Pieśń ludowa na przełomie naszej poezji

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Biegeleisen
Tytuł Pieśń ludowa na przełomie naszej poezji
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ LUDOWA
NA PRZEŁOMIE NASZEJ POEZJI.


Słusznie zauważono, że w żadnej literaturze nie było tak długiego i tak stanowczego rozbratu pomiędzy poezją ludu a twórczością klas oświeconych, jak u nas. W wiekach średnich byłaby może zabłąkała się czasem pieśń z dworów rycerskich do zagród kmieciów i możeby też echa piosenki ludowej odbiły się o baszty zamkowe, ale ołowiana pokrywa łaciny była owym murem granicznym, rozdzielającym dwa obce sobie światy. A gdy nareszcie język polski przebił się przez ów mur, było to w czasie, kiedy obie klasy rozdzieliła już groźna przepaść. Rozdwojenie to trwało w naszej literaturze dziewięć wieków... Dawna poezja, wzgardzona przez możnych, schroniła się pod wiejską strzechę. Druga powstała pod wpływem obcej oświaty i stała się wyłączną własnością klas uprzywilejowanych. Te dwie literatury żadnego niemające ze sobą związku, jedna, rodzima, krajowa, druga, obca, przesiedlona, rosły długo obok siebie, nic o sobie nie wiedząc. Doznawały nawet wprost przeciwnego losu, bo kiedy druga literatura kwitła, o pierwszej, nieujętej drukiem, najuczeńsi nawet ludzie nic nie wiedzieli. Tamta w początkach była dziełem samych księży, z czasem stała się literaturą szlachty; ta była własnością niepiśmiennych, nieoświeconych na książkach kmieci. Między poezją ludową a drukowaną zachodził ten sam stosunek, jaki zachodzi między rodzicami a ich synem włościańskim, który wyszedł na pana, a wstydząc się swego pochodzenia, zrywa wszystkie węzły z rodziną... Literatura nasza, wyludowiwszy się i przyjąwszy cywilizację stanu wyższego, do którego przeszła, wstydziła się swego dawnego pochodzenia, zarzuciła nawet mowę ojców, którą na salonowy zamieniła język. Pogasły do reszty stare tradycje ludu, rozstroił się i poszedł między rupiecie stary ów bardon, którym niegdyś chwalono Boga w kościele, lub zagrzewano walecznych do boju. Dopiero po kilkuwiekowym śnie, przetarłszy oczy, ocknął się naród i spostrzegł, że tulił do łona umarłe w pieluchach dziecię imaginacji... Wskrzesiła je do życia pieśń ludowa. Literatura kopalna, jak nazwał pięknie Mickiewicz poezję ludową, leżała przez długie wieki odłogiem. Była ona, jak woda podziemna, wiadoma wszystkim, ale niedostępna. A jak dopiero za dni naszych mechanika potrafiła dobrać się do niej i wytoczyć na wierzch, tak dopiero z początkiem tego wieku zdołano wytopić z surowego kruszcu tradycji ludowej szczere złoto poezji. Literatura klasyczna poczynała się w gronie osobników odstrzychnionych zupełnie od reszty narodu i do tego jedynie grona dążyła, była więc literaturą jednej kasty, jednej koterji. Utworzona pod wpływem przyczyn istniejących za obrębem większości narodu, nie lgnęła do narodu, ani on do niej. Przygnieciona na samodzielności narodowego rozwoju małpowała muza polska najchętniej Francuzów, rozumowała z Wolterem, deklamowała z Kornelem, wyprowadzała w kontuszu spazmujących kochanków Zaryna, a gdy zaczynała schodzić z tych wyżyn do tłumu, nuciła wśród okropnej nędzy swych włościan rozkosze pasterskiego życia na słomianych dudkach z Wergilego. Po wytrawieniu jednak ograniczonej liczby myśli i kęsów prawideł, wyniesionych z tej szkoły, nastąpił w niedostatku nowych pokarmów głód i śmierć literatury.
Dopiero teraz, po długiem błąkaniu się w kole obcych pojęć i wyobrażeń, literatura polska, oderwana od swej przeszłości, swej przyrody miejscowej i żywiołów swojskich, zwraca się do źródeł ludowych, do poezji ludowej i samodzielnym ożywiona duchem, rozwija się i zakwita. „Krakowiaki i górale“ Bogusławskiego byli pierwszą niewyraźną zapowiedzią nowego kierunku. Spotkał ich los skowronka, który przed wszystkiemi ptakami letniej doby wita pierwszą bryłkę roli, wyglądającą z pod osłony śnieżnej. Zagłuszony niejedną jeszcze burzą, ustąpić musi pierwszeństwa świetniejszym w śpiewie braciom. I sztuka Bogusławskiego zgasła w cieniu jaśniejszych gwiazd, które rozświeciły horyzont naszej poezji. „Wiesław“ Brodzińskiego był niby zorzą, ukazującą narodowi ową stronę nieba, w której zejdzie słońce prawdziwej poezji.
Między operą Bogusławskiego a napisaniem „Wiesława“ upłynęło trzydzieści lat snu, zamarcia ducha narodowego. Był to stan przejścia z gąsienicy do motyla, stan poczwarny nowej poezji. Pierwszy Brodziński, pochwyciwszy przerwany wątek, przyłożył wprawniejszą do tej kopalni rękę, a głos jego nie był długo głosem wołającego na puszczy. Myśl ludowa nie trafiła od razu, rozchodziła się powoli, ale gdzie raz przyjęła się, tam już jak każda wielka prawda, zakorzeniła się na zawsze. Pragnienie nawiązania nici łączących poezję z twórczością ludową było wyrazem przekonania wielu światłych ludzi na początku XIX w. „Zgorzkła obca słodycz“ — wołał Zorjan Dołęga Chodakowski — „bez miary używana, czuć się już daje utęsknienie do prostych i ojczystych pokarmów; zbierzmy je skrzętnie, a czas, sprawca wszystkiego, może wyda nam nowego Bojana“. „Na równinach słowiańskich — wtórował Lach Szyrma — na polach naszych przodków, między naszą bracią, nastręczają się nam skromne kwiaty zachwycenia, zbierajmy je troskliwie“. I młodzież wileńska, jak tego dowodzą ballady Zana i piosenki Czeczota „przebijała się przez ten las dziewiczy“; pomagali jej w torowaniu drogi starsi wiekiem i doświadczeniem. „Gdybyśmy chcieli być troskliwymi, — powiada profesor Leon Borowski — w wyszukaniu pieśni gminnych, nietylkobyśmy głębiej zdołali przeniknąć właściwy, poetycki sposób myślenia i czucia przodków naszych, lecz możeby się odkryły starożytne powieści, dumy religijne i historyczne podania, godne iść w porównanie z pięknemi balladami angielskiemi i poezją trubadurów“.
Brakło jeszcze gieniusza, któryby te odosobione głosy skupił w jedno ognisko i wyprowadził literaturę na kwietną ścieżkę poezji. Był nim Mickiewicz. „Wiesław“ Brodzińskiego — to pierwszy fijołek, witający duchową wiosnę rodzinnej poezji. Poezje Mickiewicza — to wieniec najpiękniejszych letnich róż, wykwitłych na rodzinnych piaskach. Nie znajdując w wyjałowionej fantazji wyższych warstw społecznych, nie tylko osnowy, ale nawet formy poetycznej, sięgnął Mickiewicz do żywej tradycji ludowej, aby stąd zaczerpnąć barw i kształtów do swoich utworów. Prostota i naturalność pieśni ludowej, wyróżniające ją od sztucznych, patentowanych wyrobów z fabryki klasycznej, były tym cudownym zdrojem, odmładniającym zestarzałą poezję. Nasza poezja romantyczna wzięła początek nie w naśladowaniu Niemców, ani Szkotów, ona wyszła świeża i piękna z żywego pnia poezji ludowej. Nie zagraniczne kaktusy i aloesy, ale nasze polskie kwiaty z Pól Nadniemeńskich zawoniły i ubarwiły nasz literacki kwietnik. Poeci klasyczni nie uznawali godnem swej uczoności zwrócić uwagę na te proste kwiaty, uczuwali wstręt szlachecki ku tej poezji krwią i potem pospólstwa przesiąkłej. Umiejętna ręka uczonych, zaprawiana na łacinie i francuszczyźnie, nie tknęła pieśni gminnością, pogaństwem i światowością oddychających, były one dla nich martwym głazem, który ożywić i nowym natchnąć duchem było zadaniem wielkiego romantyka.
Literatura nasza zanim się skąpała w nurtach pieśni ludowej była podobną do owych kunsztownych kwiatów z pod nożyc maszyny wyszłych, a napuszczonych klejem i farbami; nie splotły się one z uczuciem narodu i do niczyjej pamięci nie przylgnęły; porodzone martwe, spoczywają, pochowane w książnicach snem wiecznym. Tymczasem poezja ludu, kryjąca się, jak iskra w krzemieniu, rosła świeża jak rosa, kwitła jak lilja i stała się dla naszych poetów szkołą, w której się rodzimej poezji wyuczyć mogli. Nawykli do obcych natchnień i do obrazów pod obcem niebem odmalowanych, mieli oni przeciążone skrzydła i oko duszy do patrzenia przez szkła nawykłe. U tego źródła odzyskują dawną siłę i czerstwość, tu składają z siebie wypłowiałą liberję i, wracając na łono nutury, jednają sobie powszechną miłość. Do tych obczyzną nasiąkłych poetów możnaby razem z romantykami zawołać, jak do owego rycerza z La Manchy: „Po co szukać tak daleko pani swoim myślom i trudzić się, żeby wrócić potem do swej wioski z bliznami poniewierki, kiedy tu pod waszym bokiem i kochanka taka piękna i trud nie przepracowany i tyle poezji na każdej grudce tej ziemi, pod cieniem każdej drzewiny“.
Życie ludowe ze swym bezpośrednim, przyrodzonym sposobem zapatrywania się i poczucia było ową granitową skałą, na której stanął gmach poezji romantycznej. Jest to życie, które się nie wyrzekło ziemi, ani nad nią zawieszonego nieba, ani przywiązanych do nich przesądów, lecz owszem w tem wszystkiem, jak w świecie sobie właściwym, żyje i porusza się swobodnie. Stąd wypływa charakter tej poezji naiwny, uczuciowy, fantastyczny, czasami ciemny, lecz niemniej prawdziwy, bo wiecznie odbijający wyobrażenia ludu. Poezja ta odbiła się przedewszystkiem stokrotnem echem w pieśniach Mickiewicza; dusza jego nasiąkła balsamiczną wonią powietrza wiejskiego i, jak owo cudowne narzędzie muzyczne, odezwała się dźwiękiem pól ojczystych.
Ten zwrót do ludu, do jego mowy prostej, do jego uczucia i fantazji nie podobał się szkole dawnej klasyków. Okrzyknęli go za napad barbarzyństwa. I w rzeczy samej, był to napad na klasę cywilizowaną, bezsilną już i jałową, lecz jak burza oczyszczającą atmosferę. Zbliżenie się to do ludu, choćby tylko na chwiejnym gruncie fantazji, wykryło na dnie ducha nieznane dotąd siły. Podjęciem tych wyklętych pierwiastków i rozbudzeniem dla nich zamiłowania ogółu, zrobili romantycy pierwszy wyłom w twierdzy. Znaczenie ich wystąpienia polega właśnie na tem, że wywalczyli uznanie dla potępionej fantazji, przeciwstawiając ją suchemu racjonalizmowi. Była to, jak trafnie ocenił Chmielowski, zdobycz równoznaczna z odkryciem nowej części świata. Romantycy odnosili się do wyobrażeń ludowych głównie jako artyści. W posusze abstrakcji klasycznych, spragnieni świeższych barw i kształtów, rozścielają oni na miejsce dawnych, spłowiałych i zużytych nowe i świeże tkaniny. Jako środek artystyczny, działał ten natrysk orzeźwiająco; znudzonych jednostajnością pomysłów oczarował bogactwem i nowością, suchej i bezbarwnej alegorji przeciwstawił świat żywy i malowniczy, a zjałowiałą i obumarłą fantazję poetów pobudził do życia, uczynił lotniejszą i bardziej indywidualną.
Dla romantyków, puszczających się na pełne morze nierozwiązanych zagadek bytu, była cała ta mglista, cudowna tajemniczość widzeń ludowych, zdających się wiązać świat widzialny z niewidzialnym i otwierać perspektywę w „świat wieczny“, nietylko pożądanym materjałem sztuki, ale także kluczem do nowego na świat poglądu. Racjonalistom, wyobrażającym sobie świat bez duszy, w kształcie wielkiego zegara, który obiega popędem ciężaru, przeciwstawiają oni świat idealny, świat uczucia i wiary, świat ducha, któremu, rzeczywiście, bliżsi byli prostaczkowie, niż ówcześni mędrcy, uzbrojeni w szkła nauki. Włościanin pod przewagą kultury łacińskiej, usunięty na stronę, niemający udziału w sprawach narodu, zachował wiele zdrowych pierwiastków, które klasy uprzywilejowane zatraciły. To też, gdy po długich wiekach obłędu naśladownictwa — to łaciny, to francuzczyzny — zwrócono się do ludu, zebrano tu plon obfity. To, co w łonie poezji stanowiło nowy żywioł, to także w dziedzinie sztuki i umiejętności nowe rozbudziło życie.
I rozległ się głos wybrany inteligencji za ludem i nabrał siły, gdy postawiono na widowni nieznane skarby wyobraźni i dano sposobność zajrzenia w głąb serca ludu. I cóż nam odkryła z tego zaczarowanego świata poezja romantyczna? Jakie zalety pokazała w poezji ludowej wogóle? „Czem jest lud polski, tem jego poezja — powiada jeden z epigonów romantyzmu — prostą, wijącą się przy ziemi, jakby do niej przyrosłą“. A jak w ludzie tkwiła moc duszy, byle kto umiał ją odnaleść i podnieść, tak i w pieśniach i podaniach ludu są bogate i zdrowe zasoby dla poety, byle umiał wyłuszczyć ziarno z pokrywającej je łupiny i dopomógł zasadzić je w ziemię, aby urosło i wydało owoce.
Ta zarodkowa siła pieśni nie spoczywa na wyżynach myśli, przyrosłej do gleby i nie podnoszącej w górę swego oblicza, ale ukrywa się gdzieś w głębinach uczucia. W pieśniach ludu czystszy, niż gdzieindziej, wytryska strumień narodowego uczucia. Są one tą arfą eolską, w której odbrzmiewają uczucia całego plemienia, bo poeta sielski wciela w słowa i przelewa w melodje to tylko, co tli i wre w sercach całego ludu. Treść ich różnobarwna, jak kolory tęczy bledsze i jaśniejsze, a jak tęcza w wyobrażeniach ludu pije rada wodę z rzek, tak one biorą coraz nowe siły z nieprzebranej krynicy uczuć. Poezja ludu, to druga mowa, łącząca wspólnem ogniwem wszystkie jego członki porozdzielane granicami państw, różnicami praw kultury i niechętnych sobie wyznań, niby powietrze, które to wszystko przenika i ożywia. W prostaczych przysłowiach promienieje nie jedna zapomniana lub wzgardzona przez cywilizację prawda żywota. Złożona na dnie tradycji ludowej, nie jest ona martwą literą, nie krępuje rozumu, nie wiąże skrzydeł fantazji, lecz owszem, jako żywa, do działania umysł na podobieństwo zagadki podnieca.
W poezji ludowej składa lud nietylko „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty“, ale także pierwsze promyki moralności. Ta, jak kwiat, znikoma i lekka, jak słomka, literatura jest wymownem, a wiernem zwierciadłem narodu. Duch jego odbija się w niej, jak piasek, na dnie źródlanej wody. Mimo dziwów, cechujących te baśnie, mimo szatę cudzoziemską, w którą się ustroiły, mają one własną etykę, filozofję i sztukę dla tych, którzy znaczenie ich odczuwać umieją. One „stoją na straży narodowego pamiątek kościoła“, pełno w nich wspomnień i zabytków z pogańskiej doby, sterczących jakoby złomy z rozbitych posągów bożyszcza. Piękność ich polega głównie na czystości i prawdzie uczucia, prosto z serca płynących, na owym naiwnym wdzięku, niepodobnym do naśladowania, jak niepodobna naśladować naiwnych ruchów dziecka.
Nieumiejętna w doborze słów dla wydania myśli, niezręczna w przystroju uczuć, umie jednak pieśń ludowa wyspowiadać się jasno i pięknie ze wszystkiego, co jej leży na sercu...

Lwów.Dr. Henryk Biegeleisen.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Biegeleisen.