<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Chwilę szli milcząc długim, ciemnym kurytarzem, wreszcie klucznik zrównawszy się z Pantałachą, rzekł:
— Słuchaj, Pantałacha, a czujesz się bardzo słabym?
— Ja? Od czego? — zapytał od niechcenia Pantałacha.
— Od czego? Bagatela! Pięćdziesiąt kijów dostał i jeszcze się pyta, od czego.
— Kijów! — z pogardą wycedził Pantałacha. — Co mi to znaczy! Nie tyle ja już nieraz dostawałem i nie takich waszych cesarsko–królewskich kijów! Żeby to pan wiedział, co niejeden z naszej branży dostanie, gdy wpadnie w ręce takiej chłopskiej komisyi, to wtenczas byś pan wiedział, co to znaczy „wytrzymać“. A to co? Niby mię pięćdziesiąt pcheł ukąsiło.
— Ej, Pantałacha, Pantałacha — rzekł z żalem klucznik. — Czy ty się nie boisz Boga, tak marnować swój wiek i swoje siły? Dał ci Bóg zdrowie, dał ci taki talent w rękach, że co oczyma zobaczysz, to rękami zrobisz, a tyś się puścił na kradzież, zamiast spokojnie na chleb zarabiać i Pana Boga chwalić!
Pantałacha długiem, badawczem wejrzeniem zmierzył klucznika od stóp do głowy. Był to jedyny klucznik więzienny, w którym ta „psia służba“ nie wytrawiła ludzkich uczuć. Surowy w pełnieniu swych obowiązków, po za ich sferą był ludzkim, miękkim i łagodnym jak dziecko, umiał widzieć w aresztancie człowieka równego sobie, nieraz zepsutego, ale częściej nieszczęśliwego. Aresztanci nie lubili go za to, że im nie pobłażał, że go nie można było podkupić, by patrzał przez palce na ich nocne pijatyki i gry w karty w kaźniach urządzane. Gdy miał nocną inspekcyę, musieli wszyscy spać w porządku i ani wódki w pęcherzu nie przyniósł i przez wizytyrkę zapomocą rurki trzcinowej nie wlał, ani gry karcianej nie ścierpiał. Ale za to gdy inni klucznicy i policyanci, może dla zamaskowania swych potajemnych pobłażliwości, za które kazali sobie aresztantom płacić, publicznie w obec władz traktowali aresztantów jak psów, bili po twarzy i nie odzywali się inaczej, jak „ty psie, złodzieju!“ to klucznik Sporysz obchodził się zawsze łagodnie i po ludzku, a gdy na którego aresztanta naszła tęsknota za swobodą, on go i pocieszył i list do domu napisał i wiadomość od krewnych przyniósł, jeżeli ich dyrektor do widzenia się z samym więźniem nie dopuścił. „Sporysz w służbie pies, a po za służbą człowiek“, taki był powszechny sąd więźniów o tym kluczniku, nie dziw więc, że większa ich część nie lubiała Sporysza, gdyż mieli aż nadto wiele sposobności wchodzić z nim w kolizye podczas służbowych godzin, a jego ludzkie przymioty tylko mało komu były dostępne i potrzebne. Mimo to jednak wszyscy wiedzieli, że Sporyszowi można zaufać, że w danym razie najgoręcej ujmie się za aresztantem i przed dyrektorem i przed prokuratorem i najłagodniej sądzi wszelkie drobne wykroczenia przeciw surowemu porządkowi domowemu więzienia, chociaż go w obec aresztantów sam surowo przestrzega. I Pantałacha znał nawskroś Sporysza, dlatego też szczere słowa tego ostatniego nie oburzyły go ani nie rozgniewały. Rzekł tylko, znowu utkwiwszy oczy w ziemię i z pewnym odcieniem smutku w głosie:
— Panie Sporysz! Wiem, że pan dobry człowiek, i że pan mi to z dobrego serca gadasz. Ale proszę pana, daj pan temu spokój! Wie pan, jakto u nas mówią: Nikt nie wie, gdzie drugiego but gniecie, i co z woza upadło, to przepadło. Najlepiej przestańmy o tem gadać.
— Jak chcesz! — rzekł Sporysz — Ale myślałem, że dziś, w taki ciężki dzień, zechcesz pomyśleć o sobie.
— Niby to ja nie myślę co dzień i co godzina! Niby to mi w tych przeklętych murach taki raj, że trzeba dopiero pięćdziesięciu kijów, bym pomyślał o sobie. Ej, panie Sporysz, niby to pan rozumny człowiek, a tego pan nie wiesz, że człowiek nie ucieka od kołacza, lecz od miecza.
— Wiem to, wiem — rzekł Sporysz — ale właśnie chciałbym, ażebyś nie potrzebował więcej od tego miecza uciekać.
— Ha, to już jak Bóg da! — odrzekł Pantałacha i zamilkł.
Przeszli kurytarz i wyszli na podwórze. Trzeba było przejść poprzek tego podwórza i wejść do przeciwległego, dużego i ponurego budynku, w którym mieściły się kaźnie aresztantów. Z daleka słychać już było w tym budynku szum i gwar półtory tysiąca ludzi znajdujących się w jego ścianach. Lecz ani klucznik, ani Pantałacha nie zważali na ten gwar, uszy ich od dawna do niego nawykły. Tylko wyszedłszy z ciemnego kurytarza na jasne, światłem słonecznem zalane podwórze, klucznik nagle chwycił się za kieszeń, jak gdyby sobie coś przypomniał.
— Słuchaj, Pantałacha — rzekł — dobrze, żem sobie przypomniał, com ci miał powiedzieć.
— Co takiego? — zapytał Pantałacha, żywo zwracając ku niemu oczy, w których zabłysły iskry radosnego oczekiwania, lecz natychmiast też znikły, zagaszone siłą woli.
— Wiesz ty, że cała twoja ucieczka jest opisana w gazetach?
— Tak? — rzekł Pantałacha niby rozczarowany.
— A tak. Het ci narody o tobie czytają, po wszystkich traktyerniach i piwiarniach ciągle tylko słychać: Pantałacha, Pantałacha.
— A niech sobie gadają! — rzekł ten i machnął ręką. — Co mię to obchodzi. Centa mi nikt za to nie da.
— Otóż właśnie, że się mylisz! — odrzekł uśmiechając się klucznik. — Właśnie wczoraj wieczór siedzę u Naftuły, a tam jacyś trzej panowie jedzą kolacyę i czytają na głos twoją historyę. Mówię ci, opisali cię, jak Bóg wie jakiego Kartusza. Przeczytali i zaczęli gadać o tobie, jaka to szkoda takiego człowieka. No, wtrąciłem i ja moje słowo, zacząłem opowiadać, że cię znam, jak się w więzieniu zachowujesz, i tam dalej. Słowo po słowie, doszło do tego, że jutro — to niby dzisiaj — masz dostać kije. Spojrzeli po sobie, dalej jeden wyjmuje srebrnego guldena i mówi mi: proszę pana, bądź pan taki dobry i daj mu tego guldena na pocieszenie odemnie. Wahałem się chwilę, a dalej sobie myślę: Cóż? dobra dusza u paniska, niech i tak będzie. On tymczasem zawinął tego guldena w papierek i dał mi go dla ciebie. Na, masz ten podarunek.
Byli właśnie u wejścia kurytarza więziennego. Klucznik wydobył z kieszeni zwitek papierowy i rozwinąwszy go, podał Pantałasze dużą srebrną monetę.
— Papieru ci nie dam — dodał śmiejąc się Sporysz — bo papieru więźniom mieć nie wolno.
— Niech mu Bóg da zdrowie, temu panu za taki podarunek! — rzekł radośnie Pantałacha, chwytając z niezwykłą łapczywością srebrną, nieco zabrukaną monetę i chowając ją do kieszeni. I panu daj Boże zdrowie, panie kluczniku, żeście byli tacy łaskawi dać mi ten darunek. Inny by pewnie zachował guldena dla siebie, a o biednym aresztancie ani by pomyślał.
— No, toby już nie ładnie było — rzekł z odcieniem dumy Sporysz. — A przytem, prawdę powiedziawszy, i ja skorzystałem przytem, bo mi ci panowie wczoraj za to zafundowali aż dwie halby piwa i zakąskę. A krzywdzić ciebie w taki ciężki dzień, nie, to byłoby całkiem nieładnie.
— Bóg zapłać panu! Bóg zapłać! — dziękował Pantałacha, który otrzymawszy owego guldena nagle niby całkiem się zmienił, ożył, jak gdyby sam nad sobą zapanować nie mógł. Mimo całego swego współczucia Sporysz, widząc tę zmianę z tak mizernego powodu nie mógł opędzić się myślom wcale niepochlebnym dla Pantałachy.
— Ot, widać zaraz złodziejską żyłkę! — myślał poczciwy klucznik. — Skoro tylko ten nieszczęśliwy pieniądz jego ręki dotknie, zaraz jak gdyby dyabeł w niego wstąpił. No, tu daremne wszelkie upominania, krzywego już nie naprostuje nic, chyba rydel i łopata. A szkoda człowieka!
Pantałacha tymczasem ni to szedł, ni to biegł kurytarzem o całe dwa kroki przed klucznikiem, oczywiście spieszno mu było do swej kaźni.
— A co, może ci co przynieść do jedzenia za te pieniądze? — zapytał Sporysz, odmykając kłódkę u drzwi kaźni.
— E, nie — rzekł Pantałacha — trzeba zostawić na później, na kazienkę.
— I to racya — rzekł klucznik, wpuszczając go do kaźni i zamykając za nim drzwi.
— Dyabła zjesz, zanim mię w tej przeklętej kazience zobaczysz — mruknął Pantałacha, słysząc kroki odchodzącego klucznika.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.