Pielgrzym Kamanita/VI. Terasa Beztroski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy już noc zstąpiła głęboka, udaliśmy się wraz: z Somadattą, przybrani w ciemne szaty, wysoko zakasane, z mieczami w rękach, ku zachodniej stronie domu bogatego złotnika, zbudowanego jak pałac prawdziwy, posiadającego obszerną terasę, opartą o stromą skałę, pod którą rozwarta była głęboka czeluść. Wydostaliśmy się na nią przy pomocy długiej tyki bambusowej, wykorzystując zręcznie nieliczne załomy ukrytej w cieniu skały i przelazłszy z łatwością przez, okalający ją mur, znaleźliśmy się na terasie przyozdobionej palmami, drzewami asoki, oraz przepysznemi kwiatami wazonowemi. Księżyc, nie oświecający skały, oblewał jasną poświatą terasę i przy jego blasku zobaczyłem moją pięknooką pogromczynię, bawiącą się sercem mem niby piłką, obok niej zaś drugą dziewczynę. Ujrzawszy ją, zacząłem drżeć całem ciałem, tak, że musiałem, nie chcąc upaść, objąć ramieniem parapet terasy i to dotknięcie zimnego kamienia przywróciło mi zmysły. Somadatta pospieszył do swej ukochanej, która zerwała się z lekkim okrzykiem, gdy go zobaczyła.
Opanowawszy zmieszanie, zbliżyłem się do Vasitthi, która wydała się zdumiona obecnością moją i wahała się, czy ma zostać, czy odejść. Rzucała mi jak płochliwa antylopa spojrzenia nieśmiałe, a ciało jej chwiało się, niby witka krzewu muskana powiewem. Mnie ogarniać znowu zaczęło wzruszenie, włosy mi się zjeżyły, oczy rozwarły szeroko i z trudnością wielką wyszeptałem kilka słów, wyrażających zachwyt, iż ją spotykam. Spostrzegłszy jak jestem wzburzony, uspokoiła się, usiadła i dłonią, podobną lotosowi, wskazała miejsce obok siebie. Po chwili, głosem drżącym przecudnie wyraziła zadowolenie, iż nadarza się sposobność podziękowania mi za tak zręczne odrzucenie piłki, że nie musiała przerywać gry świętej. W razie przeciwnym cała zasługa poszłaby wniwecz, a bogini obrażona źle dopełnioną ofiarą rozgniewałaby się, albo odmówiła jej błogosławieństwa.
Odparłem, że nie należy mi się podzięka, a proszę jeno o przebaczenie tego, co było moją własną winą, gdy zaś nie zrozumiała, ośmieliłem się przypomnieć jej, że przyczyną fałszywego uderzenia piłki i jej odskoku w bok było spojrzenie, jakie mi rzuciła. Zarumieniła się i zaprzeczyła żywo, twierdząc że owo spojrzenie nie zmieszało jej wcale.
— Myślę — odparłem — że na moment doznałaś oszołomienia i źle uderzyłaś piłkę, widząc w mem spojrzeniu nie wysłowiony podziw i uwielbienie bezgraniczne.
— Niema mowy o uwielbieniu, — rzekła — wszakże w ojczyźnie widywałeś znacznie zręczniejsze mistrzynie w tej grze.
Z słów tych wywnioskowałem z przyjemnością, iż była już o mnie mowa i że słowa, jakie wyrzekłem do Somadatty, zostały jej wiernie powtórzone. Zadrżałem jednocześnie, uświadomiwszy sobie owo lekceważące wyrażenie i pospieszyłem wyjaśnić, że mówiłem tak z rozmysłem, by ukryć przed przyjacielem słodką tajemnicę mego serca.
Nie chciała wierzyć, lub udawała, że nie dowierza, ja zaś zapomniałem o lękliwości, nabrałem animuszu i zapewniłem, iż od pierwszego spojrzenia na nią, bóg miłości zasypał mnie kwietnemi strzałami swemi. Powiedziałem, że musiała być w bytach poprzednich żoną moją, gdyż inaczej trudno sobie wyobrazić tej, tak nagłej miłości. Jeśli zaś tak jest, zakończyłem, to i w jej sercu zbudzić się musiało uczucie i ona poznała we mnie chyba małżonka swego z czasu dawnych wcieleń na ziemi.
Nastawałem na nią coraz to mocniej, aż wkońcu ukryła na mych piersiach rozognioną, zalaną łzami twarz i ledwo dosłyszalnym głosem wyznała, iż jej się przydarzyło to samo, że byłaby umarła niezawodnie, gdyby jej siostra mleczna nie przyniosła na czas wizerunku przeze mnie namalowanego.
Zaczęliśmy się całować i pieścić bez końca i rozkosz nas ogarnęła niewysłowiona, gdy nagle uświadomiłem sobie konieczność rychłego wyjazdu. Cień padł na szczęście moje i westchnąłem ciężko.
Spytała przerażona czemu wzdycham, a gdym jej wymienił powód, padła napoły zemdlona na ławkę, łzy nieutulone polały się z jej oczu, a szlochanie zatrzęsło jej piersiami. Daremnie usiłowałem pocieszyć ukochaną, daremnie zaręczałem, że gdy tylko minie pora deszczów natychmiast powrócę i nie opuszczę jej już, choćby mi wypadło zostać wyrobnikiem dziennym w Kosambi. Przysięgałem, że rozpacz moja z powodu rozłąki jest równie wielka i że jeno nieunikniona konieczność zmusza mnie do odjazdu. Mówiłem zgoła na wiatr, bo ledwo spytała o przyczynę, a ja zacząłem jej szczegółowo opowiadać dlaczego zaraz o świcie muszę ruszać, przekonałem się, że nie słucha co mówię, i nie rozumie wcale. Zawodząc, żaliła się, że chcę wracać do ojczyzny, bowiem są tam dziewczęta piękniejsze od niej i umieją lepiej rzucać piłką, jak to sam zresztą powiedziałem.
Napróżno przysięgałem, dowodziłem, uparła się przy swojem, a łzy płynęły coraz to obficiej. Trudno się dziwić, że jej padłem do stóp, ucałowałem ręce i z płaczem przyobiecałem, że nie pojadę. Vasitthi objęła mnie w swe cudne, miękkie ramiona, całowała setki razy, śmiała się i płakała naprzemian i czułem się niewymownie szczęśliwy.
Coprawda, wysnuła stąd zaraz taki wniosek:
— Widzisz! Niema konieczności odjazdu, gdyż pojechałbyś w takim razie mimo wszystko!
Gdym zaczął ponownie wyłuszczać rzecz całą, zamknęła mi usta pocałunkiem i powiedziała, że pewną jest miłości mojej, a nie mówiła zgoła serjo o mej chęci powrotu do dziewcząt ojczystego miasta. Godziny mijały niepostrzeżenie na pieszczotach i pogadance, zdając się snem i nie skończyłoby się to chyba nigdy, gdyby nie Somadatta i Medini, którzy się zbliżyli da nas, zawiadamiając, iż czas najwyższy wracać.
W podwórzu zastaliśmy wszystko gotowe do odjazdu. Zawołałem przywódcę karawany i wysłałem go do ambasadora z zawiadomieniem, że nie załatwiłem swych spraw, przeto muszę zrezygnować z powrotu pod opieką poselstwa. Przesłałem pozdrowienie dla rodziców i poleciłem się jego dalszej życzliwości.
Zaledwom się wyciągnął na łożu, by nieco wypocząć i przespać kilka godzin, zjawił się sam ambasador. Zerwałem się przerażony, złożyłem mu ukłon głęboki, on zaś spytał ostrym głosem co ma znaczyć takie postępowanie, potem zaś rozkazał mi iść z sobą.
Zacząłem mówić o wiadomej tranzakcji handlowej, ale przerwał gniewnie:
— Nie kłam! Wiem ja co znaczy, gdy młokos jak ty, nie chce opuścić obcego miasta. Wszakże wszystko załatwione, bo towary spakowane, a wozy zaprzężone stoją w podwórzu!
Oblałem się rumieńcem schwytany na kłamstwie zadrżałem. Ale gdy mi kazał iść, narzekając, że stracił przeze mnie parę godzin porannego chłodu, oparłem się z całą stanowczością, której się widocznie nie spodziewał. Z tonu władczego przeszedł do pogróżek, potem zaczął prosić, wspominając, że rodzice moi dlatego tylko zdecydowali się wysłać mnie w tak daleką podróż, że pewni byli opieki poselstwa w jedną i drugą stronę.
Argument ten był źle wybrany, uświadomiłem sobie bowiem, że nie będę mógł wrócić do Vasitthi, zanim się nadarzy drugie urzędowe poselstwo do Kosambi, na co można było czekać długo. Postanowiłem pokazać ojcu, że sam potrafię przeprowadzić karawanę i nie lękam się niebezpieczeństw dalekiej podróży.
Ambasador przedstawiał mi owe niebezpieczeństwa w barwach nader ponurych, ale wszystko to nie zdało się na nic. Opuścił mnie gniewny, mówiąc że nie jego winą będzie, jeśli gorzko pożałuję uporu i głupoty swojej.
Doznałem wielkiej ulgi, mogłem się bowiem teraz w zupełnym spokoju oddać marzeniom o Vasitthi i rozmyślając o niej, zasnąłem tak twardo, iż zbudziłem się dopiero o godzinie w której trzeba się było udać na terasę, gdzie czekały kochanki nasze.
Spotykaliśmy się co nocy i za każdym razem odkrywaliśmy nowe skarby w skłonności serc i dusz naszych, a zarazem większą odczuwaliśmy tęsknotę, by zobaczyć się znowu. Bardziej srebrnem wydawało nam się w czasie owym światło księżyca, chłodniejszym marmur, wonniejszym zapach pełnych jaśminów, upojniejszym i miłośniejszym głos kokili, senniejszym poszum palm i bardziej obiecującym niespokojny szept asokowych liści, niż kiedyindziej i gdzieindziej w świecie.
O jakże dobrze pamiętam owe przepyszne asoki terasy, pod któremi siadywaliśmy tak często lub przechadzali się, zwarci miłosnym uściskiem. „Terasa Beztroskich“ nazwana została od onych drzew, albowiem „drzewem beztroski“ lub „ukojeniem serc“ zwą poeci asokę, a nigdzie piękniejszych niż tam nie widziałem. Lancetowate, ciągle drżące liście połyskały w księżycu, szemrząc zcicha w nocnym powiewie, a pośród nich widniały złocisto żółte, pomarańczowe i szkarłatne kwiaty, chociaż rozpoczęła się dopiero pora vasanty. Jakże jednak nie miały kwitnąć wspaniale, kiedy przecież asoka rozwiera pęk swój w chwili, gdy korzenia jej dotknie stopa pięknego dziewczęcia.
Pamiętam, ach, zda mi się, że to było wczoraj dopiero, stałem pewnej księżycowej nocy na terasie, obok uroczej sprawczyni przedwczesnego kwitnienia asoki. Księżyc był w pełni. Pochyleni na parapecie, spoglądaliśmy poprzez głęboki cień urwiska na rozległą dolinę. Snuły się po niej srebrne wstęgi obu rzek, łączących się w miejscu świętem, zwanem „trójzlewiskiem“, bowiem ogólne jest mniemanie, że w punkcie tym łączy się z niemi również Ganges niebiański. Ową nadziemską rzekę ukazała mi Vasitthi ponad szczytami drzew. Jest to nasza „droga mleczna“, która tam, na północy nosi ono wzniosłe miano.
Rozmawialiśmy potem o mocarnym Himavacie na dalekiej północy, skąd wytryska święta Ganga, o tem, że na szczytach jego lodowych mieszczą się osiedla bogów, a niezmierzone lasy i głębokie pieczary dają schronisko wielkim ascetom. Chętniej jednak śledziłem spojrzeniem bieg Jamuny.
— Oo... — zawołałem — gdybym posiadał baśniową łódkę z perłowej konchy, użagloną pragnieniem, a sterowaną wolą własną, kazałbym jej płynąć pod prąd, aż do źródła. Zaprawdę, powstałoby wówczas z gruzów święte miasto słoni, z wskrzeszonych jego pałaców doleciałby pogłos ucztujących i rzucających kości, a piaski Kurukczetry oddałyby poległych w boju. Wstałby sędziwy Bhisma w srebrnej zbroi, z białemi włosami, siedzący na wysokim wozie bitewnym i miotałby gładkie strzały we wrogów swoich. Nadbiegłby również mężny Fagadatta na ogromnym słoniu swym, rozgorzałym męstwem, wywijającymi groźnie trąbą, ukazałby się również zręczny Kryszna, pędzący czworo-konny wóz Arjuny w najgęstszą ciżbę nieprzyjaciół. O, jakże zazdrościłem ambasadorowi jego przynależności do kasty wojowników, gdy mi powiedział, że przodkowie jego brali udział w onym, niezapomnianym boju. Źle jednak uczyniłem. Nie tylko bowiem ród daje przodków, ale sami jesteśmy przodkami swymi. Może byłem sam pośród walczących? Jestem jeno synem kupca, ale od najwcześniejszej młodości czułem niezwykły pociąg do zapasów rycerskich i rzec mogę śmiało, że na miecze nie każdy mi sprostać zdoła.
Vasitthi objęła mnie namiętnym uściskiem, nazwała swym bohaterem i zapewniła, że jestem niewątpliwie jednym z owych półbogów, o których mówią pieśni stare. Nie wiedzieliśmy oboje czyjem jestem wcieleniem, albowiem, jak mówiła, uświadamiający zapach drzewa koralowego przytłumiała nam tu woń kwiatów asoki.
Spytałem ukochanej co to znaczy. Nie słyszałem o tem drzewie, nie znałem też wielu legend, których na północy było nierównie więcej, niźli u nas na południu, wśród gór.
Opowiedziała mi, jakto raz Kryszna czasu podróży po świecie Indry wygrał w zapasach niebiańskie drzewo koralowe i zasadził w swoim ogrodzie. Drzewo ono wydaje purpurowe kwiaty, których zapach rozchodzi się wkoło, a kto odetchnie tym zapachem, ten sięga pamięcią w odległą przeszłość, w czasy prastare i przypomina sobie minione wcielenia swoje na ziemi.
— Ale jeno święci — dodała swywolnie — mogą już za życia doczesnego oddychać tą wonią, my zaś napewne świętymi nie zostaniemy. Ale to nic! Chociaż nie byliśmy Nalem i Damajanti, chociaż nie znamy imion swoich dawnych, kochaliśmy się niezawodnie jak oni. Miłość i wierność nie przemija, zmieniają się jeno jej kształty i nazwy, one są tonem, my lutnią. Lutnia ulega strzaskaniu, inna zostaje nastrojona, ale melodja ta sama zostaje. Brzmi tylko raz pełniej i piękniej, raz ciszej i gorzej, jak i moja vina nowa lepsza jest od starej. My jesteśmy lutniami, na których grają bogowie rozkoszne pieśni.
Przytuliłem ją do serca, zdumiony takiemi myślami kochanki, ona zaś, odgadując snać myśli moje, dodała z cichym uśmiechem:
— Źle czynię, mówiąc tak, i bramin nasz domowy gniewa się na mnie za to. Winnam, jak powiada, jeno modlić się do Kryszny, myślenie pozostawiając kapłanom. Ponieważ mi przeto jeno wierzyć wolno, wierzę, iż byliśmy ongiś Nalem i Damajanti.
Podniosła modlitewnym ruchem dłonie ku drżąco-listnym, połyskującym kwieciem drzewom i wygłosiła strfy, jakiemi błagała asoki, błądząca po lesie Damajanti. Wiersze owe w jej ustach nabrzmiały nową poezją i rozpleniły się bujniej, niż latorośle w żyźniejszy grunt przesadzone.
O wy, które beztroskich nosicie imiona,
O wy, którym serca ukojność jest dana...
Użyczcież pokoju sercu biednej dziewczyny!
Kwietnemi oczyma patrzące i liści mówiące posztimem
Powiedzcież, gdzie pan mego serca, gdzie Nal mój
przebywa jedyny...
Spojrzała na mnie miłośnie, łzy w jej oczach zalśniły w świetle księżyca i rzekła drżącemi wargami:
— Gdy będziesz daleko od miejsca, gdzieśmy byli szczęśliwi, wspomnij, że stoję tu oto i modlę się do drzewa asoki, miast Nala twoje jeno wymawiając imię.
Otoczyłem ją ramieniem i zamknąłem usta pocałunkiem.
W tej chwili zaszumiało w koronie drzewa i szkarłatny kwiat spłynął na nasze zbliżone do siebie twarze. Vasitthi wzięła go w rękę, ucałowała i podała mi, ja zaś ukryłem go na piersi swojej.
W alei leżało na ziemi sporo kwiatów. Medini, siedząca na ławce obok Somadatty wstała i, podniósłszy złocisty kwiat w górę, powiedziała, zbliżając się ku nam:
— Patrz, siostro! Kwiaty zaczynają już opadać, niedługo będziesz się w nich mogła wykąpać.
— Vasitthi, — ozwał się mój żartobliwy przyjaciel — nie powinna używać do kąpieli kwiatów żółtych, jeśli ciało jej kwitnąć ma jak jej miłość, ale same jeno szkarłatne, jak ów kwiat, który Kamanita dopiero co ukrył na piersiach. W księdze miłości napisano: miłość, która się rodzi i przemija, posiada barwę szafranową, szkarłatną natomiast miłość, którą widzą wszyscy i która nie kończy się nigdy.
Roześmiali się oboje z Medini wesoło, a Vasitthi odparła poważnie, ale uśmiechała się przytem, ściskając dłoń moją.
— Mylisz się, drogi Somadatto. Moja miłość nie posiada barwy kwiatu. Słyszałam, że miłość prawdziwa nie jest czerwona, ale czarna, jak czarną stała się szyja Siwy, kiedy ten bóg połknął truciznę, od której zginąć miały wszystkie stworzenia świata. Tak się dziać winno, nawet trucizna nie może być straszną miłości prawdziwej i ochotnie ją przyjąć winna, by ocalić ukochanego. Stąd też barwę swą czerpie raczy z rzeczy ponurych ni źli radosnych.
Tak mówiła onej nocy umiłowana moja Vasitthi, stojąc pod rozkwitłemi drzewami beztroski.