Pieśń nad pieśniami (Słoński)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Słoński
Tytuł Pieśń nad pieśniami
Pochodzenie Wiśniowy sad
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Nowina”
Data wyd. 1918
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI

Przyjdź do mnie... Czekam ciebie w każde rano
i czekam w każdą przedwieczorną ciszę,
a ledwie szelest najlżejszy usłyszę,
to drżę i szepczę twoje słodkie miano.

O, niech się ziszczą, niech się ciałem staną
wizyjnych przeczuć czary i haszysze,
gdy nas zmierzch cichy do snu ukołysze
swych mrących szumów melodyą harfianą.

Przyjdź do mnie... Kwieciem uwieńczymy głowy
pękami miodnych ziół z naszej dąbrowy,
jak ołtarz, ślubne umaimy łoże,

i będziem kochać, śnić i patrzyć w zorze,
a gdy śmierć przyjdzie, rozgrzeszy nas może
naszej miłości jeden świt różowy...



...I przyszłaś... Ogniem twoje oczy płoną
i ogniem płoną usta purpurowe...
Echa cię do mnie przywiodły borowe
pieśnią od sosen i od mchów zieloną.

Drobne twe stopy w białem kwieciu toną,
białe motyle obsiadły twą głowę,
jak mgły przed świtem od zmierzchów liliowe,
pod gwiazd gasnących zamarłe koroną.

A usta twoje, jak wrzące krynice,
a oczy twoje, jak dwie błyskawice,
a piersi twoje, jak dwa grona winne!

Więc ukochałem cię nad wszystkie inne
i tak czekałem śród nocnej pomroki,
aż cię urzekły moich snów uroki.



Nie płoń się, nie wstydź! Jutro nas rozdzieli
i nie spojrzymy sobie więcej w oczy.
Życie nas swoją szarzyzną otoczy,
starość siwizną nam skronie pobieli,

uczucia zgasną, a każde spopieli
swój ślad na sercu... Więc śnijmy uroczy
sen, wykąpani w tych blasków roztoczy
na ziół pachnących królewskiej pościeli.

Dziś nasze święto... Jutro gardła nasze
swem zimnem cielskiem wąż żalu opasze
i wyssie wszystką naszą krew z pod serca.

I przyjdzie starość, w ciche odwieczerze,
jak dziad kościelny, szepcząca pacierze, —
bezzębna, starość, co wszystko uśmierca.



Wstań i chodź za mną! przyszedł czas śpiewania,
po ziemi wiosna, jak królewna, chodzi,
ziemia rozwarła swe łono i rodzi...
Macice winne rozkwitły, kochania

czar, jak mgła biała o świcie, się słania...
Wstań! dziś młodości święto — a my młodzi!
To dla nas słońce po błękitach chodzi
i księżyc srebrne prószy obłąkania.

Wstań i chodź za mną — przyszedł czas śpiewania —
od kwiatów ślubne zieleni się łoże,
niby winnica w czasie winobrania.

Ja ci pod głowę swe serce położę;
niech ono szmerem krwi w ten czas śpiewania
śpiewa pieśń słodką naszego kochania!



Niech mnie okryją twoich włosów sploty
złotych pierścieni mieniącym się zwojem,
niech mnie okryją i na łonie mojem
leżą płomienia pełne i tęsknoty.

Dnia wczorajszego sen od słońca złoty
zakwitnie sadem, zagra pszczelnym rojem,
zaleje serce trwożnym niepokojem —
sen rozbudzonej przez ciebie tęsknoty.

Już tęsknię... Zda się jabłonie kwitnące
szumią i palą się zorze gasnące,
i zewsząd wstają jakieś dziwne głosy...

Dzień zgasł już dawno.. noc idzie wieczorem
rośnym i kładzie się na sercu chorem,
jak twoje włosy, twoje złote włosy...



Dziś nas zbudziły szmery spadających
gwiazd zatopione w głębokiem jeziorze,
blade tęsknoty otoczyły łoże
i jęły mówić o zorzach gasnących.

Noc była pełna głosów... Od kwitnących
sadów szły wonie, i od sosen w borze
szły wonie... w mrokach budziły się zorze
i majaczyły widma odchodzących

snów... Szał nas porwał i rzucił na łoże.
Niech wstają zorze i niech gasną zorze!
Niech gromy biją, niech się świat zawali!

Co nas obchodzi świat, co gromów bicie?
My z miłowaniem przejdziemy przez życie,
my i za grobem będziem miłowali!



Blade świtanie siadło między nami
i obłąkało nas swojem jaśnieniem,
a z kątów na nas noc ogromnym cieniem
patrzała, mrokiem pachnąca i snami.

Usta wonnemi rozkwitły różami,
a w oczach ognie gorzały płomieniem —
pierwszej miłości owiani marzeniem,
pod gasnącemi staliśmy gwiazdami.

I była cisza od świtania blada
i od miłości naszej pełna dziwu.
A my słyszeliśmy, jak kwiat opada

z jabłoni i jak serca drżą z przypływu
krwi, i jak w piersiach zmartwychwstaje życie
pod gasnącemi gwiazdami w błękicie.



Słyszałem głos twój... Byłaś blizko... Duże
twe oczy, zda się, widziałem przy sobie,
czułem na oczach twoje ręce obie,
czułem na ustach twych ust wonne róże...

Z rąk twych kapała myrra, a na murze
był cień postaci twojej i, jak w grobie,
zamarło wszystko... Tylko myśl o tobie
żyła — ta jedna myśl, jak piorun w chmurze.

Więc jąłem wołać cię, a głos ogromny
szedł i zamierał, jak modlitwa w dzwonie...
I drżały blaski, drżały kwietne wonie,

a ja szukałem ciebie nieprzytomny,
a ja łowiłem oczami błędnemi
każdy blask z nieba i każdy głos z ziemi...



Drzwi otworzyłem naoścież... Złociście
królewskie słońce weszło do komnaty,
na oknach blade ozłociło kwiaty,
kaktusów kolce i schnących palm liście.

A ja szalony czekałem na przyjście
twoje, więc wschodnie zasłałem makaty
i stół nakryłem, i przywdziałem szaty
świąteczne... Było dziwnie uroczyście...

Lecz ty nie przyszłaś... Tylko słońce złote
kędyś ze swego ogniowego tronu
siało po ziemi smętek i tęsknotę...

Więc owładnęło mną przeczucie zgonu
i żałość wielka, że nie mogę z tobą
dzielić się swoją ostatnią żałobą.



I przyszło święto śmierci... Stare dzwony
zagrały, kwiaty pochyliły głowy...
Na niebie gaśnie zachód purpurowy,
noc białych mgławic rozwiesza welony.

Krwawo uśmiecha się zachód czerwony,
a przez bagniste łąki, przez ostrowy
idzie z pod słońca jakiś dech niezdrowy
i mokrym chłodem siada na zagony.

To święto śmierci... Na czyimś pogrzebie
drżącym płomieniem palą się gromnice,
przy trumnie stoją widma bladolice

i wielkim płaczem wspominają ciebie,
i, niby kwiaty, pochylają głowy
na ten gasnący zachód purpurowy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edward Słoński (syn).