Paulina/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paulina |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nareszcie znaleźliśmy się sami w saloniku Alfreda. Oczekiwałem z niecierpliwością na wyjawienie tajemnicy, która już przed trzema laty żywo budziła moją ciekawość.
Po chwilowym namyśle, Alfred temi słowy rozpoczął swoje opowiadanie.
— Przed kilku latu udałem się do Normandji, do kąpieli morskich w Trouville, pomimo zatrważających wieści, jakie z tej prowincji od pewnego czasu dochodziły do Paryża, o tajemniczych morderstwach popełnianych z niesłychaną zręcznością, przez bandę rozbójników. Podczas mojej bytności w Trouville, opowiadano między innemi o pewnym poborcy z Point-Eocyn, który odwożąc do Lisieux 12.000 franków, zastał w drodze zamordowany, a ciało jego wrzucono do rzeki. Sprawcy jednak tej zbrodni nie zostali odkryci, pomimo energji paryskiej policji, która zaniepokojona temi rozbojami, wysłała na miejsce zbrodni najzręczniejszych swoich agentów; wypadki te napełniały trwogą i przerażeniem cichą i spokojną Normandję. Przyczyny ich zdawały się tak tajemnicze i niepojęte, że nie wiedziano, gdzie ich szukać. Opozycyjne tylko dzienniki wszystko na kark rządu składały. Przyznaję, niewiele dawałem wiary opowiadaniom, które wyglądały raczej na tajemnicze dramaty wąwozów Sierra Morena lub skalistych gór Kalabarji, niż na dzieje bogatych wzgórz i żyznych dolin Pont Audemaru, ożywionych mnóstwem wsi, zamków i folwarków. Rozbójników wyobrazić sobie mogłem jedynie w lesie lub jaskini; w trzech zaś sąsiednich departamentach niema ani cienia jaskini, ani jednego zagajnika, któryby zasługiwał na nazwę lasu.
Wkońcu jednak zmuszony byłem uwierzyć w prawdziwość krążących wieści. Bogaty jakiś Anglik jadący z żoną z Havru do Alencon, został zatrzymany o pól mili od Divers; pocztyljona związanego wrzucono do powozu w miejsce uprowadzonych podróżnych, a konie znające miejscowość, przybyły same do Ranville i zatrzymały się przed pocztą. Chłopiec stajenny, otwierając bramę, znalazł powóz i w niem związanego pocztyljona. Zaprowadzono go natychmiast do mera, gdzie zeznał, iż czterech zamaskowanych ludzi w ubraniu brudnem i zniszczonem, zatrzymało powóz i uprowadziło anglików. On chciał się bronić i wystrzelił, wkrótce jednak patem dały się słyszeć jęki i krzyki; pocztyljon nie widział nic, gdyż leżał twarzą na ziemi; wkrótce potem związano go i wrzucono do powozu, w którym przyjechał prosto do zajazdu, dzięki wybornemu instynktowi koni. Wysłano natychmiast żandarmów na miejsce wskazane, gdzie też w istocie znaleziono leżące w rowie przebite puginałem ciało Anglika. Co do jego żony, nie znaleziono żadnego po niej śladu. Nowy ten wypadek miał miejsce o 10 czy 12 mil od Trouville; ciało przywieziono do Kaen. Chociaż byłbym niedowiarkiem takim jak św. Tomasz, niepodobna już było dłużej wątpić.
W trzy lub cztery dni po tym wypadku, w wigilję mego odjazdu, umyśliłem po raz ostatni zwiedzić miejsca, które opuszczałem; kazałem przygotować statek, który najmowałem miesięcznie, a widząc, że niebo jest czyste i pogoda prawie pewna, kazałem sobie przynieść nad brzeg obiad, papier i ołówek, i rozwinąwszy żagiel, sam jeden popłynąłem na umyśloną wycieczkę.
— Przypominam sobie — przerwałem — że zawsze miałeś marynarskie zachcianki, przypominam twoje spacery łódką amerykańską pomiędzy mostem Zgody a Tuileryjskim.
— To prawda — mówił uśmiechając się Alfred. — Tym jednak razem o mało życiem takiej zachcianki nie opłaciłem: z początku wszystko szło dobrze; miałem małą łódkę rybacką o jednym żaglu, którym doskonale mogłem korować i w przeciągu trzech godzin, zrobiłem osiem czy dziesięć mil, gdy nagle wiatr ustał, nastała cisza i ocean wygładził się jak tafla zwierciadlana. Byłem właśnie wprost ujścia Orny, mając z prawej strony płaszczyzny Langruna i skały Liońskie, z lewej ruiny jakiegoś opactwa, należącego do zamku Burcy; był to piękny krajobraz, który chciałem skopjować. Ściągnąłem żagle i zabrałem się do roboty.
Nie wiem jak długo byłem zajęty, gdy nagle poczułem na twarzy gorący powiew wiatru, który jest oznaką zbliżającej się burzy; morze zmieniło kolor, z zielonego stało się ciemnoszare, błyskawica przerżnęła horyzont, niebo pokryło się czarnemi, groźnemi, podobnemi do łańcucha gór, chmurami; nie było chwili do stracenia, podniosłem żagiel i skierowałem łódkę ku Trouville, płynąc ku brzegom, aby w razie niebezpieczeństwa mieć ląd w bliskości. Zaledwie jednak upłynąłem ćwierć mili, żagiel zaczął silnie uderzać o maszt; spuściłem go, gdyż nie dowierzałem tej zwodniczej ciszy morskiej.
Istotnie, w chwil kilka potem, kilka prądów wiatru skrzyżowało się, morze zaczęło się kołysać, huk piorunu dał się słyszeć, była to przestroga nie do pogardzenia. Rzeczywiście też burza zbliżyła się szybko. Zdjąłem ubranie, wiosła wziąłem do rąk i skierowałem się ku brzegom.
Byłem jednak od nich o całe dwie mile oddalony; szczęściem była to godzina przypływu i chociaż wiatr był przeciwny, a chwilami ustawał zupełnie, bałwany popychały mnie ku brzegom. Ja ze swej strony dokazywałem cudów, wiosłując z całych sił, jednakże burza nadchodziła szybko i wkońcu dogoniła mnie. Nadomiar złego noc się zbliżyła; miałem jednakże nadzieję, że wyląduję zanim się ściemni zupełnie.
Straszną przeżyłem godzinę; łódka moja rzucona jak łupina orzecha, wznosiła się i opadała wraz z bałwanami. Wiosłowałem jednak ciągle; wiedziałem nareszcie, że tracę napróżno siły, rzuciłem wiosła wgłąb łódki obok masztu i żagli, zdjąłem resztę wierzchniego ubrania, aby nie zawadzało w nurtach i chciałem rzucić się w morze, aby dopłynąć do brzegu. Lekkość jednak łódki ocaliła mnie; kołysząc się lekko jak korek, nie nabrała ani kropelki wody; lękałem się tylko, aby się nie rozbiła o skały; już zdawało się że uderza, lecz uczucie to było tak szybkie i lekkie, iż nabrałem nadziei. Ciemność była tak głęboka, że o dwadzieścia kroków nic nie widziałem; nie mogłem więc dojrzeć jak daleko byłem od brzegu. Nagle doświadczyłem nagiego wstrząśnienia; nie mogłem wątpić — łódka uderzyła, lecz czy oskały, czy o mieliznę, nie wiedziałem. Nowy bałwan unosił mnie gwałtownie i miotał przez kilka minut łódką, nakoniec popchnął ją naprzód, a gdy morze się cofnęło, osiadła na piasku. Zabierając w rękę ubranie, wyskoczyłem, miałem wodę po kalana i zanim nowy bałwan, wielki jak góra, zbliżył się, byłem już na brzegu.
Rozumiesz, iż nie traciłem czasu. Włożyłem palto i szybko postępowałem naprzód. Wkrótce poczułem pod stopami żwir, oznaczający granicę przypływu i znów o parę kroków natura gruntu się zmieniła, szedłem, po wysoko rosnących ziołach nad brzegiem morza, byłem więc ocalony.
Jakiż przepyszny widok przedstawia morze oświecone światłem błyskawic, podczas burzy. Zamęt, chaos i zniszczenie, zdaje się panować na wszystkiem, jak gdyby Pan Bóg pozwolił morzu buntować się przeciwko sobie i bałwanom walczyć z błyskawicami. Ocean zdaje się wtedy pasmem gór ruchomych, których szczyty dosięgają chmur krainą przepaścistych dolin. Za każdem uderzeniem piorunu, błękitne wężykowate światełko przebiegało powierzchnię głębi i ginęło w przepaściach roztwierających się zamykających co chwila. Cudownemu temu widokowi przypatrywałem się z trwogą i ciekawością zarazem. Wernet, chcąc go widzieć, kazał przywiązać się do masztu; patrzał i przyglądał się napróżno; pędzel ludzki nigdy nie potrafi oddać tej przerażającej siły, wspaniałego i strasznego gromu grozy. Byłbym może stał noc całą, nieporuszony, patrząc i słuchając, gdyby nie grube krople deszczu, które ocuciły mnie z zadumy.
Było to w połowie października, mimo to noce były już chłodne i musiałem koniecznie myśleć o jakiem schronieniu. Przypomniałem sobie ruiny dostrzeżone z łodzi, które w tej stronie znajdować się były powinne. Zacząłem wstępować na wzgórza, gdy zdala ukazywały się mury, w których mogłem się ukryć. Przy świetle błyskawicy dojrzałem szczątki kaplicy, znajdowałem się więc w klasztorze. Wyszukawszy miejsce najmniej zniszczone, usiadłem pod kolumną, zdecydowany czekać dnia, bo nieznając miejscowości, nie wiedziałem gdzie się udać. W czasie moich polowań w Wandei i w Alpach, niejedną już noc gorszą od tej przepędziłem; jedna rzecz mnie tylko niepokoiła; uczułem głód i przypomniałem sobie, że od dziesiątej rano nic w ustach nie miałem, lecz o radości! macając się po kieszeniach, znalazłem bułeczkę, w drugiej zaś flaszkę koniaku, którego dobra moja gospolyni włożyć mi nie zapomniała. Była to wyśmienita kolacja, zupełnie zastosowana do okoliczności w jakich się znajdowałem.
Zaledwie ją ukończyłem, uczułem miłe ciepło rozchodzące się po zdrętwiałych członkach; myśli moje ożywiły się, uczułem potrzebę spoczynku i snu, a okrywszy się paltotem, oparty o słup, wkrótce zasnąłem, ukołysany świstem wiatru i szumem bałwanów, odbijających się o brzegi morza.
Spałem już ze dwie godziny, kiedy nagle zostałem przebudzony odgłosem zamykających się ciężkich drzwi. Otworzyłem oczy, zdziwiony powstałem szybko i z instynktową ostrożnością skryłem się poza filarem. Napróżno jednak patrzyłem wokoło; nie widziałem nic, nic nie słyszałem, mimo to miałem się na baczności, przekonany, że hałas, który mnie przebudził, był rzeczywistością, nie zaś urojeniem marzenia sennego.