Pielgrzym Kamanita/XVIII. W przedsionku garncarza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Umilkł Kamanita, wyrzekłszy słowa, któremi zamknął opowieść swoją, i patrzył zadumany ponad siebie.
Mistrz milczał, również przed siebie patrząc. Mieli przed oczami rozliczne grupy drzew, bliższe i dalsze. Jedne tworzyły cieniste gąszcze, inne na podobieństwo chmur, strzępiastemi w dali widniały sylwetami, w mgłę się zwiewną rozpływając.
Księżyc wisiał teraz ponad szczytowiskiem dachu i światło jego padało w przednią jeno część sieni, gdzie leżały na ziemi płachty samodziału, dla wybielenia. Po stronie lewej błyszczał słup, podpierający przydasze, jakby był srebrem szczerem okuty.
Było tak cicho, iż słyszeli, jak pasąca się gdzieś w pobliżu bawolica w miarowych odstępach zrzynała chrapliwie zębami trawę.
Mistrz dumał i mówił do siebie: — Czyż mam pielgrzymowi temu już dziś powiedzieć, co wiem o Vasitthi? Czyż ma się przekonać, iż była mu wierną, a wyszła za Satagirę jeno skutkiem haniebnego oszustwa? Czyż wykazać, iż za jej to sprawą zjawił się w Ujjeni Angulimala, a zatem on sam, Kamanita znalazł się na szlaku pielgrzymstwa miast marnieć na śmietniku dobrobytu? Czyż mam mu wyjawić jaką teraz kroczy Vasitthi drogą?
Po namyśle rozstrzygnął, iż ów czas jeszcze nie nadszedł i że te wiadomości nie byłyby korzystne dla pielgrzyma, oraz spaczyćby mogły wysiłek jego.
Mistrz ozwał się tedy:
— Cierpieniem jest rozłąka z ukochanymi, cierpieniem życie z tymi, których się nie kocha. Ten, kto to wyrzekł, znał życie i ludzi.
— Prawda to czysta i głęboka! — zawołał wzruszonym głosem pielgrzym — Któż to powiedział, o czcigodny?
— Mniejsza z tem, kto powiedział, jeśli jeno odczuwasz i wiesz, pielgrzymie, iż słowa owe są prawdziwe.
— Jakżebym mógł nie odczuć sercem i myślą prawdy, która w słowach niewielu zawiera cały ból mego życia. Gdyby nie to, że obrałem już sobie mistrza, udałbym się natychmiast na poszukiwanie dostojnego mędrca, będącego ich twórcą.
— Masz tedy mistrza, którego naukę wyznajesz i w imię którego udałeś się w drogę bezdomnych?
— Nie ruszyłem w drogę bezdomnych pod hasłem imienia któregoś z nauczycieli, o czcigodny, a wybierając się w nią, pragnąłem sam dopiąć zamierzonego celu. Wypoczywając w pobliżu wsi pod drzewem, lub gęstwie lasu, zagłębiałem się żarliwie w rozmyślania. Zadawałem sobie pytania: Czem jest dusza, czem świat, czy świat jest wieczny, czy dusza nie ginie, czy świat przemija, czy dusza przepada, czy świat jest wieczny, a dusza doczesna, czyli też przeciwnie, świat doczesny, a dusza wiekuista? Pytałem się też, dlaczego Brahma najwyższy stworzył ten świat z siebie, a gdy tak się stało, to dlaczego świat ten jest niedoskonały i pełen cierpień, gdy przecież Brahma jest doskonały i czystą jeno rozkoszą napełnia.
Rozważałem tedy pytania, o czcigodny, i nie mogłem dojść do zadowalającego rozwiązania. Coraz to nowe jawiły się wątpliwości i nie mogłem ni krokiem zbliżyć się do celu, dla którego tylu szlachetnych ludzi porzuca domowe ogniska i udaje się szlakiem pielgrzymstwa.
— Podobnie dzieje się, o pielgrzymie, — odrzekł mistrz — podobnie dzieje się człowiekowi, który, bieżąc ku skrajowi widnokręgu, woła: — O, kiedyż dojdę do końca, kiedyż sięgnę poza horyzont mój? — Cel ucieka przed każdym, kto się doń zbliżać usiłuje.
Kamanita potwierdził skinieniem i mówił dalej: — Zdarzyło się dnia pewnego, kiedy cienie wydłużyły się już znacznie, że natrafiłem na osiedle pustelnicze, położone na polanie leśnej. Ujrzałem młodych, biało ubranych ludzi, zajętych dojeniem krów, rąbaniem drzewa, płukaniem naczyń w źródle, oraz inną pracą domową. Pośrodku siedział na macie stary bramin który widocznie uczył młodych pieśni. Powitał mnie życzliwie i mimo, że jak sam mówił, od wsi najbliższej dzieliła mnie niespełna godzina drogi, zaprosił do siebie na posiłek i nocleg. Przystałem z wdzięcznością i, zanim sen skleił mi powieki, dowiedziałem się odeń wielu pięknych rzeczy. Kiedym się nazajutrz wybierał w drogę dalszą, spytał mnie sędziwy bramin:
— Kto jest mistrzem twym, o pielgrzymie, i pod jakiego hasłem imienia udałeś się szlakiem pielgrzymstwa? — Ja zaś powiedziałem mu to, co tobie.
Wówczas rzekł bramin:
— Jakże chcesz, o pielgrzymie, osiągnąć swój cel, gdy wędrujesz samotnie, niby nosorożec, nie zaś jak mądry słoń z trzodą, wiedzioną przez doświadczonego wodza?
Wymawiając słowo „trzoda“, objął życzliwem spojrzeniem zebranych młodzieńców, zaś gdy wypowiadał wyraz: wódz, uśmiechnął się dumnie z myślą o sobie.
— Cel ten — ciągnął dalej — jest zbyt wysoki, szczytny i niedostępny, byś go mógł osiągnąć bez mistrza. Sama-Weda, w ustępie, gdzie mowa o pouczeniu danem Svetakacie, powiada: Wyobraź sobie, drogi synu, iż przywiedziono z kraju Ghandarów męża z zawiązanemi oczyma i puszczono w pustynię. Tedy mąż ów będzie błąkał się na północ, południe, wschód i zachód, jako że nie wie dokąd iść. Kiedy mu się zdejmie opaskę i, wskazując ręką, powie: Oto tam leży kraina Ghandarów, tam idź, pytając od wsi do wsi o drogę, tedy mąż ów trafi do ojczyzny. Tak się dzieje z pielgrzymem, który znalazł mistrza. Powiada on sobie: Wytrwam pośród wiru tego życia aż do godziny wyzwolenia, a potem wrócę do ojczyzny mojej.
Słysząc to, poznałem, że braminowi temu szło o pozyskanie mnie na ucznia, ale właśnie pożądanie owo nie wzbudziło mego zaufania. Natomiast upodobałem sobie w owej cytacie z Wedy i by jej nie zapomnieć, powtarzałem ją sobie w drodze. Przyszło mi również na myśl, co usłyszałem raz o pewnym mistrzu: — Mąż doskonały nie pożąda uczniów, ale ucznie pragną męża onego! — Jakże, myślałem, odmiennym być musi ów mistrz od bramina z lasu i oto teraz, o czcigodny, pożądam całem sercem tego doskonałego mistrza i nauczyciela.
— Któż był mistrzem onym, którego pochwałę słyszałeś i jakie nosi imię? — spytał asceta.
— Zwie się, bracie, Gautama, a pochodzi z rodu Sakjów, których wzgardził dziedzictwem i mieniem. Onego mistrza. Gautamę witają wszyscy radosnym okrzykiem: Oto mąż dostojny, święty, wiedzy pełny i życia prawa znający, oto mistrz bogów i ludzi, oto zbudzony doskonale, prawdziwy Buddha! Pod jego to imienia hasłem wędruję teraz i do jego chcę się przyznać nauki.
— Gdzież przebywa obecnie, bracie mój, ów dostojny, zbudzony doskonale mąż święty? — spytał asceta.
— Przebywa pono w północnym kraju Kosali, w mieście Savatthi. Pod miastem jest gaj lesisty Jetawana, pełen wielkich, cienistych drzew i tam, zdala od zgiełku siedzą ludzie i rozmyślają swobodnie na łonie ciszy, pośród szmaragdowych, wyziewających chłodne tchnienie stawów, zaś za maty służy im cudna, zielona trawa, usiana wielobarwnem kwieciem. Gaj ów kupił przed laty bogaty Anatapindika od księcia Jęty, płacąc tyle złota, iż całą przestrzeń możnaby niem pokryć i darował go wielkiemu Budzie. Tam przeto w Jetawanie uroczym, kędy krążą rzesze mędrców, tam przebywa teraz dostojny, zbudzony doskonale mąż. Mam nadzieję, że jeśli będę szedł spiesznie, zdążę pokonać przestrzeń, dzielącą mnie od Savatthi, w ciągu czterech tygodni i siądę u stóp mistrza.
— Czyś już widział kiedy, pielgrzymie owego dostojnego męża i czybyś go poznał, spotkamy w drodze?
— Nie, bracie, nie widziałem dotąd nie rozpoznałbym mistrza!
Mistrz pomyślał tedy:
— W moje imię odbywa człowiek ów pielgrzymkę i do mojej przyznać się chce nauki, czyżby należało tedy wyłożyć mu zasad tejże? Zwrócił się do Kamanity i rzekł:
— Księżyc wzniósł się dopiero poza przydasze, i nie jest późno, zaś długi sen niedobrym jest dla ducha. Jeśli chcesz tedy, odwzajemniając ci się za opowieść twoją, wyłożę ci zasady nauki Budy.
— Bardzo tego pragnę i proszę uczyń jak rzekłeś, o czcigodny.
— Tedy bacz pilnie na to, co powiem, pielgrzymie.