Pawilon wśród wydm/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III
opowiada, jak poznałem moją żonę.

Przez dwa dni błąkałem sie dokoła pawilonu, kryjąc się za nierównością gruntu. Stworzyłem sobie cały system taktyczny. Niskie pagórki i kotliny, przechodzące jedne w drugie, osłaniały jakby płaszczem ciemności, mój nużący, a może nie bardzo szlachetny wywiad. Ale pomimo to wszystko mało czego się dowiedziałem o Northmour’ze i o jego gościach.
Stara służąca przyniosła świeże zapasy żywności, gdy zapadł zmierzch. Northmour i młoda kobieta, czasami razem, częściej osobno przechadzali się po wybrzeżu koło piasków ruchomych. Widocznie nie chcieli, żeby ich widziano, gdyż miejsce to było otwarte tylko od strony morza. Ale ja, leżąc we wgłębieniu za jednym z najwyższych pagórków widziałem doskonale zarówno Northmour’a jak i młodą pannę podczas ich spaceru.
Wysoki człowiek znikł zupełnie z widowni. Nigdy nie przekraczał progu domu, nie pokazywał się nawet w oknie, przynajmniej ja go nigdy nie widziałem. Zresztą w dzień, kiedy z górnego piętra pawilonu widać było na dalszą przestrzeń wydmy, nie posuwałem się ku niemu, w nocy zaś, gdy zbliżałem się do pawilonu, dolne okna były zabarykadowanej jakby chciano przetrzymać oblężenie. Czasami przypuszczałem, że wysoki człowiek leży w łóżku, bo i wtedy, gdy go widziałem, szedł chwiejnym krokiem, czasami zaś myślałem że odjechał, i Northmour z młodą panną są sami w domu. Myśl ta, już wtedy nawet sprawiała mi przykrość.
Nie wiedziałem, czy są mężem i żoną, ale wydawało mi się, że niema między nimi przyjaźni. Chociaż nie słyszałem co mówili, ani nie mogłem odróżnić wyrazu ich twarzy, jednakże zachowanie ich zdaleka było sztywne, nieprzyjazne prawie. Zauważyłem, że młoda dziewczyna szła zawsze prędzej w towarzystwie Northmou’ra, niż kiedy była sama, gdyby zas istniało między nimi jakiekolwiek uczucie, przechadzałaby się powolniej, właśnie idąc z nim razem. Czasami kroczyła o metr od niego i nastawiała parasolkę z jego strony, jakby barjerę, Northmour starał się zbliżyć do niej, panna oddalała się coraz bardziej i droga ich po wybrzeżu tworzyła rodzaj zygzaku z linji przekątnych, który skończyłby się w falach, gdyby przechadzka ich dłużej trwała. Powracając, panna nieznacznie przechodziła na drugą stronę tak, że Northmour znajdował się między nią a morzem. Przyglądałem się z najwyższem zadowoleniem i aprobatą tym manewrom i śmiałem się pocichu.
Trzeciego dnia wyszła na przechadzkę sama i ku wielkiemu memu zmartwieniu spostrzegłem, że kilkakrotnie zaczynała płakać. Już wtedy nie była mi obojętną. Ruchy jej aż ciągnęły oczy — tyle w nich było lekkości i stanowczości. Głowę trzymała z nieopisanym wdziękiem, postać jej tchnęła słodyczą i dystynkcją.
Dzień był tak słoneczny i pogodny, morze tak spokojne, powietrze było tak świeże i zdrowe, że wbrew zwyczajowi, panna poraz drugi wyszła na przechadzkę. Towarzyszył jej Nortmour. W pewnej chwili ujrzałem, jak gwałtem owładnął jej dłonią. Pomimo dziwacznego mego położenia, podniosłem się z zasadzki, by zainterwenjować. Ale ujrzałem, jak Northmour zdjął kapelusz i skłonił się, przepraszając, schowałem się więc znowu. Potem odszedł zaczerwieniony i nachmurzony, uderzając laską po trawie. Z przyjemnością stwierdziłem, że ma bliznę i siniec pod okiem, był to ślad mojej ręki.
Przez pewien czas młoda kobieta stała tam, gdzie ją opuścił, patrząc na otwarte morze i na wysepkę. Potem nagle otrząsnęła się z zadumy i wytężając znów energję, poszła dalej. Niedawne zajście wstrząsnęło nią. Zapomniała, gdzie jest. Szła prosto ku piaskom ruchomym. Jeszcze parę kroków, a życie jej byłoby w niebezpieczeństwie. Stoczyłem się ze stromej wydmy i, biegnąc ku niej, zawołałem, żeby się zatrzymała.
Zatrzymała się wtedy i szła wprost na mnie. Nie było w niej najlżejszego strachu, wyglądała, jak królowa. Byłem boso, w stroju prostego marynarza, przepasany tylko szarfą egipską. Prawdopodobnie wzięła mnie z początku za rybaka z wioski, włóczącego się po wybrzeżu i szukającego przynęty dla ryb. Znalazłszy się oko w oko, czując na sobie jej wzrok mocny i rozkazujący, byłem przejęty podziwem dla jej urody. Była piękniejsza, niż wydawała mi się zdaleka. Pomimo śmiałości swej zachowywała miękkość dziewczęcą i pełną wdzięku. Zona moja przez całe życie zachowała ową rezerwę w obejściu która u kobiety jest rzeczą doskonałą, i ona to dopiero nadaje wartość jej poufałości.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Pani idzie wprost w ruchome piaski, — rzekłem.
— Nie znam tej okolicy powiedziała — pan mówi, jak człowiek wykształcony.
— Sądzę że nim jestem, — odparłem, — pomimo mego przebrania.
Jej oko kobiece już dostrzegło mój pas.
— O, — zauważyła, — ten pas zdradza pana.
— Pani wyrzekła słowo „zdradza“, — podjąłem, — czy mogę prosić, by pani mnie nie zdradziła? Ukryłem się dla dobra pani. Ale gdyby Northmour dowiedział się o mojej obecności, mogłoby mnie spotkać coś gorszego, niż zwykła przykrość.
— Czy pan wie, z kim pan rozmawia? — spytała.
— Czy nie z żoną p. Nortmour’a? — odrzekłem w formie pytania.
Potrząsnęła głową i przypatrywała mi się z uwagą, która stawała się kłopotliwa. Poczem wybuchła nagle:
— Ależ pan ma twarz uczciwą. Proszę być tak szczerym jak twarz pana, i powiedzieć, czego pan, chce i czego pan się obawia. Czyż pan sądzi, że mogłabym panu zaszkodzić? Pan ma raczej możność wyrządzenia mi krzywdy. A jednak nie wygląda pan jak wróg. Pocóż pan, gentelman, błąka się jak szpieg, w tem pustkowiu? Proszę mi powiedzieć, kogo pan nienawidzi?
— Nie nienawidzę nikogo, — odparłem, — i nie boję się stanąć z nikim oko w oko. Nazywam się Cassilis, Frank Cassilis. Prowadzę życie włóczęgi dla własnej przyjemności. Jestem jednym z najstarszych przyjaciół Northmour’a. Tymczasem przed trzema dniami na tem samem wybrzeżu pchnął mnie nożem w ramię.
— To był pan! — zawołała.
— Dlaczego to uczynił, — ciągnąłem dalej, nie zważając na ten okrzyk, — ani mogę odgadnąć, ani też dbam o to. Nie mam wielu przyjaciół i nie jestem wrażliwy na przyjaźń, ale z miejsca, gdzie jestem, nie dam się ruszyć, i nic mnie nie zastraszy. Jeżeli zaś pani przypuszcza, że mogę zaszkodzić jej, albo też jej przyjaciołom, jest na to sposób, daję go w ręce pani. Proszę powiedzieć Northmour’owi, że obozuję w kotlinie Hemlock, a może przyjść i zasztyletować mnie w nocy, gdy będę spał.
Mówiąc to, zdjąłem czapkę, złożyłem ukłon pannie i wczołgałem się znów między wydmy. Pierś mą ściskało bolesne uczucie. Czułem się bohaterem i męczennikiem. A tymczasem, naprawdę, nie miałem nic na usprawiedliwienie mego postępowania. Zatrzymałem się w Graden, wiedziony ciekawością, ale nie był to motyw szlachetny. Innej przyczyny, która już wtedy przykuwała mnie do tej okolicy, nie mogłem pani mego serca wymienić.
Przez całą noc o tem tylko myślałem; i chociaż sytuacja jej wydawała się podejrzaną i otaczała ją tajemnica, byłem zupełnie pewny, że ona nie czyni nic złego. Dałbym życie za to, że udział jej w tych sprawach jest całkiem niewinny i bez zarzutu. Ale wytężając bezskutecznie wyobraźnię, nie mogłem się domyśleć, co ją łączyło z Narthmour’em. Czułem, że zdanie moje o niej jest słuszne, gdyż jest oparte nie na rozsądku, lecz na intuicji. I zasnąłem z myślą o niej.
Nazajutrz przyszła o tej samej porze sama. Jak tylko wydmy zasłoniły ją od strony pawilonu zbliżyła się do brzegu, wołając mnie po imieniu stłumionym głosem. Ze zdziwieniem ujrzałem, że jest śmiertelnie blada i silnie wzruszona.
— Panie Cassilis, — zawołała, — panie Cassilis!
Ukazałem się natychmiast i wyskoczyłem na brzeg. Kiedy mnie ujrzała, widocznie odetchnęła z ulgą.
— Och — zawołała chrapliwie, jakby pierś jej była zdławiona ciężarem — dzięki Bogu, pan jest żywy i zdrów. Wiedziałam, że jeżeli pan jest, to przyjdzie pan tutaj. (Czy to nie dziwne? Tak szybko i mądrze natura przygotowuje nasze serca dla spójni, trwającej życie całe, że już na drugi dzień naszej znajomości ja i żona moja mieliśmy tej spójni przeczucie. Ja czułem, że będzie mnie szukała, ona była pewna, że mnie znajdzie). Proszę opuścić to miejsce, — mówiła dalej prędko, — proszę mi obiecać, że nie będzie pan dłużej spał w lesie. Pan nie wie, jak ja cierpię. Przez całą ostatnią noc nie mogłam spać, myśląc, ża pan jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie? — powtórzyłem, — któż mi zagraża? Northmour?
— O nie, — odparła, — czyż pan sądzi, że powiedziałam mu o naszej wczorajszej rozmowie?
— Nie Northmour? — zdziwiłem się, — więc któż? Dlaczego? Nie mam powodu obawiać się nikogo.
— Pan nie powinien się dopytywać, — brzmiała jej odpowiedź, — proszę mi zaufać i odejść stąd prędko, prędko! Tu chodzi o życie pana!
Straszenie odważnego młodzieńca nigdy nie jest dobrą strategją. Słowa jej wzmogły tylko mój upór, i uważałem odtąd za punkt honoru — zostać. Jej troskliwość o mnie jeszcze bardziej umacniała mnie w tym zamiarze.
— Nie chcę się wdzierać w tajemnice pani, — odparłem, — ale jeżeli Graden jest miejscem tak niebezpiecznem, pani sama naraża się, zostając tutaj.
Ona tylko popatrzyła na mnie z wyrzutem.
— Pani i jej ojciec, — podjąłem, ale przerwała mi rozpaczpliwie:
— Ojciec mój! Jak pan dowiedział się o tem?
— Widziałem go przy lądowaniu, — odpowiedziałem i odpowiedź ta zadowolniła nas oboje, gdyż była to istotnie prawda.
— Ale, — ciągnąłem dalej, pani może się mnie nie obawiać. Widzę, że chce pani pozostać w ukryciu i, że nie naruszę tajemnicy pani, jest tak pewne, jakgdybym spoczywał wśród piasków ruchomych. Już od lat prawie z nikim nie mówiłem, jedynym moim towarzyszem jest mój koń, a i on, biedne zwierzę, nie jest w tej chwili przy mnie. Widzi więc pani, że może pani liczyć na moje milczenie. Niechże droga pani mi powie, czy zagraża pani niebezpieczeństwo?
— P. Northmour mówi, że jest pan człowiekiem honoru, — odpowiedziała, — i wierzę, że tak jest. Powiem więc panu: ma pan słuszność, jesteśmy w okropnem, okropnem niebezpieczeństwie, i pan je podziela, pozostając tu z nami.
— A! — rzekłem, — pani słyszała o mnie od Northmour’a? I on ma o mnie dobre mniemanie?
— Pytałam go o pana wczoraj wieczorem, — tłumaczyła się, — powiedziałam, tu czuło się wahanie w jej głosie, — powiedziałam, że spotkałam pana dawno już temu i słyszałam o nim od pana. Była to nieprawda, ale nie wiedziałam, jak mam wybrnąć z tego, nie zdradzając obecności pana. Northmour bardzo chwalił pana.
— Pani pozwoli mi na jedno pytanie — czy to niebezpieczeństwo zagraża ze strony Northmour’a?
— Od p. Northmour’a? — żywo zawołała młoda dziewczyna, — och, nie, on naraża się razem z nami.
— A mnie pani proponuje, abym stąd uciekł? — odparłem z wyrzutem, — nieświetnego jest pani o mnie zdania.
— Pocóżby pan tu miał pozostać? — przekonywała dalej, — nie jest pan naszym przyjacielem.
Nie wiem, co mi się stało, gdyż podobnej słabości nie zaznałem od dziecka, ale na te słowa oczy moje, wpatrzone w nią, napełniły się bolesnemi łzami.
— Nie, nie, — głos jej drżał zmieniony, — nie chciałam zrobić panu przykrości.
— To ja panią dotknąłem, — rzekłem i wyciągnąłem do niej rękę. Musiały ją wzruszyć moje słowa, bo podała mi swą dłoń pośpiesznie. Trzymałem ją, patrząc w jej oczy. Wreszcie ona pierwsza wyrwała dłoń i zapominając o swojej prośbie, uciekła, nie odwracając się, i znikła mi z oczu. Wtedy poczułem, że ją kocham i że może i ja nie jestem jej obojętny. Później nieraz temu zaprzeczała, ale co do mnie, wiem, że dłonie nasze nie byłyby się tak silnie zwarły, gdyby serce jej już wówczas nie biło silniej. A ponieważ przyznała się, że pokochała mnie dnia następnego, nie warto nawet się spierać co do tego momentu.
Nazajutrz nie stało się nic nadzwyczajnego. Przyszła, jak poprzedniego dnia, skarciła mnie za to, że pozostaję w Graden, a napotkawszy mój upór, zaczęła mnie wypytywać, jak tu przybyłem. Opowiedziałem jej o tem, jak zostałem świadkiem ich wylądowania i postanowiłem zostać w Graden zarówno dlatego, że goście rozbudzili we mnie zainteresowanie, jak i z powodu zamachu na mnie Northmour’a. Popełniłem tylko nielojalność, dowodząc, że od pierwszego spojrzenia postanowiłem tu zostać dla mojej żony. Teraz, kiedy jest u Boga i wie już wszystko, wie, że zamiary moje i wtedy były czyste, przykro mi wspominać tę nieszczerość, która i za jej życia dręczyła moje sumienie. Nie chciałem być zbyt otwarty, by jej nie rozczarować. A najmniejsza tajemnica tam, gdzie istnienia były tak ściśle spojone, jest tym listkiem róży, który budzi ze snu zaklętą księżniczkę.
Przeszliśmy potem na inne tematy. Opowiedziałem jej o mojem samotnem, wędrownem życiu. Słuchała mnie, prawie się nie odzywając. Nawet wtedy, gdyśmy poruszali obojętne kwestje, byliśmy oboje słodko wzruszeni. Musiała odejść — och, zbyt prędko, niestety! Jakby na mocy milczącej umowy, nie podaliśmy sobie rąk, bo każde z nas wiedziało, że nie jest to między nami tylko forma towarzyska bez treści.
Dnia następnego, czwartego naszej znajomości, spotkaliśmy się na tem samem miejscu, wczesnym rankiem. Rozmawialiśmy poufale, ale byliśmy zarazem bardzo onieśmieleni. Mówiła jeszcze raz o mojem niebezpieczeństwie — był to dla niej pretekst, którym pozorowała swe przyjście. — Wtedy ja wygłosiłem mowę, obmyśloną już w nocy, dziękując jej za zainteresowanie, za to, że wysłuchała historji mego życia, które nikogo przedtem nie zajmowało i o którem nie opowiadałem nikomu. Nagle przerwała mi gwałtownie:
— Gdyby pan wiedział, kim jestem, nie zechciałby pan ze mną nawet rozmawiać!
Oznajmiłem, że myśl taka jest szalona, że chociaż znamy się tak mało, jest mi już najdroższą przyjaciółką. Ale słowa moje wtrącały ją w jeszcze gorszą rozpacz.
— Ojciec mój się ukrywa! — zawołała.
— Droga, — przekonywałem, poraz pierwszy zapomniawszy dodać „pani“, — cóż mnie to obchodzi? Niech się ukrywa dwadzieścia razy, czy zmieni to w pani choć jedną myśl.
— Tak, ale przyczyna, — mówiła w podnieceniu, — przyczyna... — głos jej się załamał: — na nas cięży hańba!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.