[161]Canzona XV.
Gdziebądź mi każe miłość czy pozwoli
Żyć nędznie, wszędzie, z gorzkich łez podniety
Brzmieć muszę w rymach piersi mej wzdychanie!
Ład w owych rymach tylko zna, niestety!
Ten, co jest mojej powiernikiem doli —
Gdyż w dziejach serca mego, niesłychanie
Wielki na zawsze zamęt pozostanie.
Ztąd się nie każdy ciągu w nich doczyta,
Więc posłuchajcie pieśni mej, albowiem
Sam w niej wam szczerze rozpowiem —
(Z czego mi ulga będzie znamienita):
Czemu mi świat jest pustkowiem.
Tak, że nad wszystkie ziemskich spraw koleje
Jedna mi tylko Laura promienieje?
W miarę jak moja dola bezlitosna.
Coraz złośliwiej, uporczywiej, ślepiej,
Szczęściu mojemu w tysiąc przeszkód rośnie,
Miłość się we mnie wspomnieniami krzepi.
Ztąd, jeśli światu uśmiechnięta wiosna
Majowym rąbkiem błyśnie, — ja w tej wiośnie
Tak wdzięku pełnej, Laurę mą radośnie
Witam, wraz z błogą w sercu mem nadzieją.
W słońcu, przed którem śniegi łąk stopniały.
Pierś mi przejmują zapały,
Co z jej wzniosłego serca promienieją,
W bogactwie przyrody całej,
[162]
W kwiatów ozdobie, widzę mej panienki
Nad wszelki wyraz doskonałe wdzięki.
Wśród kołysanej ciepłym tchem murawy,
Gdy mię ku sobie kiedy wabią skromne
Fijołki z tkliwą wonią, lub stokrotka
W promyczki zdobna, — to ja zaraz pomnę,
Jak w utęschnieniu duszy, wzrok mój łzawy
Laurę niebiańską piewszy[1] raz napotka.....
Ktoby powiedział: że ta postać wiotka
Tak nikłych kształtów, tak drobnego ciała,
Tyle wyniosłej duszy jest osłoną?
A przecież tak mi znaczono:
Że odkąd równie skromna jak wspaniała
Pani ta zbiegła mi w łono,
Stała się ona srogich mych jedyną
Cierpień pociechą równie, jak przyczyną!
Kiedy na smugach widzę topniejące
Śniegi od blasków słońca — myślę sobie:
— To ja kochaniem Laury tak topnieję,
Gdy ku anielskiej twarzy jej ozdobie
Poglądam trwożny, jako śnieg w swe słońce —
Zdala z niej zwodne błyszczą mi nadzieje,
Z bliska zaś ona z łez się moich śmieje. —
Niemniej, w pogody ciche dni, jak w burzy,
Od niej mi tylko światłość jest jedyna —
Choć nieszczęśliwa godzina,
W której się znagła blask jej gniewem schmurzy!
Wtedy zdrętwienie mię ścina
W tak twardo skrzepły lód, że mi radosnej
Zdaje się nigdy już nie dożyć wiosny.
I czyż się zdarza, kiedy brzask jutrzenki,
W pogodny ranek, po przez mgły obłędy,
Budzi się niby w przystrojeniu białem,
Bym nie pomyślał o jej oczach, kędy
Dni moich zorze niegdyś, po przez cienki
Rąbek zasłony białej powitałem?
Stopniowo ziemia słońca się zapałem
[163]
Przejmuje drżąca, — to tak samo zemną.
W miarę jak coraz górniej jest wzniesione,
W ślad za niem ja także płonę
Coraz potężniej, a kiedy już w ciemną
Zachodu skłania się stronę,
Tęschno mi myśleć: że na czas niejaki
Ożywczy krok swój zwraca w inne szlaki.
Wy uśmiechnięte wonnych róż rozkosze,
W misternej wiązce pasm, jak słońce złotej,
W was ja urocze wdzięki widzę czyje?
Czyż nie tej, której obraz, wśród tęschnoty
Serdecznej, zdawna w duszy głębiach noszę?
Jej włos świetlisty, co się w falach wije
Najbielszą w świecie opływając szyję.
I te cudowne, jakich żadna jawa
Zjiścić nie zdoła, Laury boskiej lica?
A gdy mię jaki zachwyca
Przyrody widok — toż mi w myśli stawa
Urocza wraz okolica,
A z nią wiosenna chwila też niezwykła,
Gdy się w jej splotach serce moje wikła.
Probować zliczyć gwiazdy niebokręga,
Lub morza krople, — wyszłoby na jedno,
Co chcieć wyśpiewać wszystkie mej bogini
Wdzięki, przy których najświetniejsze bledną
Blaski, i wszelka za nic jest potęga!
To mnie jej życia cieniem niemal czyni,
Że jest niezbednem bym był zawsze przy niej.
Nawet — gdzie spojrzę — obraz jej uroczy,
Czy bym niebieską szedł czy ziemską drogą,
Tak opromienia mię błogo,
Że nie wiem: czy już nie chcą moje oczy,
Czy też już widzieć nie mogą
Nic więcej nad nią, tak jak i westchnienia
Wzywać innego, tylko jej imienia.
O pieśni moja! toż twojemi dźwięki
Głośno najgłębsza myśl się wypowiada,
[164]
Która w mem sercu dniem i nocą gości.
Twoim pociechom też dzięki,
Zdala odemnie śmierć się trzyma blada.
A choćby miłosne złości
Mej Laury srogiej grób mi zgotowały,
W tobie mam pewność, że nie umrę cały! —
|