekł spokojnie i stanowczo Pantałacha.
— Ne bude! — pisknął dyrektor, przyskakując ku niemu. — Jak ty mi smisz tak hadat? Ot kudu ty to wisz, że ne bude? A ja ti powidam, że bude! Czekaj tylko. Jeszte te z kazenki i w żelazach każu wyprowadit na hof, abys se podiwal, jak ho budu soldati prat kijama. Ne boj se! My se ne przestraszyme, że on politycky wazen, że on welky pan i welky Polak! My mu pokażeme, że u nas je konstituce i rownoprawnost: co Pantalacha dostal, to i Zemechowski dostane! Jak Buh nad nama — dostane!
Pantałacha nic nie odpowiadał — stał spokojnie u drzwi kancelaryi więziennej, z twarzą pochyloną ku podłodze i z nieznacznym ironicznym uśmiechem, igrającym dokoła ust. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępy, lecz nadzwyczaj silnie zbudowany i muskularny, ubrany w zwykły aresztancki mundur, t. j. w kurtkę z grubego, siwego sukna, w takież pantalony i z takąż czapką w ręku. Na nogach miał więzienne, duże i bezkształtne trzewiki. Twarz była ogolona i zaśniedziała „od murów więziennych“, włosy na głowie krótko ostrzyżone. Była to zwykła „złodziejska, kryminalska“ postać. Tylko w niewielkich czarnych oczach świeciły się iskierki wielkiej, niewyczerpanej energii, uporu i niezmordowanej, wciąż pracującej, chociaż ku niskim, zbrodniczym rzeczom zwróconej myśli, a około cienkich i kształtnie wykrojonych ust igrał na pół ironiczny, na pół figlarny, humorystyczny uśmiech.
Pan dyrektor przestał na chwilę perorować i pilnie, uważnie obejrzał postać stojącego przed nim złodzieja. Byli dawni znajomi: Pantałacha w krótkich odstępach czasu odsiadywał już — jak się sam wyrażał — „trzecią ratę“ po osiem lat za kradzieże, dokonywane nieraz z bajeczną zręcznością, ale też zwykle z dziecięcą prawie lekkomyślnością i z ostatecznem niedbalstwem o zatarcie śladów zbrodni, tak że po każdym takim czynie żandarmi prosto jak w dym szli do Pantałachy, który też ani myślał się wypierać, chwaląc się jedynie „sztuką“, z jaką czyn wykonał.
O tych jego sztukach cuda rozpowiadano po całem Podolu, które było polem jego popisów. Kraść dla samego zysku uważał za dyshonor dla swej profesyi. Szukał przygód, trudności, które każdego ordynarnego złodzieja odstraszyć by musiały. Koniokradztwem, które tak popłaca na Podolu wskutek bliskości rosyjskiej granicy, nigdy się nie bawił — nigdy nie kradł koni ze stajni lub z pastwiska. Natomiast chwalił się sam, że „raz tylko w swem życiu splamił palce końskiem ścierwem“, gdy ukradł pewnemu panu czwórkę z przed samego nosa — z karety na środku drogi. Upatrzył on swą ofiarę koło karczmy na popasie i widząc, że z tyłu do karety przywiązany jest rzemiennym pasem ciężki kufer, przeciął pas nożykiem i poszedł naprzód tą drogą, którędy miała jechać kareta. I rzeczywiście kareta wkrótce nadjechała: pan wewnątrz, a na koźle fornal i lokaj. Gdy się kareta już miała wyrównać z Pantałachą, uderzyło tylne koło o kamień na drodze, pudło drgnęło gwałtownie, rzemień trzymający kufer pękł do reszty i kufer upadł na drogę.
— Panie, panie! — krzyknął Pantałacha, gdy powóz go mijał, a jadący w nim nie zauważyli zguby kufra — zgubiliście coś!
Powóz się zatrzymał. Lokaj zeskoczył i zobaczył, że to upadł kufer, dosyć ciężki i duży.
— Co za czort! — krzyknął fornal — Jak on mógł upaść? Przecieżem go uwiązał jak Bóg przykazał.
I zlazł również, by obejrzeć rzemienie. Pan tymczasem zaczął się gniewać, zżymać i napominać do pospiechu.
— Prędzej, bałwany, prędzej! — krzyczał. — Nie zawiązałeś rzemienia jak się należy i teraz ci się rozwiązał.
— Nie, proszę jaśnie pana — rzekł fornal, uchylając kapelusza — to rzemień pękł. Mówiłem jaśnie panu, że trzeba nowego rzemienia. Pękł, jakby go przerżnął.
— No, to coż będzie? — rzekł pan.
— Muszę zeszyć. Mam przy sobie wszystko, czego potrzeba. Idź Filku, przynieś kufer, ja w okamgnieniu będę gotów.
— A ty — krzyknął pan do Pantałachy — potrzymaj konie! Czego stoisz jak tuman! Widzisz, że konie mucha tnie, nie chcą stać spokojnie.
— Służę jaśnie panu! — zawołał Pantałacha i poskoczył ku koniom. — Mój Boże! Ależ bo to się niebożęta zaplątały! Tprrru! Stój, kosiu!
I jednym rzutem zrobił porządek: poodpinał naszyjniki od dyszla, a potem obszedłszy do koła i uchwyciwszy jedną ręką za lejce, drugą również szybko poodpinał orczyki od sztelwagi, zarzucił je jednemu z tylnych koni na grzbiet, sam usiadł na drugiego i krzyknął:
— No, panie, jestem gotów! Bywajcie zdrowi!
Zanim pan i jego słudzy zdołali zrozumieć, co to ma znaczyć, zanim zdołali krzyknąć należycie z podziwu i przestrachu, już Pantałacha z czwórką był daleko, a zanim słudzy dobiegli do karczmy i uprosili u kogoś parę lichych szkap, by biedz w pogoń za złodziejem, już złodzieja z końmi śladu nie było. Tylko w odległości jakiej pół mili znaleźli w rowie koło drogi porzuconą uprzęż prócz lejców i kantarków. Ani koni, ani złodzieja pomimo najusilniejszych poszukiwań nie wykryto. Dopiero później, przy rozprawie sądowej o całkiem inną sprawę, pan ów, zasiadający między sędziami przysięgłymi, poznał Pantałachę i tenże dobrodusznie przyznał się do swej „sztuki“.
Ale głównie dokazywał Pantałacha z żydami. Nie było w okolicy bogatego karczmarza, kupca lub handlarza, któryby kiedyś nie padł ofiarą jego przemysłu. Wykraść z kantoru przyśrubowaną kasę wertheimowską, wyciągnąć śpiącemu właścicielowi z pod poduszki paczkę banknotów — takie i tym podobne sztuki nie były dla Pantałachy niczem niezwykłem. Żaden zamek nie oparł się jego rękom. Jako fachowy i nadzwyczaj zdolny ślusarz-samouczek miał poprostu pasyę do otwierania zamków, dorabiania kluczów, wytrychów i tym podobnych narzędzi. Dotychczas opowiadają w Skałacie zabawną historyę, jak żydzi tamtejsi po wyjściu Pantałachy z więzienia, za radą rabina wysłali do niego deputacyę i ofiarowali mu miesięczną pensyę 30 złr., byle tylko żył sobie spokojnie i nie robił im szkody. Przyjął Pantałacha ich propozycyę i żył spokojnie coś ze trzy miesiące. Wreszcie sprzykrzyło mu się porządne życie i raz przed targowym dniem jak się zabrał w nocy na rynek, pootwierał wszystkie sklepy i kramy, powybierał z lad wszystkie drobne pieniądze — miedziane i srebrne i posiał po rynku. Można sobie wyobrazić, z jakim krzykiem i lamentem powitali żydzi targowy dzień.
Wszystkie te historye znał dobrze dyrektor więzienia i nie można zaprzeczyć, że czyniły mu one poniekąd nawet sympatycznym tego nałogowego „majstra-złodzieja“, który też zresztą zażywał w więzieniu wielkiej popularności. Nie mógł się też dyrektor uskarżać na jego prowadzenie się w murach więzienia: ani w kaźni, ani w „labatorni“ Pantałacha nigdy breweryj nie robił, przeciwnie, nawet między innymi aresztantami porządek utrzymać umiał, a do wszelkiej roboty, wymagającej zręczności i pomysłowości, był jedyny. Jedno tylko było nieszczęście — od czasu do czasu lubiał urządzić psikusa władzom, a przedewszystkiem — od czasu do czasu napadał na niego „gedz“ i wtenczas nic nie mogło go wstrzymać od ciągle ponawianych prób ucieczki.
Siedzi, siedzi spokojnie trzy, cztery lata i raptem jakiś bies w niego wstąpi, o niczem nie myśli, tylko o ucieczce. Czy prosić go, czy karać, czy do kazienki zamykać — nic nie pomaga. Raz zbiegł z roboty polowej, do której okoliczni dzierżawcy najmują latem aresztantów — i od tego czasu nie puszczano go już na robotę. Wkrótce atoli zbiegł drugi raz, wmięszawszy się niepoznany między tych, co szli na robotę. Parę razy próbował przełazić przez mur okalający podwórze więzienne, raz spuścił się po stromej ścianie ze strychu na ulicę, a ostatnią razą w spółce z niejakim Ziemiechowskim, politycznym więźniem i właścicielem dóbr, uciekł przebrany za policyanta prosto przez bramę. Złapano go po dwóch miesiącach, aż na bukowińskiej granicy, Ziemiechowski zaś przepadł jak kamień w wodę. Z zeznań Pantałachy można było wnosić, że już dawno był za granicą, w Szwajcaryi lub Francyi. Tego było za dużo prokuratoryi i prócz zwykłych kar dyscyplinarnych, Pantałacha został skazany teraz na 50 kijów, które też właśnie odebrał. Wspominając te wszystkie kłopoty, jakie miał wskutek jego manii do zniesienia, dyrektor rozżalił się i napół płaczliwym głosem rzekł do niego:
— Bój se Boha, Pantalacha, co ty sobe myślisz! Kiedy ty dasz pokój temu utikaniu? Jużes jedenaste razy utikal i co ti z teho przyszlo? Ne lepiej to odsedet, co te przysudzeno i wyjt sobe spokojne? Masz jeszte teho pól roku — prosim te, ne rob więcej hlupstw!
Błysnęły oczy u Pantałachy przy tych słowach, wyprostowała się jego skulona postać.
— Panie dyrektorze — rzekł spokojnie. — Pana rzecz mnie pilnować, a moja rzecz uciekać. Żebym miał tylko jeden dzień siedzieć, a dziś by mi się trafiła sposobność do ucieczki, to ucieknę. Taka to już moja natura.
Dyrektor ręce załamał.
— No słyszytie, co on mówi! — zwrócił się do stojących obok siebie policyantów i klucznika więziennego. — I takiemu czlowiekowi ja tu mam dawat nauki moralne! Ja jemu swoje, a on mi swoje! Sluchaj Pantalacha, co ja ti jeszte powim! My tu mamy nakaz od pana nadprokuratora: jak jeszte raz budesz utikal, a zobaczymy te, to mamy prawo strilat do tebe, jak do psa. Rozumisz?
— Wiem o tem od dawna — rzekł spokojnie Pantałacha.
— No, ale ja myslim, że ti se już w tym pól roku ne trafi okazya do utikani. Id że teper do kaźni i odpocznij po tich dzisiejszych kijach, a zejtra dostanesz kajdanki i budesz musil przespacerowat se do kazenki.
Pantałacha ukłonił się i wyszedł silnie ścisnąwszy usta na myśl o kazience. Za nim wyszedł klucznik.
Chwilę szli milcząc długim, ciemnym kurytarzem, wreszcie klucznik zrównawszy się z Pantałachą, rzekł:
— Słuchaj, Pantałacha, a czujesz się bardzo słabym?
— Ja? Od czego? — zapytał od niechcenia Pantałacha.
— Od czego? Bagatela! Pięćdziesiąt kijów dostał i jeszcze się pyta, od czego.
— Kijów! — z pogardą wycedził Pantałacha. — Co mi to znaczy! Nie tyle ja już nieraz dostawałem i nie takich waszych cesarsko–królewskich kijów! Żeby to pan wiedział, co niejeden z naszej branży dostanie, gdy wpadnie w ręce takiej chłopskiej komisyi, to wtenczas byś pan wiedział, co to znaczy „wytrzymać“. A to co? Niby mię pięćdziesiąt pcheł ukąsiło.
— Ej, Pantałacha, Pantałacha — rzekł z żalem klucznik. — Czy ty się nie boisz Boga, tak marnować swój wiek i swoje siły? Dał ci Bóg zdrowie, dał ci taki talent w rękach, że co oczyma zobaczysz, to rękami zrobisz, a tyś się puścił na kradzież, zamiast spokojnie na chleb zarabiać i Pana Boga chwalić!
Pantałacha długiem, badawczem wejrzeniem zmierzył klucznika od stóp do głowy. Był to jedyny klucznik więzienny, w którym ta „psia służba“ nie wytrawiła ludzkich uczuć. Surowy w pełnieniu swych obowiązków, po za ich sferą był ludzkim, miękkim i łagodnym jak dziecko, umiał widzieć w aresztancie człowieka równego sobie, nieraz zepsutego, ale częściej nieszczęśliwego. Aresztanci nie lubili go za to, że im nie pobłażał, że go nie można było podkupić, by patrzał przez palce na ich nocne pijatyki i gry w karty w kaźniach urządzane. Gdy miał nocną inspekcyę, musieli wszyscy spać w porządku i ani wódki w pęcherzu nie przyniósł i przez wizytyrkę zapomocą rurki trzcinowej nie wlał, ani gry karcianej nie ścierpiał. Ale za to gdy inni klucznicy i policyanci, może dla zamaskowania swych potajemnych pobłażliwości, za które kazali sobie aresztantom płacić, publicznie w obec władz traktowali aresztantów jak psów, bili po twarzy i nie odzywali się inaczej, jak „ty psie, złodzieju!“ to klucznik Sporysz obchodził się zawsze łagodnie i po ludzku, a gdy na którego aresztanta naszła tęsknota za swobodą, on go i pocieszył i list do domu napisał i wiadomość od krewnych przyniósł, jeżeli ich dyrektor do widzenia się z samym więźniem nie dopuścił. „Sporysz w służbie pies, a po za służbą człowiek“, taki był powszechny sąd więźniów o tym kluczniku, nie dziw więc, że większa ich część nie lubiała Sporysza, gdyż mieli aż nadto wiele sposobności wchodzić z nim w kolizye podczas służbowych godzin, a jego ludzkie przymioty tylko mało komu były dostępne i potrzebne. Mimo to jednak wszyscy wiedzieli, że Sporyszowi można zaufać, że w danym razie najgoręcej ujmie się za aresztantem i przed dyrektorem i przed prokuratorem i najłagodniej sądzi wszelkie drobne wykroczenia przeciw surowemu porządkowi domowemu więzienia, chociaż go w obec aresztantów sam surowo przestrzega. I Pantałacha znał nawskroś Sporysza, dlatego też szczere słowa tego ostatniego nie oburzyły go ani nie rozgniewały. Rzekł tylko, znowu utkwiwszy oczy w ziemię i z pewnym odcieniem smutku w głosie:
— Panie Sporysz! Wiem, że pan dobry człowiek, i że pan mi to z dobrego serca gadasz. Ale proszę pana, daj pan temu spokój! Wie pan, jakto u nas mówią: Nikt nie wie, gdzie drugiego but gniecie, i co z woza upadło, to przepadło. Najlepiej przestańmy o tem gadać.
— Jak chcesz! — rzekł Sporysz — Ale myślałem, że dziś, w taki ciężki dzień, zechcesz pomyśleć o sobie.
— Niby to ja nie myślę co dzień i co godzina! Niby to mi w tych przeklętych murach taki raj, że trzeba dopiero pięćdziesięciu kijów, bym pomyślał o sobie. Ej, panie Sporysz, niby to pan rozumny człowiek, a tego pan nie wiesz, że człowiek nie ucieka od kołacza, lecz od miecza.
— Wiem to, wiem — rzekł Sporysz — ale właśnie chciałbym, ażebyś nie potrzebował więcej od tego miecza uciekać.
— Ha, to już jak Bóg da! — odrzekł Pantałacha i zamilkł.
Przeszli kurytarz i wyszli na podwórze. Trzeba było przejść poprzek tego podwórza i wejść do przeciwległego, dużego i ponurego budynku, w którym mieściły się kaźnie aresztantów. Z daleka słychać już było w tym budynku szum i gwar półtory tysiąca ludzi znajdujących się w jego ścianach. Lecz ani klucznik, ani Pantałacha nie zważali na ten gwar, uszy ich od dawna do niego nawykły. Tylko wyszedłszy z ciemnego kurytarza na jasne, światłem słonecznem zalane podwórze, klucznik nagle chwycił się za kieszeń, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Słuchaj, Pantałacha — rzekł — dobrze, żem sobie przypomniał, com ci miał powiedzieć.
— Co takiego? — zapytał Pantałacha, żywo zwracając ku niemu oczy, w których zabłysły iskry radosnego oczekiwania, lecz natychmiast też znikły, zagaszone siłą woli.
— Wiesz ty, że cała twoja ucieczka jest opisana w gazetach?
— Tak? — rzekł Pantałacha niby rozczarowany.
— A tak. Het ci narody o tobie czytają, po wszystkich traktyerniach i piwiarniach ciągle tylko słychać: Pantałacha, Pantałacha.
— A niech sobie gadają! — rzekł ten i machnął ręką. — Co mię to obchodzi. Centa mi nikt za to nie da.
— Otóż właśnie, że się mylisz! — odrzekł uśmiechając się klucznik. — Właśnie wczoraj wieczór siedzę u Naftuły, a tam jacyś trzej panowie jedzą kolacyę i czytają na głos twoją historyę. Mówię ci, opisali cię, jak Bóg wie jakiego Kartusza. Przeczytali i zaczęli gadać o tobie, jaka to szkoda takiego człowieka. No, wtrąciłem i ja moje słowo, zacząłem opowiadać, że cię znam, jak się w więzieniu zachowujesz, i tam dalej. Słowo po słowie, doszło do tego, że jutro — to niby dzisiaj — masz dostać kije. Spojrzeli po sobie, dalej jeden wyjmuje srebrnego guldena i mówi mi: proszę pana, bądź pan taki dobry i daj mu tego guldena na pocieszenie odemnie. Wahałem się chwilę, a dalej sobie myślę: Cóż? dobra dusza u paniska, niech i tak będzie. On tymczasem zawinął tego guldena w papierek i dał mi go dla ciebie. Na, masz ten podarunek.
Byli właśnie u wejścia kurytarza więziennego. Klucznik wydobył z kieszeni zwitek papierowy i rozwinąwszy go, podał Pantałasze dużą srebrną monetę.
— Papieru ci nie dam — dodał śmiejąc się Sporysz — bo papieru więźniom mieć nie wolno.
— Niech mu Bóg da zdrowie, temu panu za taki podarunek! — rzekł radośnie Pantałacha, chwytając z niezwykłą łapczywością srebrną, nieco zabrukaną monetę i chowając ją do kieszeni. I panu daj Boże zdrowie, panie kluczniku, żeście byli tacy łaskawi dać mi ten darunek. Inny by pewnie zachował guldena dla siebie, a o biednym aresztancie ani by pomyślał.
— No, toby już nie ładnie było — rzekł z odcieniem dumy Sporysz. — A przytem, prawdę powiedziawszy, i ja skorzystałem przytem, bo mi ci panowie wczoraj za to zafundowali aż dwie halby piwa i zakąskę. A krzywdzić ciebie w taki ciężki dzień, nie, to byłoby całkiem nieładnie.
— Bóg zapłać panu! Bóg zapłać! — dziękował Pantałacha, który otrzymawszy owego guldena nagle niby całkiem się zmienił, ożył, jak gdyby sam nad sobą zapanować nie mógł. Mimo całego swego współczucia Sporysz, widząc tę zmianę z tak mizernego powodu nie mógł opędzić się myślom wcale niepochlebnym dla Pantałachy.
— Ot, widać zaraz złodziejską żyłkę! — myślał poczciwy klucznik. — Skoro tylko ten nieszczęśliwy pieniądz jego ręki dotknie, zaraz jak gdyby dyabeł w niego wstąpił. No, tu daremne wszelkie upominania, krzywego już nie naprostuje nic, chyba rydel i łopata. A szkoda człowieka!
Pantałacha tymczasem ni to szedł, ni to biegł kurytarzem o całe dwa kroki przed klucznikiem, oczywiście spieszno mu było do swej kaźni.
— A co, może ci co przynieść do jedzenia za te pieniądze? — zapytał Sporysz, odmykając kłódkę u drzwi kaźni.
— E, nie — rzekł Pantałacha — trzeba zostawić na później, na kazienkę.
— I to racya — rzekł klucznik, wpuszczając go do kaźni i zamykając za nim drzwi.
— Dyabła zjesz, zanim mię w tej przeklętej kazience zobaczysz — mruknął Pantałacha, słysząc kroki odchodzącego klucznika.
Chwilę stał nieruchomy u drzwi, blady, z zaciśniętemi ustami, wpatrując się gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, z wyrazem jakiegoś wielkiego naprężenia na twarzy. Nagle jak waryat zaczął skakać po kaźni na jednej nodze, kręcić się w kółko, pocierać dłonie i przedrzeźniać to dyrektora, to klucznika, to samego siebie. Potem z wyrazem komicznej wściekłości przyskoczył do zdziwionego towarzysza swej celi, jedynego, który mógł w niej obok niego się pomieścić i chwyciwszy go za barki wstrząsnął nim gwałtownie i zawołał:
— Chłopcze, zjem cię!
— Tacyście głodni? — zapytał z niewinną miną towarzysz.
— Nie głodny, ale się cieszę! — odrzekł Pantałacha.
— Cieszycie się? A to czem?
— Tem, że ty masz ośle uszy.
— A może wy przypadkiem niespełna rozumu, nanaszku? — zapytał „chłopak“. Było to zwykłe jego pytanie, gdy czegoś nie rozumiał.
— Ot dureń! — zaśmiał się Pantałacha. — Każdego po sobie sądzi.
— No, to czegoż się tak cieszycie?
— Ciekawyś wiedzieć?
— Ciekaw czy nie ciekaw, ale jeżeli mię już macie zjeść, to chcę przynajmniej wiedzieć, z jakiej przyczyny!
— Czy widzisz go! Nie dość prosięciu, że go rżną, jeszcze się pyta, czy to jutro Wielkanoc!
Towarzysz wytrzeszczył na Pantałachę swe duże, głupkowate oczy i siedział milcząc, jak gdyby myślał nad tem, do czego właściwie zmierzały te ostatnie słowa.
Był to dwudziestoletni parobczak, ale z postaci sądząc, można mu było dać zaledwie lat szesnaście — tak nikłą i mało rozwiniętą była jego postać, tak dziecięca twarz i tak mało inteligentny, wiecznie zdziwiony jej wyraz. Całkiem odpowiednio do powierzchowności rozwinięty był też jego umysł. Był to na pół idyota, niezdolny do żadnej pracy, wymagającej jakiejkolwiek naprężonej i wytrwałej czynności, lecz natomiast skłonny do gwałtownych wybuchów dzikiej namiętności lub do czynów całkiem bezmyślnego i bezprzyczynowego okrucieństwa. Taki właśnie czyn zaprowadził go do więzienia na całych dwadzieścia lat: pozostawiony sam w domu ze swym młodszym bratem, rozciął temuż we śnie głowę siekierą. Od tego czasu upłynęło już cztery lata, które „durny Prokop“ spędził w tej oto ciasnej kaźni, nie okazując ani tęsknoty za rodziną, ani chęci do pracy, lecz ciągle zajęty jakiemiś dziecięcemi zabawkami. Nawet na spacer, na podwórze, trzeba go było przemocą wypychać — sam nigdy nie myślał o wychyleniu się ze swej na pół ciemnej nory.
Kaźnia, w której siedział Prokop, była najgorszą, najmniejszą i najniewygodniejszą w całym zakładzie. Położona w suterenie, w ciemnym kącie ogromnego budynku, tuż obok kuchni więziennej, osobliwie latem była duszną jak istne piekło, w zimie zaś jedna ściana była zwykle gorąca, trzy inne zaś mokre. Oświetlało ją tylko jedno małe okienko, wychodzące na północ, a ocienione z zachodu murem oficyny, tak że blask słoneczny od czasu zbudowania tej oficyny do tej nory nie zaglądał. Kaźnia ta służyła dawniej za skład naczyń kuchennych, ale kiedy zwiększono „sztand“ aresztów, wypróżniono i tę norkę i wpakowano w nią Prokopa na stałe mieszkanie, „dopóki bestya nie zdechnie“, a prócz niego dawano zwykle na krótki pobyt takiego aresztanta, który za parę miesięcy miał już wychodzić na wolność — „niech i on zakosztuje piekła“. Obecnie jednak dano do niej Pantałachę z tego powodu, że kaźnia ta leżała w samym środku więzienia i najmniej przedstawiała szans do ucieczki. Grube na dwa łokcie mury, grubemi sztabami okute drzwi, wąskie o podwójnej kracie okienko, wychodzące na podwórze ze wszech stron zamknięte murami budynków, za drzwiami kurytarz, po którym prócz klucznika całą noc chodził wojskowy patrol, a wewnątrz żadnych mebli prócz dwóch tapczanów i żelaznego pieca, opasanego grubemi żelaznemi sztabami w miejscu gdzie przylegały do siebie pojedyńcze części, z których był złożony — oto całe otoczenie, rzeczywiście, bardzo mało zachęcające do ucieczki.
Pantałacha uspokoił się wreszcie i mruknąwszy coś sam do siebie, siadł na swym tapczanie, wydobył chleb i sól i zaczął jeść z takim apetytem, jak gdyby nie wiedzieć jaką wykonał męczącą robotę, lub jak gdyby chciał nasycić się na kilka dni naprzód. Potem wydobył z kieszeni owego srebrnego guldena i zaczął go pilnie oglądać na wszystkie strony. Oczy jego żywą zapłonęły radością i chociaż wcale nie należał do sentymentalnych natur, mimo to w porywie uczucia podniósł monetę do ust i ucałował kilka razy bardzo serdecznie.
Blask srebra zwabił Prokopa.. Podniósł się ze swego kąta i zbliżył się do Pantałachy, stąpając zwolna, po cichu, jak czatujący kot. Oczy wytrzeszczył jeszcze bardziej niż zwykle.
— Co to macie, nanaszku? — zapytał szczerząc do Pantałachy swe duże, pożółkłe zęby. Każdy starszy człowiek był dla niego nanaszkiem tj. ojcem chrzestnym.
— Hroszi — odrzekł Pantałacha.
— A kto wam to dał?
— Święty Mikołaj.
— Święty Mikołaj? Hi, hi, hi! A za co?
— Jakto, to ty nie wiesz, że mnie dzisiaj panowie bili? To święty Mikołaj przyszedł i powiada: no, no, Pantałacha, nie płacz, nieboże i nie bój się niczego. Na masz ten pieniądz, on cię wyprowadzi z tego aresztu na wolność.
— Oj, oj, tak wam powiedział?
— A ty myślał, że jak?
Prokop stał z rozdziawioną gębą obok siedzącego Pantałachy i nie spuszczał z oczu srebrnego guldena, który pilnie na wszystkie strony obracał w ręce, przypatrując mu się oczywiście z wielką ciekawością.
— Wiecie co, nanaszku? — rzekł wreszcie nieśmiało Prokop.
— A co takiego?
— Dajcie mnie ten pieniądz.
— A tobie, durniu, na co?
— To takie ładne, będę się nim bawić.
— Ot dureń. Czyś nie słyszał, że to nie dla zabawy, ale na to, żeby się dostać z więzienia na wolność.
— T–a–k? — rzekł z wyrazem rozczarowania Prokop.
— A może i ty chcesz wyjść stąd na wolność?
— Na wolność? Co to znaczy na wolność?
— No, do domu, durniu, do swego ojca, czy kto tam u ciebie jest.
— Do domu? — zawołał Prokop z wyrazem przestrachu. — Nie, nie chcę do domu. Tam mnie będą bić!
— No, nie chcesz, to nie chcesz, to i siedź sobie tutaj kamieniem! — rzekł Pantałacha i zaczął powoli dłubać szydłem w guldenie. Nie długo też dłubał. Po chwili bowiem srebrna moneta pod naciskiem szydła rozkłuła się na dwie połowy, jak pudełeczko, a w jej wydrążonem wnętrzu ukazała się zwinięta w kółko, cieniutka jak włos angielska piłeczka do rżnięcia żelaza.
— O dla Boga! — zawołał Prokop, który pilnie przypatrywał się tej manipulacyi. — A to co takiego?
— Cicho bądź! — rzekł doń surowo Pantałacha. — Czyś nie słyszał, że to dar od świętego Mikołaja.
— Aha! — rzekł po cichu zupełnie przekonany Prokop. — A to co w nim we środku?
— To takie ziele, kluczowe ziele się nazywa. Słyszałeś kiedy o takiem zielu?
— Słyszałem. A cóż to za ziele?
— Mówiłem ci, że kluczowe. Jak się niem dotknąć zamku, to nie trzeba i klucza, każdy zamek się otworzy. Można niem rozkroić żelazo, tak jak się chleb nożem kraje.
— Joj! — zawołał Prokop zdziwiony, a potem uśmiechając się rzekł. — Ano, nanaszku, rozkrójcie ten piec!
— A ty myślisz, że nie rozkroję? Czekaj tylko, niech noc zapadnie.
— Hi, hi, hi! To będzie ciekawa rzecz! — radował się Prokop. — Ja jeszcze nie widział, jak piec krają.
Tymczasem Pantałacha wyjął piłkę z tego oryginalnego futerału i odwróciwszy czemś uwagę Prokopa w inną stronę, w momencie wepchnął ją w szparkę swego tapczana.
— Poczciwy Zamiechowski — wyszeptał. — Przecież nie zapomniał o mnie! Niech mu Bóg da zdrowie! Ciekawym tylko co to byli za panowie, co tak chytrze wywiedli w pole tego poczciwca Sporysza.
— Co wy takiego mruczycie, nanaszku? — zapytał Prokop znowu zwracając się do niego.
— Mówię Ojczenasz do świętego Mikołaja za ten wielki dar. Słuchaj, Prokopie — dodał po chwili Pantałacha, igrając w dłoni obiema połówkami wydrążonego guldena — chcesz mieć to?
— Chcę! — radośnie zawołał Prokop.
— A zrobisz to, co ci powiem?
— Zrobię.
— Więc słuchaj! Przedewszystkiem musisz o wszystkiem, co tu widzisz — milczeć jak pień. Rozumiesz?
— Rozumiem. Milczeć.
— To znaczy — nikomu ani słowa nie mówić: ani kucharzowi, ani Sporyszowi, ani nikomu. Wiesz?
— Wiem.
— A w nocy masz spać, choćby się tu w kaźni nie wiedzieć co działo.
— Dobrze! Będę spać!
— A jeżelibyś się zbudził i słyszał co, albo widział, to nikomu nic nie gadaj. Powiedz: ja nie wiem, ja spał, niczegom nie widział. Rozumiesz?
— Rozumiem! Nie widziałem.
— Pamiętaj sobie. Jakbyś tylko słowo powiedział, to ja przyjdę, wyciągnę cię z pościeli i zataszczę cię prosto do twego domu.
— Nie, nie chcę do domu! — krzyknął Prokop, — tam mię będą bić. Wolę tu siedzieć i milczeć.
— Dobrze, ładnie! — rzekł Pantałacha i pogłaskał go po rozczochranej głowie. — Siedź i milcz, choćby się ciebie nie wiedzieć o co pytali. Zawsze mów: nie wiem, nie widziałem, nie słyszałem niczego. A jak się tak będziesz sprawował, to dostaniesz to!
I Pantałacha mignął przed zdumionemi oczyma Prokopa błyszczącą srebrną powierzchnią wewnętrznego wyżłobienia obu połówek guldena.
— Dajcie, dajcie! — błagał omal że nie ze łzami w oczach Prokop, wyciągnąwszy obie ręce do świecidełka.
— O, tybyś chciał zaraz! — rzekł Pantałacha. — Jeszcześ nie zasłużył. Sprawuj się tej nocy dobrze, spij twardo, a jutro rano skoro wstaniesz — zajrzej pod poduszkę, to tam znajdziesz ten podarunek. Rozumiesz?
— Rozumiem! Aj, aj, aj! Jutro! Toż to będzie ładnie! — zawołał Prokop, klaszcząc w dłonie.
Tymczasem Pantałacha wstał, zbliżył się ku ścianie, podskoczył i uchwycił się obiema rękoma krat okiennych, a potem na rękach podniósł się w górę, dopóki nie dotknął kraty twarzą. Chciał wiedzieć, czy rychło będzie wieczór. Cienie od przylegającej oficyny zakryły już całe podwórze, oczywiście wieczór bliski, chociaż jeszcze zmrok nie zapadł. A że to było gdzieś w połowie jesieni, więc Pantałacha w jednej chwili zmiarkował, że nie musi być dalej jak siódma godzina.
— Za godzinę będą zamykać — rzekł sam do siebie — a więc mam jeszcze godzinę czasu. To może i wystarczy.
Potem zeskoczył na podłogę i poszedł ku drzwiom. Przyłożył nasamprzód oczy, potem ucho do otwartej wizytyrki — na kurytarzu cicho, tylko gdzieś daleko, na końcu kurytarza słychać głos klucznika, który rozmawia coś z żołnierzem, stojącym na warcie.
— Aha, siedzą obaj na pace! — mruknął Pantałacha. — To dobrze. Dziś na moje szczęście Sporysz ma nocną służbę, a on jak się rozbałaka z wieczora, to już bałaka całą noc. A dziś mają o czem bałakać — dodaj z przekąsem, — bestye! Moimi kijami gęby sobie płuczą! Ale czekajcie, pokażę ja wam, co Pantałacha umie. Ot by warto być tu jutro rano i widzieć te miny, jakie wszyscy zrobią, gdy przyjdą do kaźni: dureń jest, a mądrego dyabli wzięli!
Zaśmiał się krótkim, bezgłośnym, piersiowym śmiechem, a potem odszedłszy ode drzwi, polazł prosto pod tapczan i zaczął tam za czemś szperać i drapać po podłodze, po kobylnicach, na których leżały deski tapczanu i po szparach w samej ścianie, gdzie tynk popękał i poodstawał od cegieł.
— A wy czego tam szukacie, nanaszku? — nie wychodząc z podziwu zapytał Prokop.
— Tego, czegoś ty nie zgubił — odrzekł zagryzając wargi Pantałacha.
— Powiedzcie, powiedzcie! — błagał uparcie Prokop.
— A tyś już zapomniał, com ci mówił przed chwilą? — rzekł Pantałacha.
— Co takiego? — zdziwiony zapytał Prokop.
— A to, że masz milczeć, jeżeli chcesz to dostać!
— Aha! — rzekł Prokop, uderzywszy się dłonią w usta. — Milczę już, milczę!
I nie spuszczając oczu z Pantałachy, biedny idyota usiadł skulony na swym tapczanie, męczony z jednej strony ciekawością, a z drugiej żądzą otrzymania świecidełka.
Od chwili, gdy go złapano i wsadzono do tej kaźni, Pantałacha już zaczął myśleć o nowej ucieczce, i nie zadowalniając się samem myśleniem, zaczął zbierać i chować w swej nowej kaźni wszystko, co w jakikolwiekbądź sposób mogło mu się przydać do wykonania tej myśli. Aresztanci znali jego naturę, widzieli też, czem mu się najlepiej przysłużyć.
Gdy więc który z tych, co chodzili na robotę „na świat“, znalazł jaki kawałek żelaza, drutu lub blachy i mógł niepostrzeżenie ukryć to przy sobie, niósł wszystko Pantałasze. Z takich kawałków fabrykował dla całego kryminału szydła, noże i scyzoryki, a co mu się wydawało przydatnem, chował dla siebie. W chowaniu był mistrzem, i mimo częstych w jego kaźni rewizyj nigdy prawie nie można było w niej nic znaleść.
Nie dziw więc, że w ciągu swego dwutygodniowego pobytu w tej kaźni miał w jemu tylko znanych kryjówkach kawałki różnego żelaziwa, które też obecnie powydobywał i rozłożywszy na tapczanie, zaczął przeglądać okiem wytrawnego majstra, miarkując, co może mu być przydatnem dla sporządzenia odpowiedniej oprawy dla piłki. Wybrał wreszcie dość grubą i silną sztabkę żelazną, którą włożywszy między żelazny piec i opasującą go sztabę i natężywszy całą swą siłę, zdołał nieco zgiąć w połowie, tak że utworzyła mały łuk. Cięciwą tego łuku miała być piłka, którą zapomocą silnych a cienkich mosiężnych drutów przymocował do obu końców sztabki. Po całogodzinnej usilnej pracy piłka była gotowa i Pantałacha spojrzał na swe dzieło z wyrazem nieopisanej dumy i radości. Ten malutki, bezkształtny, naprędce sklecony przedmiot miał się stać dla niego kluczem wolności. O, byle tylko ten raz się stąd wydobyć! Teraz go już za nic w świecie nie złapią! Teraz ma zapewnione takie drogi i kryjówki, że wszystko pójdzie dobrze! Byle tylko na wolność!
Gdy piłka była gotową, rzucił okiem po kaźni, patrząc, gdzieby ją ukryć. A nuż klucznik wieczór przed zamknięciem drzwi zechce zrobić w kaźni rewizyę, jak się to dość często zdarzało. Uśmiechnął się, zobaczywszy na framudze u okna pół bochenka chleba własność Prokopa. Błogosławiony ten dureń, bo nawet bochenka chleba przez dzień zjeść nie potrafi! Wziął więc chleb z framugi i zaczął go uważnie oglądać.
— To mój chleb! — pisnął nieśmiało Prokop.
— Milcz ośle, przecież ci chleba nie zjem — rzekł ostro Pantałacha, rozkroił chleb w poprzek przez miękisz, nie krając skórki i wetknął swą piłkę, a następnie ścisnął chleb tak, że patrząc zdaleka nikt nie byłby dojrzał, iż chleb był w taki sposób krajany.
— Widzisz, co robię? — zapytał Pantałacha Prokopa, pożerał oczyma każdy jego ruch.
— Widzę — szepnął tenże.
— A wiesz, co ty masz robić?
— Nie wiem.
— Ile razy mam ci to powtarzać? — szepnął surowo Pantałacha. — Masz milczeć, słyszysz?
— Słyszę! Będę milczał.
Po chwili wszedł klucznik z lampą w jednej a pękiem kluczów w drugiej ręce, obejrzał dokoła piec, tapczany, miejsce po pod tapczanami, framugę u okna, popatrzył w górę ku oknu, na sufit, jeszcze raz rzucił oczyma na podłogę, i życząc aresztantom dobrej nocy zaczął u drzwi zgrzytać kluczami, zamykając je na potrójne zamki. Pantałacha zaś po jego wyjściu uśmiechnął się radośnie, potarł ręce i skoczył ku framudze, by się przekonać, czy dosyć jeszcze pozostało mu od wczoraj masła, niezbędnie potrzebnego przy rżnięciu żelaza dla smarowania piłki, by przez to mniej wyraźnem uczynić jej zgrzytanie i piszczenie. Bogu dzięki, masła było aż nadto. Wszystko składa się pomyślnie.
— A teraz Prokopie, pójdziemy spać — rzekł po chwili. — I pamiętaj sobie, com ci nakazywał: masz mi przez całą noc spać jak zabity. Żeby tu jasne pioruny biły — nie powinieneś nic a nic słyszeć. Czy może będziesz jeszcze co jadł?
— A mogę jeść?
— Możesz.
— A... a przecież tam w moim chlebie wasze kluczowe ziele. A nuż zjem i pęknę! — rzekł Prokop z wyrazem nieudanej trwogi na swej dziecięcej twarzy.
— Tfu! — zawołał Pantałacha. — Przecieżeś nie z żelaza. To tylko żelazo pęka od tego ziela. Czekaj, zaraz je wyjmę. Na, teraz możesz jeść spokojnie.
Podczas gdy Prokop jadł, zwolna gryząc chleb i żując go niedołężnemi szczękami, Pantałacha nie rozbierając się rzucił się na swój tapczan, by przespać się parę godzin i nabrać sił do pracy, która go czekała. Wkrótce też, najadłszy się, twardym snem zasnął i Prokop.
Właśnie wybiła jedenasta. Klucznik Sporysz nagawędziwszy się do syta z patrolującym żołnierzem, przeszedł wzdłuż kurytarza, posłuchał, czy spokojnie spią aresztanci w celach, a przekonawszy się, że wszystko w porządku, usiadł znowu w samym końcu kurytarza na dużej pace i zaczął drzemać.
Na tejże pace siedział też w głębokiej zadumie, więcej podobnej do drzemki, niż do filozoficznego zamyślenia, oparty na karabinie żołnierz. Patrol w kurytarzu więziennym należała do najmniej męczących. Zaprowadzono ją dopiero od lat kilku, na wypadek buntu. Ale obecnie o buncie w murach więzienia nie było ani słychu, nie dziw więc, że komenderujący firer pozwalał żołnierzom w razie zmęczenia przedrzemać się w kurytarzu, byle tylko karabina z rąk nie wypuszczać.
Czy długo, czy krótko drzemał klucznik Sporysz — tego nie wiedział. Zdawało mu się, że nie trwało to i pięciu minut, chociaż w rzeczywistości minęła dobra godzina. Zerwał się naraz na równe nogi, stuknąwszy przytem butami głośno o podłogę i przetarł oczy. Co to było? Czy to we śnie, czy na jawie słyszał jakiś dźwięk niezwykły, ostry, niby lekkie peryodyczne, chrapliwe gwizdanie, niby warczenie cienkiego kółka jakiejś machiny, lub chrapanie jakiejś śpiącej, ale nie ludzkiej istoty? Hrr, hrr, hrr! Sporysz nie wiedział, skąd i jak dolatywał do niego ten dźwięk, co mógł znaczyć, jak długo trwał przed jego przebudzeniem. Czuł tylko jakąś niejasną trwogę w swem wnętrzu. Stanął więc, wytężywszy słuch i przechyliwszy się naprzód wierzchnią częścią korpusu — słuchał. Nic nie słychać, żadnego szmeru, żadnego ruchu.
— Sen mara, Bóg wiara! — szepnął Sporysz i przeżegnał się, a potem stąpając na palcach i starając się nie zrobić żadnego stuku swymi ciężkimi butami, poszedł wzdłuż kurytarza. Stawał u drzwi każdej kaźni, nachylał ucho i słuchał. Nic nie słychać, prócz przeciągłego, równego sapania spiących aresztantów. Gdzieniegdzie ten lub ów chrapnie — ale to dźwięk całkiem inny, niż ten, jaki doszedł do jego uszu we śnie. Zatrzymał się w połowie kurytarza i stał długo, z dziesięć minut, nieruchomy i milczący, czekając, czy nie powtórzy się dźwięk tajemniczy. Ale nie, dźwięk się nie powtórzył, tylko z kąta, w którym drzemał przed chwilą, rozległo się rozgłośne, gwiżdżące chrapanie żołnierza, który trzymając oburącz przyciśnięty ku sobie karabin, głowę odrzucił w tył, oparł o ścianę i spał z szeroko otwartemi i do sufitu zwróconemi ustami.
— A, tak! — rzekł Sporysz, czując się znacznie uspokojonym, gdy posłyszał to chrapanie — więc to było źródło owych dźwięków! A ja głupi myślałem już, że to może Bóg wie co takiego! Tfu na ciebie!
I Sporysz powolnym, głośnym krokiem wrócił na swe miejsce, obrócił śpiącego żołnierza na bok, tak żeby mu nie chrapał nad uchem, a następnie czując, że go sen morzy, pochylił się głową również ku ścianie i szepcząc coś — czy to modlitwę, czy złorzeczenia temu, co go tak nie w porę zbudził i przestrachu nabawił — zasnął po kilku minutach.
I znowu minęła dobra godzina. Sporysz spał twardo, ale niespokojnie, rzucał we śnie to rękoma, to nogami, ruszał wąsami jak śpiący pies, któremu nie dają spokoju natrętne muchy, bełkotał nawet przez sen jakieś niezrozumiałe słowa, sapał, oddychał ciężko, jak gdyby go coś dusiło, ale się nie budził. Wreszcie z widocznem natężeniem, cały potem zlany, zerwał się i usiadł na pace.
— Hrr, hrr, hrr! — to był pierwszy dźwięk, który się obił o jego uszy.
Obejrzał się na żołnierza, który spał wciąż jeszcze na boku — nie, żołnierz nie chrapał. Przetarł oczy, uszczypnął się w twarz, aż mu łzy w oczach stanęły.
— Hrr, hrr, hrr! — rozlega się wciąż z ciemnej otchłani kurytarza. To już nie chrapanie spiącego, nie! To całkiem inny dźwięk, bardziej drażniący słuch, bardziej metalowy. Co to może być? Cichuteńko spuścił się na podłogę, stanął bez stuku — harczenie wciąż słychać. Postąpił krok, drugi — jeszcze słychać. Rozlega się wyraźnie, piskliwie, w przyspieszonem tempie, tylko nie wiedzieć, z której kaźni. Jeszcze krok zrobił z największą ostrożnością — cóż to? Harczenie zamilkło. Cicho jak cień posunął się klucznik wzdłuż kurytarza, od kaźni do kaźni, od drzwi do drzwi, co parę kroków stając, nadsłuchując ze wstrzymanym w sobie oddechem — cicho i martwo, nie słychać ani najmniejszego poruszenia, prócz miarowego, równego oddechu spiących aresztantów.
Niby duch bezcielesny z wyrazem największego natężenia na twarzy, przeszedł klucznik cały kurytarz od końca do końca — nigdzie nic nie słychać, wszędzie sen, wszędzie spokój.
— Ha, to chyba jakaś nieczysta siła kpi sobie ze mnie! — mruknął klucznik. — W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen! Zgiń, przepadnij, duchu przeklęty!
— Hrrr, hrrr, hrrr! — rozległo się naraz z głębi kurytarza — tak dobitnie i wyraźnie, że klucznik omal nie padł na miejscu zemdlony ze strachu. Zbladł cały, jak trup, lecz gdy po chwili się opamiętał i twarzą zwrócił się w tę stronę, harczenie już ustało i najgłębsza cisza znowu zapanowała w ciemnej czeluści kurytarza.
— W tem coś musi być! — rzekł półgłosem klucznik i jeszcze raz rozpoczął swój obchód od drzwi do drzwi, nadsłuchując, łowiąc uchem i rozróżniając każdy najmniejszy szmer. O, rozpaczy! Znowu nic podejrzanego posłyszeć nie mógł. Mimo to nie tracił nadziei, szedł coraz dalej, a doszedłszy do końca kurytarza, wrócił napowrót, stanął obok jednej ze środkowych cel i długo tak stał nieruchomy, wytężony, czy nie powtórzy się znowu tajemnicze harczenie. Ale nie, nic nie słychać!
O dalszym śnie nie było już i mowy — przeciwnie, klucznik robił sobie gorżkie wyrzuty, że za pierwszym razem dał się oszukać tej pozornej ciszy i kto wie, czy nie opuścił już stosownej chwili. Mimo to czekał, nadsłuchiwał dalej. Parę razy zdawało mu się, że słyszy znowu to samo harczenie, drżał cały z jakiejś niewyjaśnionej trwogi, ale potem przekonywał się, że to było złudzenie jego rozdraźnionego długiem natężeniem słuchu. W takim stanie każdy najmniejszy szelest, oddech śpiącego aresztanta, ruch myszy przebiegającej poprzek kurytarza, przypadkowy stuk trzewika, strąconego nogą sennego aresztanta z tapczana na podłogę — wszystkie te zwykłe dźwięki i szelesty więzienia, w którego murach spi mnóstwo ludzi i do których od dawna miał sposobność przywyknąć, teraz wydawały mu się jakimś potężnym łoskotem, krokami skradających się do ucieczki zbójców, przyciszoną pracą około wyłamywania krat lub barykadowania cel więziennych.
Były chwile, w których biedny klucznik omal nie na pewno oczekiwał, że w najbliższej sekundzie całe więzienie ryknie okropnym krzykiem, rozlegnie się łomot i łoskot walonych murów, huk wystrzałów, grad przekleństw i złorzeczeń i wszystko to, całe piekło okropności spadnie na jego biedną głowę, na jego odpowiedzialność. Lecz mijała chwila za chwilą, więzienie drzemało spokojnie w powiciu nocnej ciemności, tylko lampy wśród nawisłych cieni kurytarza mrugały niespokojnie, a w przeciwległym końcu, na pace było słychać zdrowe, regularne chrapanie żołnierza, który spał w siedzącej postawie, oparty plecyma o mur a rękoma o karabin, na którego lufie też oparł swój podbródek.
— Czyż miałoby mi się to wszystko przysłyszeć? Miałoby to być snem? — zapytał sam siebie klucznik po długiem, daremnem oczekiwaniu i już chciał swym zwykłym ciężkim krokiem udać się ku pace, gdy wtem niby piorun z jasnego nieba, tuż za jego plecyma, w jednej ze środkowych cel rozległ się rzeczywiście okropny, ogłuszający łoskot, niby na żelazną podłogę spadł grad ogromnych kamieni. Klucznik zastygł na miejscu, zdrętwiał i nie mógł się ruszyć. Chwilę było cicho jak w grobie, lecz potem rozległ się drugi stuk, jak gdyby dużym żelaznym kotłem uderzono o drzewo a przytem brzęczano kajdanami.
— Duch święty przy mnie! — zawołał klucznik i przeżegnał się. Tym razem nie był to już sen, nie było przewidzenie, bo i żołnierz na pace zbudził się i już stał wyprostowany z karabinem na „prezentirt“ chociaż bez świadomości, co się z nim dzieje i z zamkniętemi oczyma, które przez parę chwil napróżno usiłował otworzyć. Co tchu obrócił się klucznik, by dojść skąd pochodzą te dziwne głosy i w tej samej chwili wszystko stało się mu jasnem.
— To Pantałacha! — krzyknął i uderzył się dłonią w czoło. — To ten przeklęty złodziej znowu jakąś sztukę wymyślił.
I nie czekając już na nikogo więcej, klucznik rzucił się ku celi, w której siedział Pantałacha. Po drodze chwycił jedną z latarni wiszących na kołkach kurytarza. Odemknął drzwi z łoskotem i wpadł do celi. Niezwykły widok przedstawił się jego oczom. Na środku celi leżała wywrócona do góry spodem wierzchnia połowa żelaznego pieca, zaokrąglona u góry na kształt dużego kotła; obok niej klęczał durny Prokop, trzymając w każdej ręce po kawałku żelaznej obręczy, którą okuty był piec w spojeniu. Dolna połowa pieca przedstawiała ciemną, otwartą paszczę. Pantałachy nie było w celi. Klucznik osłupiał.
— A ty drabie co tu robisz? — wrzasnął do Prokopa.
— Ja... ja... ja — wyjąkał Prokop wytrzeszczywszy na niego swe duże, zdziwione oczy i szeroko rozdziawiwszy gębę, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w tejże chwili przypomniał sobie surowy nakaz Pantałachy i rzekł krótko: — Ja nie wiem.
— Jakto nie wiesz? A skąd się to tu wzięło? — klucznik wskazał na żelazne przedmioty, leżące na podłodze.
— Ja nie wiem — rzekł Prokop.
— A gdzie Pantałacha?
— Ja nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Kłamiesz drabie! — wrzasnął klucznik — musiałeś widzieć, gdzie on się podział.
— Nie, nie widziałem. Spałem.
— Spałeś? A cóż tutaj robisz na środku kaźni?
— Ja... chcę spać — odrzekł Prokop i wstawszy leniwie położył się na swym tapczanie i zamknął oczy.
Klucznik bliskim był szaleństwa. Mało brakowało, że się nie rzucił na Prokopa i nie dał mu w całej pełni pokosztować siły swych kułaków i twardości kluczów, których cały pęk trzymał w ręce. Lecz po chwili ochłonął. Co z durniem gadać? I co on może wiedzieć? Przecież Pantałacha, gdy się zbierał uciekać, nie mówił mu, którędy i jak myśli uciekać. Zresztą co tu było długo badać? Rozerżnięty i rozbity piec wyraźnie wskazywał jedną jedyną drogę, którędy mógł uciec Pantałacha. Drzwiczki od pieca wychodziły na kurytarz i były zewnątrz zamknięte. Rzecz oczywista, że nim nie mógł Pantałacha wydobyć się na wolność. Z pieca musiał wleść do komina, a kominem wydrapać się na dach. Bez kwestyi z dachu dwupiątrowego budynku zleść na dół, a jeszcze do tego na ulicę, była sztuka nie lada, ale taki szalenie śmiały, zręczny i pomysłowy złodziej jak Pantałacha czego też nie dokona! Klucznik też odrazu zmiarkował, co ma czynić. Zanim wypadł z celi, spojrzał jeszcze na łóżko Pantałachy — prześcieradła nie było. Spojrzał na łóżko Prokopa — prześcieradła również ani śladu.
— O, to chytry ptaszek! — mruknął klucznik. — Trzeba się spieszyć, żeby nam całkiem nie wyleciał.
I klucznik piorunem wypadł z kaźni, zamknął ją na kłódkę, a potem poleciał do znajdującej się tuż obok u wejścia budynku wartowni żołnierskiej, gdzie prócz dyżurnego kaprala wszyscy żołnierze spali w najlepsze.
— Aresztant uciekł. Patrol! — zawołał klucznik i wszyscy żołnierze pozrywali się ze swych legowisk i chwycili za broń.
— Którędy uciekł? — zapytał spokojnie kapral.
— Kominem na dach.
— No, to nic, będzie nasz, — rzekł kapral, i obracając się do swych żołnierzy, zawołał ostro:
— Wache, habt acht!
Żołnierze już stali pod bronią w szeregu.
— Połowa pójdzie schodami na dach z panem klucznikiem, a ja z drugą połową obstawię budynek. Jeżeli już nie uciekł, to teraz pewnie nie ucieknie. Vorwärts, marsch!
Gdy Pantałacha, porozrzynawszy sztaby opasujące piec, w największej cichości zdjął wierzchnią część pieca i postawił na podłodze, a potem wlazł do pieca, a z pieca do komina, gdy z wielkiem natężeniem wdrapał się kominem na sam wierzch, spotkał tam niespodzianą przeszkodę. Komin był kryty z wierzchu murowanym daszkiem, opartym na czterech sztorcem stojących cegłach. By wyleść na dach, trzeba było koniecznie wyjąć jedną taką cegłę. Z największą ostrożnością uczynił to Pantałacha, starając się, by ani kawałeczek tynku nie upadł kominem na dół. Zdawało się, że daszek może jakiś czas stać i na trzech cegłach. Uzyskanym otworem wylazł Pantałacha z komina, lecz rzecz to była wcale nie łatwa. Uchwyciwszy się obiema rękami za róg komina, wydobywał z wewnątrz nogi. Już był prawie gotów, gdy w tem z nienacka zaczepił piętą o jedną z cegieł, podpierających daszek. Potrącona cegła wypadła i daszek kominowy z głuchym łoskotem runął w dół do wnętrza komina. To był ten okrutny łoskot, który tak przeraził klucznika i zbudził też w kaźni Prokopa. Prokop zerwał się od razu na równe nogi, nieprzytomny rzucił się na środek kaźni i przewrócił stojący tam wierzch pieca, narobiwszy przytem brzęku strąconemi z tapczana kawałami sztab, które poodrzynał i poskładał w porządku Pantałacha.
— Zginąłem! — rzekł Pantałacha, stojąc obok komina i słuchając dudnienia spadających cegieł. W głosie jego słychać było tylko głuchą rezygnacyę — nic więcej, ani żalu, ani trwogi. Mimo to jednak nie stał długo na miejscu. Zdradziecki łoskot nie złamał jego energii, nie zmienił planu.
— Teraz, albo nigdy! — zawołał z dziką odwagą i rzucił się biegnąc wzdłuż dachu aż do tego miejsca, gdzie oficyna ślepym murem ogniowym wychodziła na jedną z bocznych uliczek. To była jedyna droga prowadząca do wolności, ale co prawda, droga ogromnie stroma i niebezpieczna. Mimo to jednak Pantałacha nie zawahał się ani na chwilę. Po lekkiej pochyłości blaszanego dachu zbiegł na samą krawędź, by zobaczyć, gdzie się znajduje rura, prowadząca na dół od rynny. Znalazłszy ją, położył się w tem miejscu płazem na dachu twarzą na dół i zmierzył oczyma, jak daleko znajdowała się ta rura od muru, okalającego w tem miejscu podwórze więzienne i przedzielającego je od wolnego świata. Przekleństwo! rynna odległa była od muru prawie na dwa sążnie. Ale Pantałacha wiedział, że tuż pod oknami pierwszego piętra wzdłuż całego budynku szedł szeroki gzyms. Tym gzymsem można będzie od rynny przejść na mur, a z muru już jakoś wydostać się na ulicę. By nie potrzebować skakać, Pantałacha wziął z kaźni dwa prześcieradła, na których można się będzie wygodnie spuścić z wysokiego muru.
I nie wahając się długo, nie tracąc ani chwili czasu, Pantałacha przeżegnał się i obróciwszy się twarzą ku dachowi, wychylił nogi nad ziejącą dwupiętrową przepaścią i zaczął zwolna, ostrożnie zesuwać się w nią, zawisając całym korpusem w powietrzu. Ani cienia niepewności nie było w żadnym jego ruchu, nie zadrżał ani razu, zdawało się, że był lunatykiem, który zupełnie nie czuje ogromu niebezpieczeństwa, w którem się znajduje.
Lecz nagle zatrzymał się, oparty łokciami o rynnę, a obiema dłońmi jak kleszczami trzymając się wąziutkich kantów cynkowej blachy, gdzie jeden jej arkusz był spojony z drugim. Dolna część jego ciała swobodnie wisiała już w powietrzu. Lecz cóż to było? Czy przysłyszało mu się, czy rzeczywiście słyszał tuż pod sobą, na strychu stuk licznych kroków i zmieszane grube głosy ludzkie? Miałażby to być pogoń? Pantałacha strętwiał na chwilę, ale prędko się zdecydował. Zanim znajdą drabinę, zanim wlezą w okienko i wygramolą się na dach, już jego tu nie będzie. Dyabła zjedzą, jeżeli go zobaczą. A więc czem prędzej na dół, byle się dostać na rynnę! Tam już wszystko jakoś pójdzie. Ale w tej samej chwili zdało mu się, że potężne uderzenie pałką w głowę odbiera mu wszelką siłę i przytomność. Tam w dole na podwórzu słychać było łoskot równie licznych kroków, prędkie bieganie i nawoływanie. Wreszcie tuż pod sobą usłyszał Pantałacha złowrogi radosny krzyk żołnierza:
— Jest, jest! Widzicie, ot tam, z dachu się zwiesił, chce się spuszczać po rynnie!
— Jest, jest, jest! — wołało coraz więcej głosów na dole.
— Stój tam, ani się rusz! krzyknął grzmiącym głosem do Pantałachy kapral.
— Myślisz — odpowiedział mu tak samo Pantałacha — że mnie tu tak łatwo stać, jak tobie tam na ziemi, durniu, jeden!
A więc wszystko przepadło! Teraz już ani myśleć było o ucieczce, kiedy ci tam w dole go spostrzegli. Teraz dopiero zadrżał Pantałacha, nie z trwogi o to, co z nim będzie, ale z żalu za udaremnionem przedsięwzięciem, które tak świetnie się rozpoczęło, a tak głupio się kończy. Jakaś ślepa złość zaczęła się kłębić w jego duszy, pierwszy raz poczuł zmęczenie w członkach, poczuł, że mu ręce drżą i że ot–ot wymknie mu się z palców ta słaba podpora, która go trzyma w zawieszeniu, i że upadnie na bruk podwórza. Coś niby ścisnęło go w sercu, lecz i tym razem nie stracił przytomności. Dobywając ostatnich sił i opierając się łokciami o rynnę, zaczął zwolna wyciągać w górę zwieszony korpus, dopóki nie stanął w rynnie kolanami. Teraz był już bezpieczny, upaść nie mógł. Lecz właśnie w tej chwili otworzyło się nieopodal okno od strychu, błysnęło zeń światło latarni, błysnęły w tem świetle lufy karabinów i pokazała się nasamprzód wąsata głowa klucznika Sporysza. On natychmiast zobaczył Pantałachę przyczajonego na krawędzi dachu. Pantałasze zdało się nawet, że słyszy szept modlitwy, którą ten „gończy pies“ dziękuje Bogu za to, iż udało mu się przecież dopędzić i złapać aresztanta.
— Pies, pies! — szeptał sam do siebie Pantałacha, i ślepa złość jeszcze silniej zaczęła wzbierać i kłębić się w jego piersi.
— Pantałacha! — zawołał prawie błagającym głosem klucznik, wyłażąc oknem na dach i wyciągając ku Pantałasze rękę — bój się Boga człowiecze, co ty robisz? Czy nie możesz już spokojnie odsiedzieć tej reszty dekretu?
— A juści nie mogę, kiedy uciekam! — odparł ponuro Pantałacha.
— I co ty sobie myślisz z tem uciekaniem? Jużeś jedenaście razy próbował szczęścia tą drogą, a zawsze ci się nie udaje. Czasby już raz rozum mieć!
— Słuchaj, panie kluczniku — rzekł Pantałacha, wciąż jeszcze na krawędzi dachu, lecz podnosząc się na kolana. — Widziałeś ty kiedy, jak chłopcy w sidła złapią sikorkę, przyniosą ją do chaty i puszczą? Co ona robi? Leci co ma siły do okna i hrym piersią o szybę. Co ona temu winna, że szyba twardsza od jej piersi! Upadnie prawie bez duchu, poleży, odpocznie, lecz skoro przyjdzie nieco do siebie, natychmiast zrywa się znowu, obleci do koła izbę i znowu rym do okna. I tak ciągle, raz po raz, dopóki albo sama nie zginie, albo szyby nie wybije. Wiesz co, panie kluczniku, idź i powiedz tej sikorce mądre słowo: czasby już raz rozum mieć!
— Ależ zmiłuj się ty nademną, człowiecze — zawołał prawie boleśnie klucznik. — Czy ja to od siebie? Czy ja bym nie rad, żeby każdemu na świecie dobrze było? Ale cóż ja poradzę? Służba nie swój brat! Kiedy się człowiek raz zaprzągł, to musi ciągnąć.
— Powiedz raczej: kiedym się raz najął za psa, to muszę być psem od stóp aż do głowy. Idź, idź, znam ja ciebie. Myślałem, że chociaż w psiej służbie jesteś przecież człowiekiem. Ale teraz widzę, że na tobie nietylko psi mundur, ale że w tobie także psie serce!
Tymczasem z okna w ślad za klucznikiem wylazło także pięciu żołnierzy z karabinami. Nie mając między sobą żadnego komendanta prócz klucznika, stali na dachu w milczeniu i obawie, żeby w swych ciężkich butach nie poślizgnąć się po gładkiej, pochyłej blasze dachu.
— No, Pantałacha — rzekł klucznik, nie zważając na jego gadanie — co tam rozmawiać, chodźmy stąd!
— Idźcie sobie przezemnie choć i do dyabła wszyscy! — rzekł w złości Pantałacha — mnie i tu dobrze.
— Co? Przecież nie myślisz chyba, że jeszcze zdołasz uciec.
— Co ja myślę, to już moja rzecz, ale to ci mówię, że się ztąd nie ruszę. Tu mi dobrze.
— Czyś oszalał chłopie, czy ci co takiego? — krzyknął klucznik, zniecierpliwiony tym głupim i bezcelowym uporem — ale cóż ty tu będziesz robić na dachu?
— Już ja wiem, co będę robić — odparł Pantałacha.
— No, no, nie rób głupstwa! — odezwał się na seryo, spokojnie i stanowczo klucznik — chodź tutaj, pójdziemy do kaźni. Ja już się wstawię za tobą przed dyrektorem, nic ci się wielkiego za to nie stanie.
Ten argument, który miał zachęcić Pantałachę do poddania się i opuszczenia niebezpiecznego stanowiska na krawędzi dachu, podziałał na niego wprost przeciwnie. Wzmianka o karze, która — bez względu na to, czy wielka czy mała — czeka na niego za czyn dzisiejszej nocy, razem z myślą o tak haniebnem niepowodzeniu, była dla Pantałachy tem, czem ostroga dla spłoszonego konia.
— Dyabła zjesz, stary psie! — zawołał wpadając w pasyę — dyabła zjesz, zanim mię zobaczysz w swej przeklętej kaźni!
— Ależ Pantałacha, bój się Boga, co ty gadasz! Opamiętaj się, uspokój się! Chodź do nas!
— Nie, chodź ty do mnie! — krzyczał Pantałacha, wstając na nogi i prostując się tak, że żołnierze czatujący w dole aż oczy pozamykali ze strachu, myśląc, że ten szaleniec ot–ot straci równowagę i upadnie głową na dół. — Chcesz mię mieć — chodź tutaj! Na, bierz mię! Próbuj!
I Pantałacha wyciągnął ręce do klucznika, nie robiąc ani kroku naprzód.
— No cóż — rzekł dobrodusznie klucznik — jeżeli tego koniecznie chcesz, to dobrze, ja pójdę do ciebie. Nie myśl, że się ulęknę.
I klucznik rzeczywiście z całym spokojem i stanowczością postąpił parę kroków naprzód po dachu ku Pantałasze. Ale w tej chwili wstrzymali go żołnierze.
— Nie, panie — rzekł jeden z nich. — Czy nie widzicie, że to czysty waryat? Na co wam nieszczęścia? Pozwólcie nam tylko, my go natychmiast złapiemy jak psa na stryczek.
— Aha, przecieś się przeląkł, stary psie! — krzyczał Pantałacha do klucznika, widząc, że ten nie idzie ku niemu. Słów żołnierza, wyrzeczonych półgłosem, nie mógł zrozumieć.
— Pantałacha — rzekł klucznik — jeszcze raz cię proszę, na Boga cię zaklinam, nie rób głupstw! Chodź!
— Pójdę, jeżeli mię stąd poprowadzicie — odpowiedział z uporem Pantałacha.
— No, co tam za certowanie takie! — krzyczał z dołu kapral. — Czemu go nie bierzecie?
— Kiedy nie chce się dobrowolnie dać! — krzyknął jeden żołnierz. — Ale my go zaraz będziemy mieli — dodał.
— Dyabła łysego, nie mnie — odkrzyknął Pantałacha.
Tymczasem jeden z żołnierzy, zwinny jak wiewiórka Hucuł, powrócił po drabinie na strych i przyniósł stamtąd długi i silny sznur, na którym rozwieszano aresztancką bieliznę dla suszenia. Sznur ten złożono w węzeł podobny do tego, jakim łapią psy, i po krótkiej naradzie, zaczęli żołnierze rozchodzić się po dachu, z różnych stron w półkole okrążając z dala Pantałachę. Uczynili to zaś w tym celu, by rozerwać jego uwagę, żeby nie mógł wiedzieć, skąd na niego padnie fatalny sznur. Sznur zaś ten powierzono najsilniejszemu i najzręczniejszemu z żołnierzy, który szedł po dachu, trzymając go na pogotowiu, ale tak skrycie, że nawet sokoli wzrok Pantałachy nie mógł dośledzić podstępu. Mimo to widział Pantałacha, że tu coś się święci, i że ten manewr żołnierzy ma na celu obsaczenie i zaatakowanie jego osoby. Chociaż na swem niebezpiecznem stanowisku czuł się nietykalnym, to przecież manewr ów jeszcze bardziej go rozzłościł.
— No, cóż ty, stary psie — wołał do klucznika — nie idziesz sam do mnie, ale myślisz mię jakimś podstępem złapać? Przysięgam ci na Boga, że pusta twoja robota. Lepiej dajcie mi spokój i idźcie sobie stąd precz, jeżeli nie chcecie dojść ze mną do jakiego nieszczęścia.
— Ależ Pantałacha — mitygował go klucznik — przecieżeś rozumny człowiek, nie dziecko i wiesz, że to być nie może, że my bez ciebie wrócić nie możemy. Lepiej poddaj się dobrowolnie.
— A kiedy mi się nie chce. Jeżeli pójdziecie stąd i tamtym w dole każecie się oddalić, to może się namyślę i wrócę, a jeżeli nie, to nie.
— Czyś ty oszalał, Pantałacha! — zawołał klucznik oburzony tą zuchwałością aresztanta, który sam zawinił i jeszcze śmiał stawiać jakieś warunki. Lecz w tej chwili żołnierz uzbrojony w stryczek, zbliżywszy się do Pantałachy na parę kroków, stanął i błyskawicznym ruchem zarzucił sznur na Pantałachę.
— Ha! — wrzasnął Pantałacha, lecz więcej nie mógł niczego powiedzieć. Stryczek chwycił go za szyję, a żołnierz drugim prędkim ruchem zaciągnął węzeł i ścisnął mu gardło, tak że mu aż oddech zatamował.
— Puść! — chrypiał Pantałacha do żołnierza, chwytając za sznur obiema rękami i starając się zwolnić przedewszystkiem węzeł na szyi.
— Do mnie! Do mnie! Trzymajcie! — wołał żołnierz szeroko rozstawiwszy nogi i ślizgając się po dachu.
Lecz zanim żołnierze zdołali przyskoczyć i uchwycić swego towarzysza, już Pantałacha szarpnął potężnie sznur, żołnierz stracił równowagę i potoczył się po pochyłości dachu. Równocześnie stracił równowagę i Pantałacha i obaj zapaśnicy z jednym rozdzierającym krzykiem zlecieli z dachu i upadli na podwórze. Pantałacha runął na wznak i uderzywszy się głową o bruk, na miejscu padł nieżywy. Żołnierz zaś upadłszy bokiem na jego trupa prócz wywichnięcia lewej ręki i znacznego przestrachu pozostał nieuszkodzony.
— W imię Ojca i Syna — jąkał wstając — a to złodziej!
Chociaż nie do śmiechu było żołnierzom, stojącym na podwórzu, świadkom tej napowietrznej sceny, to przecież niektórzy mimowoli się uśmiechnęli, słysząc te słowa swego kamrata, prawie cudem ocalonego od śmierci. A gdy się przekonali, że mu się prawie całkiem nic nie stało, zapanowała w ich gronie wielka radość, a kapral przyrzekł ocalonemu niechybną pochwałę za ten śmiały czyn. Na trupa Pantałachy nikt nie zwracał już uwagi. Co znaczył jakiś tam złodziej? I tak ich za dużo na świecie. Tędy mu i droga! Tylko ocalony żołnierz, nie mogąc się jeszcze opamiętać ze strachu, przyskoczył do skrwawionego trupa i kopnął go parę razy butem w bok i w pierś, dodając za każdym razem:
— A ty złodzieju! A ty rozbójniku! Na masz! masz! masz! żebyś na drugi raz wiedział, jak uciekać!
Tymczasem cały kryminał był zaalarmowany wiadomością o ucieczce Pantałachy i o strasznym wypadku na dachu. Dokoła trupa Pantałachy zgromadzili się strażnicy, żołnierze, nawet spora liczba aresztantów, którzy mieli przywilej chodzić wolno po podwórzu. Przyszedł wreszcie i dyrektor, kiwając głową i rozmachując rękami.
— No, Pantałacha — rzekł stanąwszy nad skrwawionym, ciepłym jeszcze trupem. — Widisz, czehos se dorobil! Ja ti powidal: sed ticho! Ja to prorokował, że se z tebou zle skonczy. A ty zawsze swoje! Masz teper, ja ti temu nie winien!
Przyszedł wreszcie zlazłszy z dachu i klucznik Sporysz blady, chłodny i nieprzytomny i długo, długo wpatrywał się w krwawą, zmiażdżoną do niepoznania twarz Pantałachy, z której tylko oczy, odarte z powiek, ogromne i nieruchome, zdawały się patrzeć na niego z wyrazem niezmiernego przestrachu i jakiegoś okropnego, krwawego wyrzutu. W uszach jego wciąż jeszcze brzmiały gniewne słowa Pantałachy: „Myślałem, że chociaż w psiej służbie, jesteś przecież człowiekiem. Ale teraz widzę, że na tobie nietylko psi mundur, ale że w tobie także psie serce!“ I biedny klucznik zadrżał całem ciałem. Kilkakrotnie usiłował odwrócić oczy od okropnego widoku tej twarzy, lecz nie mógł, coś niby przykuwało jego oczy do tego trupa. Dopiero gdy na rozkaz dyrektora dwaj aresztanci wzięli trupa na nosze i ponieśli do więziennej trupiarni, ustąpiła zmora dławiąca Sporysza i ten westchnąwszy głęboko i przeżegnawszy się poszedł do swej służby.
Pierwszym aktem tej służby było — wyśledzić, w jaki sposób dokonał Pantałacha tej swojej ostatniej ucieczki. Dyrektor pospieszył do trupiarni, by być obecnym przy rozbieraniu trupa, a klucznika posłał zrobić rewizyę w kaźni.
Był ranek mglisty i ponury, w kaźni było jeszcze prawie całkiem ciemno. Mimo to Prokop po wyjściu klucznika nie kładł się już spać, ale usiadłszy na środku kaźni, bawił się dzwoniąc porżniętymi kawałkami sztaby o wierzchnią część pieca, która leżała tuż przed nim, obrócona do góry kresami. Wreszcie wspomniał coś, rzucił kawałki sztaby i wstawszy z podłogi klasnął w dłonie i rzucił się do swego posłania. Zasunął rękę pod twardą, do grubego placka podobną słomianą poduszkę i zaczął pilnie szukać. Jakże się ucieszył, gdy pod poduszką rzeczywiście znalazł obie połówki rozkrojonego i wydrążonego guldena, które położył tam dla niego Pantałacha! Aż podskoczył z radości, a jego wytrzeszczone oczy zaiskrzyły się jak u kota. Usiadł na tapczanie i zaczął dzwonić temi błyszczącemi cackami jedno o drugie, puszczał je, by się toczyły po podłodze i jak dziecko klaskał w dłonie, gdy srebrne płytki opisywały po podłodze piękne ślimakowe skręty i kręgi.
Bawił się tak dość długo, wreszcie znudziła go jednostajność tej zabawy, a żołądek dopominał się też o swoje prawa. Była już ósma; aresztantom po innych kaźniach rozdawano śniadanie — rzadką zupę grochową. Porzuciwszy oba krążki srebrne na tapczanie, Prokop przyłożył twarz do wizytyrki i nadsłuchiwał, czy prędko kucharze zbliżą się do niego. Wiedział biedak, że dają mu jego porcyę zwykle na samym końcu, to jest, kiedy zupy w kotle dawno już nie stało, i kucharze po raz drugi podlali ciepłą wodą gęsty osad, co był na dnie i rozbełtali za pomocą ogromnej warzechy. Prawda, dopóki był w kaźni Pantałacha, podawano tutaj śniadanie i obiad nasamprzód, aresztanci dbali o swego „majstra“, więc rzecz oczywista, że i durny Prokop na tem korzystał. Ale biedny idyota miał pamięć krótką, zapomniał, że Pantałachy już w kaźni niema, nie wiedział i nie był ciekaw wiedzieć co się z nim stało i czuł tylko głód i niecierpliwość, dla czego też jedzenia mu nie niosą.
Chwilę stał cicho przytulony do drzwi i słuchał, wreszcie zaczął zgrzytać zębami i warczeć jak pies słysząc, że aresztanci roznoszący śniadanie nie spieszą się ku niemu i rozmawiają coś głośno na kurytarzu. Wreszcie co siły zaczął bić pięściami i nogami o drzwi. Jakiś czas nikt się nie odzywał i nie przychodził, a więc Prokop nie przestawał walić w drzwi coraz silniej. Naraz atoli zabrzęczała kłódka, zgrzytnął zamek kaźni i Prokop odskoczył odedrzwi, jak oparzony. Drzwi się otworzyły i wszedł klucznik Sporysz w towarzystwie jeszcze jednego dozorcy.
— Czego hrymiesz? — zapytał Sporysz surowo Prokopa.
— Ja... ja... nie — odpowiedział Prokop skuliwszy się niby dla odebrania cięgów i zakrywszy twarz rękoma. — Ja... ja... spię!
— Spisz? A któż tak o drzwi wali?
— Ta bo ja... ja chcę jeść!
— A najadłbyś ty się smoły gorącej, tumanie! — rzekł dozorca. — Powiesić cię warto, a nie jeść ci dać. Nie mogłeś ty tak w nocy zahrymać o drzwi, zanim ten złodziej sztaby na piecu poprzerzynał?
Sporysz tymczasem rzucił okiem po kaźni i w pierwszej chwili spostrzegł dwa krążki srebrne, leżące na tapczanie. Chwycił je, obejrzał i zdrętwiał cały: odrazu poznał połówki tego samego guldena, który wczoraj dał Pantałasze, odrazu domyślił się związku tego guldena z ucieczką Pantałachy.
— A to co? — zapytał Prokopa, pokazując mu krążki.
— To moje! — krzyknął płaczliwie Prokop i wyciągnął ręce ku błyszczącym przedmiotom. — To moje, oddajcie mi!
— Twoje? A ty skąd to masz? Kto ci to dał?
Prokop stanął szeroko rozdziawiwszy gębę, nie wiedział co na to odpowiedzieć. Przypomniał sobie surowy zakaz Pantałachy i drżał na samą myśl o tem, że ten „nanaszko“ może wykonać swą straszną groźbę, to jest, może jakimś cudem wynieść go z tych murów i zanieść do domu rodziców, gdzie go bito, szturkano i głodem morzono, gdzie mu było daleko gorzej, niż tu we więzieniu.
— Mów, kto ci to dał? — wrzasnął mu nad samym uchem klucznik i poparł swe pytanie potężnym razem, wymierzonym w plecy Prokopa.
— Joj–joj–joj–joj! — zapiszczał Prokop, skulił się jak przedtem i zakrył twarz rękami.
— No, powiedz, powiedz, kto ci to dał — rzekł łagodnie Sporysz, wiedząc, że surowością od tego idyoty niczego się nie dowie. — Powiedz, nie bój się, nic ci się nie stanie.
— Aha, nic? — łkając wymówił Prokop.
— Ja ci mówię, że cię ani palcem nie tknę!
— E, wy, ja się was nie boję — rzekł ośmielony łaskawością Sporysza idyota.
— No, a kogóż się boisz?
— Pantałachy.
— Pantałachy? A cóż on ci może zrobić?
— Weźmie mię stąd i zaniesie do ojca!
Obaj policyanci roześmiali się na taki argument.
— Ha, ha, ha! Czy widział kto, czego się ten dureń boi! — rzekł dozorca. — To inny ucieka stąd, żeby się dostać do domu, a ten się boi, żeby go kto z kryminału nie ukradł i do domu nie zaniósł.
Ale Sporysz spoważniał.
— No, no, nie bój się głupi, Pantałacha nic ci już nie zrobi.
— Aha, nie zrobi? Wy skąd wiecie, że nie zrobi? — rzekł Prokop, ocierając łzy rękawem.
— Bo go już niema na świecie.
— A gdzież jest?
— W trupiarni.
— A on co tam robi?
— Co ma robić, leży. Chyba nie wiesz, że upadł z dachu i zabił się na śmierć?
— E, a może on i z trupiarni ucieknie?
Znowu uśmiechnęli się dozorcy nad głupotą Prokopa, ale Sporysz wiedział, że z idyotą trzeba gadać jego językiem, rzekł więc poważnie:
— Nie bój się, stamtąd już nie ucieknie. Dziś jeszcze przyjdą doktorzy, oderżną mu głowę, ręce i nogi, no, to jakże bez nich ucieknie?
Prokop wytrzeszczył oczy na klucznika, jak gdyby mu nie wierzył, wreszcie zachychotał głośno:
— Hi, hi, hi! Będą rżnąć Pantałachę, jak wieprza! I brzuch mu rozprują?
— I brzuch rozprują.
— Hi, hi, hi! A mnie puszczą się popatrzeć?
— A juści, juści. Ja cię sam zaprowadzę. Tylko mi powiedz, kto ci to dał?
Prokop niby zawstydzony pochylił twarz ku ziemi i zakrył oczy rękoma.
— Ja... Ja nie wiem.
— Howory do durnia! — krzyknął dozorca, zniecierpliwiony tym głupim uporem. — Dlaczego nie powiesz od razu, że Pantałacha?
— No, powiedz, powiedz! — rzekł Sporysz. — Pantałacha ci dał?
— Pantałacha.
— No, tak, to dobrze. A za co on ci to dał?
— Za co? Za nic. Za to, żebym spał w nocy.
— Aha! A nie kazał ci, żebyś nikomu nic nie mówił?
— Kazał.
— A nie mówił ci, skąd on to dostał, tę zabawkę?
— Mówił.
— A skąd? — zapytał ciekawie klucznik. On drżał na samą myśl, że Pantałacha mógł powiedzieć temu durniowi, że dostał guldena od Sporysza. — Skąd on to dostał?
— Od świętego Mikołaja.
— Co? Od świętego Mikołaja?
— No, tak, — rzekł ośmielony Prokop. — Święty Mikołaj przyszedł do niego i mówi: „Nie płacz, Pantałacha. Bili cię „pany“ za to, żeś uciekał. Masz tu kluczowe ziele, ono ci samo wszystkie zamki otworzy, i uciekniesz znowu.“ A Pantałacha przyszedł do kaźni ucieszony. Nasamprzód chciał mię zjeść, a potem rozłupał to na dwie połowy i wydobył stamtąd kluczowe ziele.
— Jakież to było ziele?
— O, ładne! Takie niebieskie, a cienkie, a długie, długie. Tu w tem leżało skręcone. A potem Pantałacha mówi do mnie: dam ci to, ale żebyś w nocy spał; żeby tu pioruny biły, nie śmiesz się zbudzić. I żebyś nie wiem co widział albo słyszał, to nie śmiesz nic widzieć ani słyszeć.
Sporysz odetchnął swobodniej. Rzecz oczywista, Pantałacha nie zdradził go przed Prokopem, dureń nie wiedział niczego o tem, że to on dał złodziejowi tego guldena, a więc można będzie wyjść czystym z tej brzydkiej historyi. Biedny klucznik aż drętwiał cały, ilekroć pomyślał, że gdyby nie przezorność Pantałachy i nie idyotyzm Prokopa, to historya z tym guldenem mogłaby była ściągnąć na niego wielką biedę, utratę służby, a może nawet i kryminał. Z ulżonem sercem wypytywał więc dalej Prokopa, co Pantałacha robił wieczorem, co robił w nocy, jak uciekał, itd. Pokazało się jednak, że Prokop o tem wszystkiem mało co wiedział.
— Wieczorem nanaszko Pantałacha skakał na jednej nodze, potem polazł pod tapczan i znalazł tam coś, potem łaził na okno, potem coś majstrował, potem krajał mój chleb, ale nie jadł, a potem... potem ja zasnąłem i nie słyszałem nic więcej.
— No, a nie mówił ci Pantałacha — zapytał Prokopa dozorca — co to za święty Mikołaj dał mu to kluczowe ziele?
— Co za święty Mikołaj? — powtórzył Prokop i wytrzeszczył oczy. — Święty Mikołaj, ten co w cerkwi na obrazie namalowany.
— No, a skąd on się wziął tutaj?
— Tego nie wiem.
— A kiedy on dał to Pantałasze?
— Jak go tam wybili, wtenczas mu dał.
— A więc mówił ci Pantałacha, jak on wyglądał?
— Nic nie mówił.
Rzecz jasna: od Prokopa trudno się było cokolwiek więcej dowiedzieć. Zaczęli więc dozorcy rewidować kaźnię, przetrząsać sienniki, zaglądać do każdej szparki, do każdej szczelinki, i rzeczywiście udało im się poznachodzić mnóstwo rozmaitych metalowych przedmiotów: blaszek, drutów, sztabek, kawałków miedzi i t. p., ale nic takiego, coby mogło naprowadzić na dalszy jaki ślad. Wszyscy od dawna wiedzieli, że Pantałacha nietylko w „laboratorni“ ślusarskiej pracuje, ale także w kaźni rozmaite wyrabia przedmioty, nigdy więc nie zabierano u niego przy rewizyach rzeczy drobnych i obojętnych, a więc i obecnie dozorcy nie zdziwili się, znalazłszy ich tyle w jego kryjówkach.
Zmęczywszy się bezpłodnem poszukiwaniem zabierali się już do wyjścia, gdy wtem Prokop, który przez cały czas rewizyi skulony i nieruchomy siedział na swym tapczanie, zerwał się nagle i zastąpił Sporyszowi drogę, wyciągając ku niemu ręce.
— A ty czego chcesz? — zapytał się go klucznik.
— Oddajcie mi to, co moje! — rzekł Prokop.
— Co ci mam oddać?
— A to, takie ładne, co mi dał Pantałacha.
— Idź waryacie, — opryskliwie odrzekł Sporysz — przecież muszę to pokazać panu dyrektorowi.
— A on mi odda?
— Albo ja wiem.
— A...a... ale przecieżeście wy mi obiecali oddać! — odpowiedział Prokop.
— No, cóż z tego, żem ci obiecał, kiedy nie mogę.
— Ależ ja wam za to opowiedziałem, co mi mówił Pantałacha! — rzekł Prokop, podnosząc głos.
— Toś dobrze zrobił — rzekł Sporysz — ale ja ci tego oddać nie mogę. Bo widzisz, jeżeli to Pantałasze dał święty Mikołaj, rozumiesz? — to trzeba to pokazać księdzu, ażeby on poznał, czy to jest na prawdę od świętego Mikołaja, czy może Pantałacha kłamał.
— Kiedy ja nie chcę księdzu pokazywać! — krzyknął Prokop. — Ja nie chcę księdzu! Oddajcie mi! To moje!
— Idź precz! — krzyknął zniecierpliwiony dozorca i chwyciwszy Prokopa za plecy, pchnął nim tak silnie w głąb kaźni, że biedny idyota, potknąwszy się o obręcz żelazny leżący wciąż jeszcze na podłodze, upadł rozkrzyżowany na twarz i rozbił ją sobie o podłogę. Zawrzeszczał jak dziecko, lecz zanim wstał, już drzwi kaźni były zamknięte.
Klucznik Sporysz rzucił się na swe stare krzesło i pochyliwszy głowę na piersi, siedział tak długo w niemej zadumie. Zmierzch już zapadał, a w jego samotnym pokoiku, co wychodził swem jedynem oknem na jakieś ciasne i głębokie jak studnia podwórze, było już na pół ciemno. Od samego południa, kiedy uwolnił się na całą dobę ze służby i opuścił więzienne mury, czuł się jakimś nie swoim, a im bliżej ku wieczorowi, tem bardziej wzrastał jego niepokój.
Rzecz oczywista, że straszna przygoda przeszłej nocy wywarła na nim potężne wrażenie — tem potężniejsze, ileże był człowiekiem na wskróś uczciwym, w którym służba i karność wojskowa nie zdołały zgłuszyć czysto ludzkich uczuć, a nadto skłonnym do zadumy, do melancholii, wrażliwym więcej, niż to przystało dla zmuszonego zarabiać na chleb codzienny pełnieniem „psiej służby“.
Ach, ta służba więzienna! To wieczne dozorowanie ludzi jak trzody, wieczne łażenie po kieszeniach i zanadrzach, wieczne rewidowanie, szperanie, nadsłuchiwanie i chodzenie na palcach! Wieczne przyglądanie się bądź to zdziczałym, skażonym przez zepsucie, namiętność lub obłęd twarzom, słuchanie rozmów cynicznych lub rozdzierających swą okropną prostotą! Wieczne oddychanie ciężką, zatrutą atmosferą więzienia, zatęchłych ścian, ciemnych kurytarzy i cuchnących, przeludnionych kaźni! Wieczne słuchanie wzajemnych oskarżeń, drobnych, ale tem nikczemniejszych donosów, wieczny widok pełzania przed władzą, scen brutalnej samowoli, deptania godności ludzkiej tam, gdzie tej godności nieraz tylko mała pozostała iskierka, któraby się jednakowoż łagodnym podmuchem dała rozdmuchać w piękny, żywy płomień! Ach, ta przeklęta służba więzienna! Sporysz czuł się głęboko nieszczęśliwym od pierwszej prawie chwili swego wstąpienia do niej, czuł się i sam więźniem, zasądzonym bez winy na dożywotnie więzienie i z tem samem ciężkiem i bolesnem uczuciem dwadzieścia lat już dźwigał swe jarzmo. Bo i cóż miał robić na tym bożym świecie? Wzięty do wojska od roli, wysłużył w wojsku jednym ciągiem lat dwanaście, nie mając z domu żadnych wiadomości. Gdy powrócił, nie zastał już rodziców przy życiu i dowiedział się, że ci przed śmiercią wskutek jakiegoś wypadku zmuszeni byli sprzedać połowę gruntu. Drugą połowę posiadł młodszy brat Sporysza; wynosiła ona wszystkiego sześć morgów kiepskiego gruntu podgórskiego. Co z tem robić? Brat zaproponował Sporyszowi podział, ale on wiedział dobrze, że brat mówił z nim o podziale ze łzami w oczach: nie usta jego, ale kurczowo drgająca twarz, drżący głos i ciężkie łzy mówiły wyraźnie:
— Będziemy obaj żebrakami!
Sporysz zrozumiał tę mowę bez słów i uścisnąwszy brata, rzekł: — Biedny bracie, wiem ja, co masz na sercu! Nie potrzebujesz mi mówić więcej. Widzę, jak ciężko ty biedujesz i na tych sześciu morgach, a cóż dopiero byłoby na trzech! Ale cóż ty sobie o mnie myślisz? Miałżebym ja sumienie obdzierać ciebie i twoje dzieci? I na co by mi się twój grunt przydał? Przez dwanaście lat służby wojskowej odwykłem od pracy na roli, a teraz widzę, żem dobrze zrobił, bo i na czem tu pracować? Wiesz co, zostawaj sam na tej ojcowiznie i niech ci Bóg pomaga, a ja pójdę, skądem przyszedł, będę dalej pędził swój wiek w cesarskiej służbie.
I rzekłszy to, wcisnął bratu w dłoń wszystkie pieniądze, jakie uskładał podczas służby wojskowej na swe nowe gospodarstwo, całych czterysta reńskich, a sam spakował swe biedne manatki, poszedł znowu do komendy wojskowej i zameldował się, że chce służyć drugą kapitulacyę, tj. drugich lat dwanaście. Że był w służbie zdolnym, uczciwym i ogólnie lubianym, że miał szczególny talent osobliwie do wyuczania świeżo zaciężnych rekrutów musztry wojskowej, przyjęto go z radością i awansowano na führera, a potem nawet na feldfebla. Tak wysłużył Sporysz drugich lat dwanaście.
Tymczasem brat jego nie wybiwszy się z nędzy umarł, drobne dzieci jego rozeszły się po świecie, ojcowiznę rozszarpali obcy ludzie — co miał czynić stary wysłużony żołnierz? Do żadnej pracy zawodowej był niezdolny, do żeniaczki nie miał ani chęci ani potrzebnych zasobów, trafiła mu się służba rządowa, służba dozorcy więziennego, więc ją i przyjął chociaż niechętnie — przyjął, bo nie było w czem przebierać.
Od tego czasu minęło lat dwadzieścia. Sporysz postarzał się, posmutniał. Wyszedłszy z murów więziennych, ze służby, unikał ludzi, przesiadując całymi dniami w swej samotnej izdebce na drugiem piętrze, lub jeżeli pozwalała pogoda, odbywając dalekie marsze za miasto, w pole i w lasy. Tu tylko oddychał wolniej, napawał wzrok i serce pięknością przyrody. Wieczorem zaś szedł do Naftuły; siadał w samotnym, na pół ciemnym kąciku i milczkiem wypijał kufel piwa. Gospodyni, u której mieszkał, i która mu gotowała jeść, nie dokuczała mu swem towarzystwem, miał więc Sporysz dość czasu do oddawania się myślom, a myśli te im dalej, tem więcej stawały się smutne i ponure. Wspominał swą młodość już prawie zapomnianą — teraz mu się wydawała szczęśliwą, chociaż w rzeczywistości była wcale nie świetną. Wspominał długie lata wojskowej służby, ciężkie trudy, mizerne przygody, przeważnie nie warte wspomnienia, drobne sekatury starszyzny, drobne radości i wielkie smutki z drobnych powodów. Wspominał wreszcie długie lata swej służby więziennej; niby nieprzerwana szara i chłodna chmura przelatywały po nad nim te lata...
— Stracone życie! Psie życie! — wzdychał klucznik i poczuwał co raz większe obrzydzenie do tego życia i do samego siebie.
Ale dziś osobliwie te przykre uczucia spotęgowały się do wysokiego stopnia. Krwawa, zmiażdżona do niepoznania twarz Pantałachy bezustannie stała przed jego oczyma, wiercąc jego wnętrze jakimś okropnym wyrzutem, burzyła krew w jego żyłach, odbierała mu spokój, apetyt, sen poobiedni. Mimo że był głodny, gdy zasiadł w południe do stołu, niczego jeść nie mógł, a sam widok mięsa sprawiał mu omal że nie mdłości.
Lecz najkrwawszym, najcięższym wyrzutem brzmiały mu w uszach ostatnie słowa Pantałachy: „Myślałem, że tylko psi mundur na tobie, ale teraz widzę, że masz i psie serce“. Słowa te w pierwszej chwili niezbyt wzruszyły Sporysza, zabolały go jedynie jako niesprawiedliwy wyrzut. Lecz gdy Pantałacha spadł z dachu, gdy z jego zmiażdżonej twarzy śmierć zajrzała w oczy Sporyszowi swem niekłamiącem, okropnem obliczem, wtenczas słowa owe całkiem inne, ponure echo zbudziły w jego duszy. A echo to w ciągu całego popołudnia nie milkło, lecz rozbrzmiewało tysiącznymi tony, potężniało jak zapowiedź nadchodzącej burzy.
Bo w samej rzeczy, za cóż zginął w tak okropny sposób Pantałacha? Za to, że się rwał do ucieczki. Lecz czyż to taka wielka wina? Prawo nie uważa jej za zbrodnię, ale tylko za lekkie przekroczenie, a nawet barbarzyński „porządek domowy“, panujący w więzieniu, chociaż ostro ją karze, nie karze śmiercią. I cóżby się stało, gdyby był uciekł Pantałacha? Czy poniósłby był przez to kto jaką szkodę? Nie! gdyby Pantałacha chciał pozostać w Galicyi, to pewnie wkrótce znowu by go schwytano i w więzieniu osadzono. Gdyby zaś udało się mu umknąć za granicę, zacząć życie śród innych warunków, to kto wie, czy nie byłby się jeszcze z niego wyrobił uczciwy i pożyteczny człowiek. A jeżeli nie, to byłby sobie zginął bez niego, byłby przepadł bez wieści. Czyż musiał koniecznie on, Sporysz, tak lub inaczej, umaczać na stare lata ręce w krwi ludzkiej, wziąć na swą duszę ludzkie życie?...
O, tak! nie pozostawało mu już żadnej wątpliwości — on i nikt inny, tylko on winien był śmierci Pantałachy. Przecież on to w swej zaślepionej głupocie, w swej bezrozumnej dobroduszności dał mu do rąk narzędzie, które w ręku Pantałachy samo się napraszało, aby użył go do wykonania nowego planu ucieczki. Groza „kazienki“ przyspieszyła to wykonanie. I wcale to nie ulżyło sumieniu Sporyszowemu, gdy jakiś głos szepnął mu, że on przecież nie wiedział o tem, iż w owym nieszczęsnym guldenie kryje się piłka. Nie w tem też leży jego główna wina, że się okazał dobrodusznym, ale w tem, że bezpośrednio potem okazał się tak głupio i bezcelowo okrutnym. O, bo przypomina on sobie, że myśl o możliwej próbie ucieczki Pantałachy mignęła w jego głowie zaraz w pierwszej chwili, kiedy przez sen posłyszał cienkie harczenie piłki, przecinającej sztaby żelazne. Trzeba było w tej chwili pomyśleć o tej rzeczy po ludzku, powiedzieć do siebie: no cóż, próbuj, bo położenie twoje rzeczywiście jest okropne. Ja ci przeszkadzać nie będę. Mógł zasnąć spokojnie, twardo, i nie słyszeć nic tak samo jak nie słyszał żołnierz. Nawet ów stuk w kominie i w kaźni Pantałachy mógł wytłómaczyć żołnierzowi jako coś zwykłego i niewinnego — i Pantałacha miałby dość czasu do ucieczki. A gdyby się rano wykryła była jego ucieczka, to klucznikowi i wartującemu żołnierzowi prócz drobnych nieprzyjemności byłoby się nic nie stało. Ale za to Sporysz nie miałby na sumieniu śmierci człowieka!
I to jakiego człowieka! Złodziej, złodziej — powiedzą wszyscy, wzruszając ramionami. Sporyszowi nie pozostało nawet tej pociechy. Zanadto głęboko wejrzał on w duszę tego człowieka, by się nie przekonać, że pod grubą warstwą zepsucia kryły się w jego duszy złote żyłki szlachetnych i ludzkich uczuć, silnej woli i energii. Im dłużej rozmyślał Sporysz, tem więcej imponowało mu w Pantałasze przedewszystkiem owo chorobliwe, egzaltowane pragnienie swobody, ów dziwny szał, który popychał tego człowieka na oczywiste stracenie, do najrozpaczliwszych kroków. Przecież z takich ludzi wśród innych okoliczności powstają sławni dowódcy, jenerałowie i bohaterowie, którzy prowadzą całe narody do zwycięstw i chwały!
— A przecież spełniłem jedynie swój obowiązek, alarmując straż i ścigając zbiega! — szepnął mu głos jakiś, lecz ta wymówka nie uspokoiła go. Przeciwnie, poczuł wstyd za swą ludzką istotę.
— Pies, pies! Tak, Pantałacha miał słuszność! — westchnął Sporysz i nie czekając na wieczerzę, poszedł do Naftuły. Ale i tu nie doznał ulżenia. Zasiadłszy w swym zwykłym kąciku, podejrzliwem okiem oglądał się dokoła, czy ludzie nie wytykają go palcami; przysłuchiwał się rozmowom, czy nie wspominają o nim. Pantałacha rzeczywiście był znowu przedmiotem powszechnej uwagi, ucieczka jego i śmierć były już opisane w gazetach, stanowiły wielką nowinę dnia. Wbrew swemu spodziewaniu klucznik usłyszał głosy sympatyczne o zmarłym. Zapomniano o kradzieżach — w pamięci pozostało tylko jego niezmordowane i szalone porywanie się ku wolności, które go o śmierć przyprawiło. Z drugiej strony nie potępiano straży ani klucznika — spełnili swój obowiązek, a przy jednym stole zarządzono nawet składkę dla żołnierza, który razem z Pantałachą spadł z dachu i żywym pozostał.
Wszystko to zajmowało, na pozór nawet uspokajało Sporysza. Lecz gdy następnie powrócił do domu, czuł, że nie zaśnie w nocy i lękał się swego własnego łóżka; zdawało mu się, że tam znajdzie obok siebie chłodnego, krwawego Pantałachę ze zmiażdżoną twarzą i z ogromnemi, z powiek obdartemi oczyma. Postanowił nie kłaść się spać i przepędzić noc całą w krześle, a dopiero nad ranem zasnąć, kiedy jasne słońce porozpędza krwawe mary.
Ale i w krześle sen jego nie był spokojny. Rzucał się, krzyczał, raz marzł, to znowu oblewał się potem. Najmniejszy szmer przemieniał się w jego sennym słuchu w ostre, gwiżdżące harczenie, na odgłos którego zrywał się jak oparzony.
Sporysz miał służbę nocną. Zamykając na noc cele więzienne, zaszedł i do kaźni Prokopa. Ten leżał na swym tapczanie, twarzą obrócony do ściany i zawarczał gniewnie na widok Sporysza. Gdy zaś klucznik stojąc pośrodku kaźni podniósł w górę lampę, oglądając ściany, a następnie schylił się i zajrzał po kątach po pod tapczany, jak to było jego obowiązkiem, Prokop niespokojnie rzucał się na swem miejscu jak kot, gotujący się do skoku. W oczach idyoty świeciła się wściekła nienawiść. Sporysz jednak nie zwrócił na to uwagi. Co znaczył dla niego niemy gniew idyoty wobec tych nieodstępnych myśli i zgryzot, które kłębiły się w jego wnętrzu i chwiały jego spokojem?
Pozamykawszy cele, Sporysz odetchnął swobodniej i rozstawszy się z drugim klucznikiem, który dotychczas dyżur prowadził, pozostał sam w kurytarzu. Właśnie z wartowni zaprowadzano straż nocną, i Sporysz przeszedł się po kurytarzu, zanim kapral na miejscu dał żołnierzowi odpowiednie instrukcye.
Z trwogą i niepokojem oczekiwał Sporysz tej nocy. Jakieś ciemne przeczucie mówiło mu, że nie będzie ona spokojną, że tu, na miejscu, gdzie niedawno jeszcze żył i oddychał Pantałacha, najsilniejsze też być muszą wspomnienia o nim. Sporysz jako stary żołnierz nie wierzył w duchy i przewidzenia, nie z tej strony więc obawiał się jakichś przykrości; bał się własnego wnętrza, własnej duszy, rozstrojonej wczorajszemi myślami i wrażeniami. Lękał się snu i postanowił nie spać noc całą, chodzić po kurytarzu, gawędzić z żołnierzem wartowym i w ogóle czynić co można, by „nie dopuszczać sobie do głowy żadnych ciężkich myśli“.
Niestety jednak, nie zupełnie mu się to udało. Żołnierz stojący na warcie był prosty chłop, ociężały, milczący i nie skłonny do gadania; utrudzony całodzienną musztrą chciał spać w nocy i dla tego zaledwie pół godziny dotrzymywał kompanii Sporyszowi słuchając, co ten mu opowiadał o swej służbie wojskowej, od czasu do czasu wtrącając jakie słówko. Wreszcie wprost poprosił Sporysza, by mu pozwolił nieco się przedrzemać. Biedny klucznik nie miał co robić. Usiadł więc na pace, jak owej pamiętnej nocy, kiedy Pantałacha uciekał, i milcząc wpatrywał się w ciemną gardziel kurytarza, z zawiścią spoglądając czasem na żołnierza, który tuż obok niego, wsparty na karabinie, prawie w jednej chwili zasnął.
Tak minęło może z dziesięć minut martwej, sennej ciszy, gdy w tem nagle Sporysz zadrżał, podniósł głos i natężył słuch, rozwarł szeroko oczy i nawet otworzył usta. Co to było? Czy złudzenie wyobraźni, czy... czy... Sporysz nie śmiał dosnuć tej myśli do końca i słuchał zataiwszy oddech.
— Hrrr! hrrr! hrrr! — rozlegał się najwyraźniej w świecie po całym kurytarzu cienki, gwiżdżący zgrzyt angielskiej piłki rżnącej żelazo.
Kilka minut Sporysz siedział jak skamieniały, nie ruszając się z miejsca, łowiąc uchem i ustami i całą swą istotą owe fatalne dźwięki. Nic nie myślał, nic nie odczuwał w tej chwili, ani strachu, ani trwogi, możnaby nawet powiedzieć, że był spokojnym, chociaż był to spokój raczej kłody, niż świadomego człowieka.
Dopiero po kilku minutach tego martwego spokoju nastąpiła reakcya. Żywa siła obudziła się w Sporyszu. Gwałtownie rzucił się na swem miejscu, wskoczył na nogi, chciał krzyknąć, chciał chwycić coś rękoma, biedz gdzieś, wołać o pomoc, i poczuł, że całe jego ciało oblane jest chłodnym potem. Ale i to wzburzenie trwało tylko chwilę. Opamiętał się, nie krzyknął, a spojrzawszy na żołnierza śpiącego w najlepsze, uspokoił się nieco i zaczął zbierać rozprószone myśli.
Co to mogło być? Posłuchał jeszcze raz, uważnie i pilnie — tak jest, niema żadnej wątpliwości! I tym razem nie co innego, jak tylko to, co przedwczoraj. Kto to może być? Oczywiście, że znowu jakiś aresztant chce spróbować pójść za przykładem Pantałachy. Sporysz zapytał sam siebie, co ma czynić w takim razie? Czy zbudzić żołnierza? Lecz co mu żołnierz pomoże? Lepiej pójść i przekonać się, gdzie to, w której kaźni tak usilnie ktoś pracuje. Mignęła nawet chwilowo w jego głowie myśl, dać spokój i zostawić uciekającego aresztanta, niech ucieka, ale przyzwyczajenie służbowe wzięło górę. Stąpając na palcach, poszedł wzdłuż kurytarza, uchem śledząc, skąd mógł wydobywać się zgrzyt podejrzany. Idąc uśmiechał się nawet. Widać, że nie Pantałacha pracuje, ale jakiś nowicyusz. Niewprawne ucho, niewprawna ręka! Pantałacha umiał łowić uchem najlżejszy szelest na kurytarzu i natychmiast przestawał — widać, że robiąc swoje, panował zupełnie nad wszystkiemi władzami swego umysłu, nie czuł ani trwogi, ani wzruszenia, ani niepokoju. A ten zatopił się cały w swem zajęciu i na nic więcej nie zważa. Ciekawa rzecz, czy posłyszy, gdy będę kłódkę odmykał! O, rzecz pewna, że z taką ostrożnością nie daleko zajdzie!
Tak miarkując klucznik zwolna posuwał się kurytarzem. Ale im dalej szedł, tem bardziej chwilowy spokój jego niknął, tem silniej marszczyło się czoło i ściskały usta. Cóż to? zgrzyt zdawał się uchodzić przed nim coraz dalej w głąb kurytarza! Klucznik rozmiarkował sobie z góry, w których kaźniach znajdują się takie ptaszki, po których możnaby się spodziewać próby ucieczki, ale teraz przekonywał się, że we wszystkich tych kaźniach cicho jak makiem posiał. A harczenie rozlegało się ciągle, wyraźne, przyspieszone, monotonne, jak metaliczne świerczenie świerszczka w szparce pod piecem.
Zwolna, jak widmo, zbliżał się Sporysz ku kaźni, z której przedwczoraj po raz pierwszy głos ten złowieszczy posłyszał. Zbliżał się mimo jakiegoś wewnętrznego oporu, potarł czoło ręką, jak gdyby chciał odegnać myśl jakąś natrętną a niedorzeczną. Wszak to być nie może! Wszak to nonsens, by i obecnie dźwięk ów mógł pochodzić z tej samej kaźni! Nikogo w niej nie było prócz Prokopa, a przecież ten idyota ani piłki niema, ani obchodzić się z nią nie umie, ani interesu żadnego nie ma piłować sztaby! A przecież głos wyraźnie na tę właśnie kaźnię wskazywał. Sporysz zbliżył się ku samym drzwiom, przyłożył ucho, tak, nie było wątpliwości, z tej kaźni wydobywał się dźwięk złowieszczy, rozlegał się wyraźnie, niby ostrymi grotami bił w pierś Sporysza. Klucznikowi włosy stanęły na głowie, dech w piersi zatamowało.
— Boże! To Pantałacha! — mimowoli wyrwało się półgłosem z jego piersi — i w tej chwili tajemniczy zgrzyt ustał.
Nie wiedząc, co i po co czyni, z trzaskiem i stukiem wpadł Sporysz do kaźni. Kaźnia była pusta, wszystko w niej było w porządku, tylko bezmyślne, wytrzeszczone oczy Prokopa spoglądały na klucznika z kąta, z tapczanu.
— A ty co robisz? — krzyknął na niego Sporysz, nie dla tego, by się czegoś dowiedzieć, ale poprostu dla tego, by posłyszeć głos ludzki.
— Ja... ja... spię — rzekł jąkając się Prokop.
— A nie słyszałeś nic?
— Nie, nic.
Sporysz był blady jak trup. Światło latarni, którą trzymał w ręku, padało ukośnie na jego twarz i nadawało jej wyraz martwy, okropny. Nie wiedząc co dalej czynić, Sporysz zaczął uważnie oglądać sztaby u pieca, kraty i obicia u drzwi i okna — nigdzie ani śladu piłowania. A przecież harczenie owo trwało tak długo, było tak wyraźnem, że złudzeniem nie mogło być w żaden sposób. Z ciężkiem sercem, zgarbiony i pochylony niby pod wielkim jakimś ciężarem, wyszedł klucznik z kaźni, zamknął ją i powolnym krokiem oddalił się, co chwila stając i nadsłuchując. Ale harczenia już nie było słychać. Cała reszta nocy przeszła spokojnie.
Spokojnie! To, co się działo tej nocy w duszy Sporysza, podobnem było raczej do burzy, obalającej wszelkie zapory i wyrywającej drzewa z korzeniem, niż do spokoju. W pamięci starego żołnierza ożyły pod wpływem zgryzoty wewnętrznej i niewyjaśnionego faktu wszystkie wierzenia o duchach i marach, jakiemi karmiła go młodość przeżyta pod wiejską strzechą, jakich i w wojsku niemało się nasłuchał. To, co do niedawna odbijało się od jego zdrowego rozsądku, zdrowej natury i czystego sumienia, jak od stalowego puklerza, teraz zdobywało szturmem pozycyę i nie znajdowało oporu. Sporysz już nie wątpił, że słyszał głos nieziemski, że to Pantałachy ręka sprawiała owo harczenie, że to Pantałachy duch pokutuje w miejscu swej gwałtownej śmierci i mści się na swym mordercy. Stojąc na końcu kurytarza Sporysz pierwszy raz ze śmiertelną trwogą spojrzał w jego głęboką ciemną czeluść, jak gdyby się lękał, że na tle tej ciemności w najbliższej chwili zobaczy jakieś okropne widmo, które wszystką krew w jego żyłach w lód zmieni od razu. Dreszcz go przejmował za każdym szelestem, a jednak stokroć straszniejszą od każdego szelestu była dla niego ta martwa, okropna cisza, która zalegała więzienie. Nawet żołnierz spiący obok niego na pace nie chrapał, ale oddychał tak cicho i spokojnie, że Sporysz przerażony aż ku twarzy jego zbliżył ucho, bo w jednej chwili mignęła mu przez głowę myśl, czy też żołnierz ów, posłyszawszy złowieszcze harczenie, nie umarł z przestrachu. Gdy jednak za parę godzin żołnierz się obudził i Sporysz zapytał go, czy czego nie słyszał, żołnierz najspokojniej w świecie odparł: — Bogu dzięki, nie!
— Bój się Boga, Sporysz, człowiecze, a ty jak wyglądasz! — krzyknął na drugi dzień rano jeden z dozorców, przyszedłszy do służby.
— Co? ja? A jakże mam wyglądać? — rzekł Sporysz zmienionym, rozbitym głosem.
— Jak z krzyża zdjęty! — rzekł dozorca i aż ręce załamał. — Zgarbiłeś się, twarz ci pożółkła, oczy zapadły głęboko w głowę. Co ci się stało?
— Ależ nic, nic! — rzekł Sporysz, machając ręką. — To ci się tak zdaje! Nic mi nie jest.
Dozorca wzruszył ramionami i głową pokiwał.
— Ależ tyś chory, ledwie się na nogach trzymasz, trzęsiesz się jak w febrze, masz gorączkę! — wołał dozorca, stary wojskowy towarzysz Sporysza.
— No, Bóg z tobą! Co ci się śni! Pek-zapek! — odmawiał się Sporysz, siląc się na uśmiech. — Jeszcze naprawdę wmówisz we mnie, żem chory. Nie, mówię ci, żem zdrów. To... tak tylko, nie spałem w nocy. Przespię się po obiedzie, i będzie mi dobrze.
I spiesznym krokiem oddalił się, jak gdyby starał się ujść badawczych oczu starego towarzysza. Rozumie się, że o swojej nocnej przygodzie nikomu nie mówił ani słowa. Bał się, by go nie wyśmiali. Czekał zresztą, co powie klucznik, który po nim będzie miał dyżur następnej nocy.
— Słuchaj no, braciszku — pytał jakoś nieśmiało i z jakiemś zakłopotaniem Sporysz następnego dnia klucznika, który po nim miał nowy dyżur w tym samym co on kurytarzu więziennym — słucha no, czy ty tej nocy... tego... jak się nazywa... nic nie słyszałeś?
— Gdzie?
— No, tutaj, w kaźniach?
— W kaźniach? A chybaż co miałem w kaźniach słyszeć?
— No, ja nie wiem, ale właśnie się ciebie pytam.
— Nie słyszałem nic, albo co? Może ty co słyszałeś?
— Ja? Ależ nic.
I Sporysz oddalił się spiesznie, unikając dalszych pytań. Widać jednak było po nim, że jakaś trwoga opanowała go i nie dawała spokoju. Chwiał się na nogach, chodził jak nie swój, unikał ludzi, a gdy nie mógł ich uniknąć, to albo milczał, albo odzywał się urywanymi zwrotami, półsłówkami lub zagadnięty nagle gadał całkiem od rzeczy, jak gdyby umysł jego wcale czem innem był zajęty.
To ostatnie było też zupełną prawdą. W umyśle Sporysza panowało jedno wyobrażenie, potężne i pożerające wszystko inne — Pantałacha. Osławiony złodziej nie umarł, on żył w duszy Sporysza i tam prowadził dalej swe rzemiosło — zwolna, lecz nieustannie piłował i przerzynał jednę za drugą żywe nici, które łączyły Sporysza z życiem i światem.
Niby robak podgryzał on korzonki jego duchowej istoty. Teraz, gdy nie można go było zamknąć w kaźni, dać do kazienki lub zasadzić do pracy w „labatorni“, gdy stał się niewidzialnym i nieuchwytnym, potęga jego wzrosła niezmiernie i wszelki opór przeciw niej był daremny.
Mimo to słowa drugiego klucznika mignęły dla Sporysza jak słaby promyk nadziei. A, tamten nie słyszał w nocy nic! Może i ja nie usłyszę! Może to wczorajsze było przecież złudzeniem, pochodziło z gorączki i niewyspania! Ale w duszy coś szeptało mu, że nadzieja to złudna, że straszny gość znowu go w nocy nawiedzi, znowu da mu się posłyszeć. Jeżeli Pantałacha jego tylko obrał sobie za cel, to co ma się dawać słyszeć komu innemu?
Podczas wieczornego obchodu po kaźniach Sporysz znienacka jakoś rzucił wzrokiem na Prokopa i aż zadrżał z przestrachu.
Twarz idyoty była okropną, miała tak dziki, na pół krwiożerczy, na pół przestraszony wyraz, że klucznikowi aż mróz przeszedł po ciele. Przypomniał sobie gadkę ludową, że dzieci i zwierzęta widzą nieraz duchów wtedy, kiedy dorośli ludzie nie widzą nic. Miałżeby Prokop?... Ale nie, nie, to być nie może! Mimo to klucznik nie miał odwagi ani słówka przemówić do Prokopa, wyleciał z kaźni jak oparzony i ledwie mógł drzącemi rękami pozamykać kłódki i rygle.
Skończywszy obchód chodził jakiś czas po kurytarzu, siląc się do ruchu, czekając, co będzie. Nic nie było. Lecz zaledwie przystanął w końcu kurytarza, przeciwległym od tego, w którym stał żołnierz, gdy rozległ się nowy zgrzyt złowieszczy.
— Hrrr, hrrr, hrrr!
Przejęty nieopisaną trwogą klucznik wydał głuchy krzyk z piersi i rzucił się co tchu biedz w przeciwległy koniec kurytarza, ku żołnierzowi, kiedy coś tam porządkował w swej tornistrze. Po jego okrzyku harczenie natychmiast ustało.
— Sły... słyszeliście? — pytał bez tchu Sporysz żołnierza.
— Co takiego? — rzekł obojętnie żołnierz, zwracając ku niemu twarz.
— Jakto co takiego? Chybaście nie słyszeli?
— Com miał słyszeć? Nie słyszałem nic.
— A... a... to... wiecie, takie... harczenie?
— Harczenie?
Żołnierz wytrzeszczonemi oczyma wypatrzył się na Sporysza jak na człowieka nie spełna rozumu.
— Ależ dopiero co... przed chwilą... ot tak: hrrr, hrrr, hrrr!... — ledwie dysząc, bez związku tłumaczył Sporysz.
— Dobrze, dobrze, będę pilnował — rzekł żołnierz, by zakończyć dyskusyę, oczywiście doszedłszy do wniosku, że klucznik jest trochę ponad miary zakropiony.
Tej nocy jednak harczenie już się nie powtórzyło i żołnierz, który nie spał noc całą, nic dosłyszeć nie mógł. Nie dziw więc, że klął Sporysza w duchu na czem świat stoi, a rano w raporcie dosolił mu twierdząc, że był pijany, że alarmował straż nadaremnie i gadał coś takiego, co i zrozumieć trudno. Biedny Sporysz został zawezwany przez dyrektora więzienia do wytłumaczenia się, a nie chcąc się przyznawać do swej trwogi przed duchem Pantałachy zeznał, że był niewyspany, że dostał gorączki, w której mu się czasem coś przysłyszy i prosił, by go na parę dni uwolniono od służby, dopóki nie wyzdrowieje. Lekarz więzienny rzeczywiście potwierdził nienormalny stan Sporysza, kazał mu zachować dyetę i zażywać na czczo chininy; a dyrektor dał mu urlop na trzy dni, gdyż zdaniem lekarza choroba wcale nie była groźną i w krótkim czasie powinna była minąć.
Z zaciśniętymi zębami i z ciemną złością w duszy wyszedł klucznik z budynku więziennego i zmiąwszy w dłoni receptę lekarza, rzucił ją do rynsztoku.
— Dureń! — mruknął. — Maca puls, słucha piersi i plecy, i myśli, że poznał chorobę. I pisze recepty. A co się dzieje w duszy człowieka, o to ani się zapyta!
Po trzech dniach Sporysz powrócił do służby — na pozór uspokojony, ale w gruncie rzeczy tylko osłabiony i wycieńczony ciągłą trwogą, ciągłym niepokojem, ciągłemi przywidzeniami. Oswoił się z niemi, czuł, że nic go już nie wyrwie z rąk Pantałachy i poddał się losowi. Wiedział z góry, że najbliższej nocy znowu posłyszy z celi więziennej ów chrzęst przerażający, a mimo to coś ciągnęło go ku tej celi, pragnął jak najprędzej posłyszeć to, co go niedawno taką przejmowało trwogą, był jak ten skazaniec, który z śmiertelną trwogą i z niecierpliwością zarazem czeka odczytania wyroku.
I nie omylił się w swem przeczuciu. Najbliższej nocy Pantałacha dał się słyszeć swym zwykłym sposobem, chociaż przez cały czas niebytności jego nikt nic nie słyszał w tym kurytarzu. W tym czasie cofnięto już straż wojskową z kurytarza, klucznik więc był sam pośród gołych ścian. Chwilę słuchał strasznego harczenia jak skamieniały, ale naraz strach śmiertelny ogarnął go, rzucił się ku drzwiom i wpadł do wartowni z rozdzierającym krzykiem:
— Pantałacha! Pantałacha!
W jednej chwili zerwali się wszyscy żołnierze i obskoczyli klucznika, który chwiał się na nogach i był blady jak trup.
— Co się stało? Co takiego? — dopytywano go chórem, ale Sporysz nie mógł ani słowa powiedzieć. Błędnem okiem zataczał dokoła, łamał ręce i poruszał ustami, z których żadnego głosu wydobyć nie mógł.
Straż wojskowa ruszyła na kurytarz — w celach panowała zupełna cisza. Klucznik, którego dwaj żołnierze prowadzili pod ręce, skinieniem głowy wskazał na kaźnię, z której uciekł Pantałacha; drżenie jego zdradzało, że ta kaźnia była powodem jego przestrachu. Wzięto od niego klucze, otworzono kaźnię, kapral i jeszcze trzej żołnierze weszli do jej wnętrza, przeszukali wszystko, zrewidowali do naga przelęknionego Prokopa, ale nic podejrzanego znaleść nie mogli.
Pozostawiono na kurytarzu posterunek wojskowy, a klucznika wzięto do wartowni i ułożono na gołych deskach tapczanu. Leżał niemy, z oczyma w słup i ciągle poruszał ustami, jak gdyby z kimś niewidomym prowadził niedosłyszalny dla ucha ludzkiego rozhowor. Nad ranem zasnął, ale sen to był niespokojny, gorączkowy. Co chwila rzucał się Sporysz, zgrzytał zębami, bił rękoma o deski. Niedawna bladość ustąpiła miejsca gorączkowym rumieńcom, głowa i całe ciało jego były jak w ogniu.
Zawiadomiono dyrektora o chorobie klucznika. Dyrektor pospieszył do wartowni, przystąpił do nieprzytomnego klucznika i dotknął się go ręką, jak gdyby chciał go zbudzić. W tej chwili jednak Sporysz rzucił się gwałtownie na tapczanie i z wyrazem największej trwogi, przewracając krwią zaszłe oczy, znowu krzyknął:
— Pantałacha! Pantałacha!
I znowu zamilkł. Więcej nie można było z niego wydobyć. Przywołany z więziennego szpitala lekarz skonstatował zapalenie mózgu i kazał natychmiast przenieść Sporysza do szpitala, wyrażając zarazem wątpliwość, czy uda mu się pacyenta w tak podeszłym wieku przywrócić do zdrowia.
W szpitalu Sporysz pod wpływem zimnych okładów na chwilę przyszedł do przytomności i w urywanych słowach opowiedział dyrektorowi o owem harczeniu, jakie słyszał w kaźni. To była ostatnia jego jasna chwila. Wkrótce przeważył znowu stan gorączkowy i ku północy Sporysz zakończył życie w szpitalu.
Dyrektor upadał ze zmęczenia. W towarzystwie trzech dozorców całego pół dnia robił rewizyę po wszystkich kaźniach tego kurytarza, na którym klucznikiem był Sporysz. Zabrano mnóstwo noży, szydeł, gwoździ, szachów robionych z chleba, kart robionych z bibuły, ołówków i tym podobnych zakazanych rzeczy, ale nic takiego, coby usprawiedliwiało podejrzenie, że ktoś z więźni mógł piłować kraty lub sztaby. Przesłuchano wszystkich więźni, czy nie słyszeli podejrzanego harczenia, ale tutaj dyrektor sam z góry wiedział, że przesłuchiwanie jest daremnem i że żaden więzień, który nie chce przez towarzyszy być uznanym za „kapusia“ (szpiega) i na każdym kroku maltretowanym, nie powie prawdy, chociażby i słyszał coś takiego. I rzeczywiście, harczenia nie słyszał nikt.
Miałożby to być po prostu wypływem rozdrażnionej wyobraźni Sporysza? Ale z opowiadania klucznika mógł dyrektor wnioskować, że gdy Sporysz pierwszy raz słyszał owo harczenie, był jeszcze zdrów i wcale się niczego podobnego nie spodziewał. Przypuszczał dyrektor, że mógł się Sporysz pomylić w kaźni, przypuszczał, że posłyszawszy o tem co się stało, winny więzień mógł podać niebezpieczne narzędzie do innej kaźni, i dla tego zarządził rewizyę wszystkich kaźni i wszystkich aresztantów na raz. Rewizya pozostała bezskuteczną, a przedewszystkiem ważnem było to, że najstaranniejsze obejrzenie wszystkich krat i sztab nie wykazało nigdzie ani najmniejszego śladu piłowania.
— Tam do starego dyasa! — mruczał raz po raz dyrektor, spluwając z niecierpliwości. Był to jednak stary niedowiarek; w duchy nie wierzył, a zanim się uspokoić namyśli, że wszystko się Sporyszowi „przysłyszało“, chciał spróbować wszystkiego, co mogło doprowadzić do wykrycia prawdy. Postanowił więc jeszcze raz jak najstaranniej przeszukać kaźnię Prokopa. Lecz i tutaj przeszukiwanie do niczego nie doprowadziło. Dyrektor klął po czesku i nogą tupał, wreszcie wpadł na jakąś myśl i kazał wyjść z kaźni dozorcom. Pozostał sam na sam z Prokopem.
— Słuchaj, Prokopa — rzekł do niego dyrektor — ty w nocy spal?
— Spał.
— A słyszal co?
— Nie słyszał.
— Ne prawda! Ja wim, żeś słyszal!
Prokop wypatrzył się na dyrektora wytrzeszczonemi oczyma, wreszcie uśmiechając się głupowato zapytał?
— A skąd wy wiecie, że ja coś słyszał?
— Skąd ja wim? — rzekł dyrektor. — Ja ti to powim potem, a teraz ty mi mów, co ty słyszal?
— Ja... ja... nic nie słyszał.
— Do sto dyasow! — wrzasnął dyrektor tupnąwszy nogą. — Słuchaj, Prokopa, co ja ti powim! Pryjechal tu twój batko i ptal se za tebou. Mówi: a gde mój Prokop, choczu ho wzat do doma. Dost tu już u panów panowal.
Dyrektor wiedział, czem nastraszyć Prokopa. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał ojciec w odwiedziny do niego, Prokop objawiał tyle strachu, że nie było większej groźby dla Prokopa, jak ta, że go z więzienia odeszlą do domu. I teraz Prokop zbladł i zaczął się trząść na nogach.
— Nie... nie... nie! — bełkotał — ja nie chcę do domu!
— A powisz coś słyszal w nocy?
— Powiem, powiem.
— No, gadaj.
— A... a,.. nie będziecie bić?
— Bić? A to za co? — zdziwił się dyrektor. — Za to, żeś coś słyszal?
— Bo ja to sam zrobił.
— Coś ty zrobił?
— A to... takie ładne, co tak mówiło: hrrr, hrrr, hrrrr, hrrrr.
Dyrektor aż na miejscu podskoczył.
— Tyś to zrobil? A ty jak to zrobil?
— Jak? A ot tak.
I Prokop wydobył ze swych gęstych, rozczochranych włosów kawałek piórka gęsiego, wsadził jeden koniec za sztabę drzwi, a drugi koniec parę razy poruszył palcem. I rzeczywiście, drgające pióro, uderzając o dębowe okute drzwi, wydawało dźwięk podobny do zgrzytu piłki tnącej żelazo. Dyrektor aż w dłonie klasnął.
— I pocóżeś ty to zrobił? — pytał Prokopa.
— Po co? — wypatrzył się na niego Prokop. — Ni po co, tak.
— A dla czegóż nikt tego nie słyszal prócz Sporysza?
— Sporysza? A to co za Sporysz?
— Nie wisz? Ten pan klucznik, co wczoraj zemrzel.
— Klucznik umarł? Sporysz umarł! — krzyknął Prokop. — Aha, to ten, co mi odebrał to moje, takie ładne, co mi dał Pantałacha!
I nie zważając na obecność dyrektora, idyota zaczął skakać po kaźni i klaskać w dłonie, przymawiając:
— A tak! A tak! Tak mu trzeba! Niech by mi był nie odbierał tego co moje! A ja mu za to zagrałem, tak jak grał nanaszko Pantałacha tej nocy, kiedy uciekał. A ja niby spał, alem słyszał dobrze! A klucznik wpadł do mnie w nocy do kaźni, szukał czegoś, ale nic nie znalazł. A potem już do kaźni nie chodził, tylko stał pod drzwiami i krzyczał. A ja mu grał tak ładnie. Ha, ha, ha! A on wziął i umarł! Tak mu trzeba!
— Bestya sobacza! — mruknął dyrektor, widząc tę bestyjską radość idyoty i zrozumiawszy cały związek jego słów. — No co z nim udelasz! czy bit’ ho, czy powisit’ ho? Kiedy on hloupy jak but! Niech tie hrom bije!
I splunąwszy, wyszedł z kaźni.