Pawilon wśród wydm/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Nocne wylądowanie.

Wróciłem do kotliny, aby ugotować jedzenie i zająć się swym koniem, którego zaniedbałem tego rana. Od czasu do czasu wychodziłem na skraj lasu. Ale nikt nie ukazywał się wśród wydm, a w pawilonie nie zachodziły żadne zmiany. W polu mego widzenia wciąż nie było nic, prócz yachtu na otwartem morzu. Yacht kołysał się i poruszał po morzu — bez określonego celu. Ale gdy się ściemniło, podpłynął do brzegu. Byłem przekonany, że Northmour i jego przyjaciele chcą wylądować pod osłoną nocy i to nie tylko dla zachowania tajemnicy, lecz i dlatego, że dopiero przed jedenastą morze przybierało, zalewając Graden Floe i inne piaski, broniące przystępu do brzegu.
Za dnia wiatr się uspokoił i morze również, ale o zachodzie słońca pogoda znów się pogorszyła. Noc była przeraźliwie ciemna. Wiatr wiał od morza w straszliwych podmuchach, a każdy podmuch był jak wystrzał armatni. Od czasu do czasu padał deszcz, a morze wraz z przypływem huczało coraz to silniej. Leżałem ukryty w mej wartowni wśród bzów. Nagle na maszcie szkuńca zabłysło światło. Po niem stwierdziłem, że statek był bliżej brzegu, niż w dzień. Widocznie Northmour dawał sygnał swym przyjaciołom na brzegu. Wszedłem między piaski ruchome i czekałem wypadków.
Skrajem lasu biegła ścieżka, łącząca dwor z pawilonem. O ćwierć kilometra od miejsca, gdzie stałem, ujrzałem szybko zbliżające się światło. Chwiało się ono i widać było, że to latarnia, którą niesie ktoś potykający się i miotany podmuchem nawałnicy. Ukryłem się jeszcze lepiej i zobaczyłem, jak przeszła koło mojej skrytki, stara niańka Northmour’a, osoba głucha i milcząca. Brała więc udział w tej tajemniczej sprawie.
Poszedłem tuż prawie za nią pod osłoną ciemności, ukrywały mnie pagórki i kotliny na drodze, a kroki moje nie dochodziły do niańki, nie tylko dlatego, że była głucha, lecz i dlatego, że tłumił je wicher i huk morza. Weszła do pawilonu, na piętrze otworzyła latarnię i postawiła ją na jednem z okien, wychodzących na morze. Natychmiast światło na maszcie szkuńca zgasło. Ludzie na statku ujrzeli, że są oczekiwani na brzegu. Stara w dalszym ciągu krzątała się po domu. Mimo, że pozostałe okiennice były zamknięte, widziałem przez szpary w nich światło, przechodzące z pokoju do pokoju. Zaczęła też palić w piecach, bo z kominów po kolei wylatywały iskry.
Byłem teraz pewny, że Northmour ze swymi gośćmi wyląduje, jak tylko przypływ na to pozwoli. Była to noc okropna dla marynarzy, pełniących służbę i myślałem z niepokojem i ciekawością o niebezpieczeństwie takiego lądowania. Miotany temi uczuciami, poszedłem na wybrzeże i położyłem się w kotlinie, odległej o jakie sześć stóp od ścieżki. Tu będę mógł przypatrzeć się przybyszom i powitać ich, jeżeli to będą znajomi.
Przed jedenastą ujrzałem latarnię szkuńca tuż przy brzegu, chociaż przypływ nie podniósł się do poziomu, przy którym lądowanie było bezpieczne. Jednocześnie spostrzegłem drugą latarnię, rzucaną wśród fal i ginącą w nich niekiedy. Ze względu na to, że pogoda była coraz burzliwsza, a yacht mógł się rozbić na płytkich wodach, postanowiono widocznie wylądować bez zwłoki.
Wkrótce potem przeszło tuż koło mnie czterech marynarzy, niosąc ciężką skrzynię. Piąty świecił im, idąc z przodu. Niańka wpuściła ich do pawilonu. Wrócili na brzeg, a po chwili dźwigali znów drugą skrzynię, większą ale widocznie lżejszą, niż poprzednia. Gdy szli poraz trzeci, jeden z majtków niósł skórzany tłumoczek, drudzy zaś — kobiecy kuferek i pudło. Ciekawość moja była w najwyższym stopniu podniecona. Jeżeli gościem Northmour’a była kobieta, oznaczało to, że odstąpił od swych zgryźliwych poglądów na życie i zmienił przyzwyczajenia. Napełniło mnie to zdziwieniem. Kiedyśmy razem mieszkali w pawilonie, przebywało tam dwóch najzawziętszych wrogów kobiet. A teraz on sam wprowadzał pod swój dach osobnika tej znienawidzonej płci. Przypomniałem sobie teraz, niektóre szczegóły urządzenia mieszkania, gdy je oglądałem. Tak, była tam elegancja, dążenie do estetyki. Jak mogłem tego nie zauważyć odrazu!
Podczas gdy tak rozmyślałem, nadszedł z wybrzeża nowy majtek, którego dotąd nie widziałem. Świecił on latarnią dwom osobom, które postępowały za nim. Widocznie byli to goście Northmour’a. Wytężając słuch i wzrok, przypatrywałem się im, gdy przechodzili. Jedną z nich był mężczyzna niezwykle wysoki. Miał na sobie czapeczkę podróżną, nasuniętą na oczy i płaszcz z kapturem w kraty, który zakrywał mu twarz. Szedł z trudem, ciężko stąpając. Tuż obok, opierając się o niego, czy też go podpierając, szła młoda, wysoka i wiotka kobieta. Była bardzo blada. Ale przy niepewnym blasku latarni twarz jej wydawała się to brzydka, jak grzech śmiertelny, to piękna nad wyraz, taka, jaką była w istocie.
Gdy byli tuż koło mnie, dziewczyna powiedziała coś, a słowa jej utonęły w szumie wichru.
— Tst! — szepnął jej towarzysz. Ten dźwięk wydarł się z piersi, zdławionej bezbrzeżnym strachem i był tak przejmujący, że czasami, w gorączce i bezsenności, przypominam go sobie, gdy myślę o dawnych czasach. Mężczyzna zwrócił się ku dziewczynie. Ujrzałem wtedy bujną rudą brodę, nos złamany pośrodku, widocznie w dzieciństwie, i jasne oczy, płonące gwałtownem, przykrem wzruszeniem.
Ale oboje wyminęli mnie. Z kolei wpuszczono ich do pawilonu.
Marynarze po kilku i po jednemu wrócili na brzeg. Wiatr przywiał chrapliwą komendę: — Odbijać! — Po chwili zamajaczyła znowu latarnia. To szedł sam Northmour.
I ja, i żona moja nieraz rozmyślaliśmy z podziwem, w jaki sposób człowiek może być jednocześnie tak odpychający i pociągający, jak Northmour. Miał wygląd skończonego gentleman’a, na twarzy jego malowała się inteligencja i odwaga. Ale nawet w chwilach, gdy był uprzejmy, można było zauważyć, że ma charakter kapitana okrętu niewolników. Trudno o usposobienie zarazem bardziej mściwe i wybuchowe. Łączył żywość południowca z zawziętością człowieka północy, który przez lata całe chowa w sercu śmiertelną nienawiść. Obie te cechy odbijały się na jego twarzy, a twarz ta już sama w sobie była sygnałem niebezpieczeństwa. Northmour był wysoki, silny i ruchliwy, miał twarz śniadą, włosy ciemne, a rysy twarzy ładne, chociaż groźne.
W tej chwili był nachmurzony i bledszy, niż zazwyczaj. Poruszał wargami i oglądał się dokoła, jak człowiek, miotany niepokojem. A jednak był w nim i wyraz triumfu, jakby u człowieka, który dokonał już wiele i pewny jest zupełnego zwycięstwa.
Wydało mi się niedelikatnością ukrywać dłużej moją obecność. Chciałem też nastraszyć go, ukazując się nagle. Zerwałem się więc na nogi i postąpiłem naprzód.
— Northmour! — powiedziałem.
Nigdy więcej w życiu nie widziałem wyrazu takiego wstrząsającego zdziwienia. Bez słowa Northmour rzucił się na mnie i w ręku jego błysnął sztylet, skierowany w moją pierś. Ale w tejże chwili odparowałem cios, obalając go na ziemię. Czy to dzięki mej zwinności, czy też niepewności jego ręki, ostrze tylko drasnęło mi ramię, rękojeścią zaś uderzył mnie w usta.
Uciekłem, ale niedaleko. Wzgórki piasczyste są najdogodniejszem miejscem do ukrywania się i zasadzek. O jakie dziesięć metrów od miejsca utarczki, znowu przypadłem do ziemi. Latarnia upadła i zgasła. Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy ujrzałem jak Northmour jednym susem znika w pawilonie! Drzwi ze szczękiem rygli zapadły za nim.
Nie ścigał mnie. Uciekł. Northmour — najbardziej nieugięty i zuchwały z ludzi, uciekł. Ledwie wierzyłem oczom. Wszystko wydawało się nie do wiary. Czemu potajemnie przygotowano mieszkanie w pawilonie? Czemu Northmour wylądował przy niskiej wodzie, wśród nocy i wichru? Czemu chciał mnie zabić? Czyż nie poznał mego głosu? I przedewszystkiem — czemu miał sztylet w ręku? Sztylet albo nawet ostry nóż nie jest bronią współczesną i nie powinienby się znajdować w rękach człowieka wracającego do własnego majątku, nawet, gdy ląduje nocą i wśród okoliczności cokolwiek tajemniczych. Im dłużej rozmyślałem, tem bardziej czułem się zbity z tropu. Liczyłem na palcach okoliczności tajemnicze: pawilon skrycie przygotowany dla gości; goście lądujący z narażeniem życia i niebezpieczeństwem dla yachtu; goście, przynajmniej jeden z nich, przejęty jawnem i napozór bezpodstawnem przerażeniem; Northmour z obnażonym sztyletem; Northmour na dźwięk jednego słowa rzucający się na najbliższego swego znajomego; i wreszcie, co najdziwniejsze, Nortmour uciekający od człowieka, którego chciał zamordować i barykadujący drzwi domu. Było to sześć przyczyn do zdumienia, sześć części, składających się na całkowitą historję. Nie wiedziałem, czy mam wierzyć mym zmysłom.
Gdy tak stałem, dziwiąc się i rozmyślając, poczułem ból od ciosów, odebranych w walce. Okrążyłem tedy wydmy i powróciłem pod osłonę lasu. Ścieżką znowu przeszła stara niańka, w odległości kilku metrów odemnie, świecąc sobie latarnią. Wracała na folwark. Był to siódmy punkt podejrzany w tej sprawie. Widocznie Northmour ze swymi gośćmi miał sam gotować i sprzątać, a ona miała dalej mieszkać w pustym baraku, zachowując wszelkie ostrożności. Istniały zapewne ważne powody, by kosztem tylu niewygód zachować tajemnicę.
Pogrążony w tych myślach, wróciłem do mego obozowiska. Przez ostrożność rozrzuciłem ogień, a potem zapaliłem latarnię, by obejrzeć ranę na ramieniu. Było to draśnięcie nieznaczne, ale krwawiło obficie. Opatrzyłem ranę, jak umiałem kawałkiem płótna i wodą ze źródła. Przyszło mi to z trudnością, bo nie mogłem sam jej dosięgnąć. Zajmując się opatrunkiem, ogłosiłem w myśli wojnę Northmour’owi i jego tajemnicy. Nie jestem zawzięty z natury i nastrój mój wojowniczy wynikał raczej z ciekawości, niż z chęci zemsty. Ale wojnę wypowiedziałem i, przygotowywując się do niej, wziąłem rowolwer, wyjąłem z niego naboje i oczyściłem go gruntownie. Zakłopotała mnie kwestja konia. Mógł rżeć, zerwać się z uwięzi i zdradzić mój pobyt w lesie. A więc przed świtem przeprowadziłem go przez wydmy dalej, w stronę wioski rybackiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.