Pierścień i róża/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Pierścień i róża
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Rogoszówna
Tytuł orygin. The Rose and the Ring
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUNASTY
RÓZIA IDZIE W ŚWIAT

Tymczasem mała służebna Rózia, wygnana sromotnie z pałacu królewskiego, przeszła wielką bramę miejską i most zwodzony i wydostała się na szeroki gościniec. Szła już dość długo, zapadając po kolana w śniegu, gdy nagle w pełnym galopie przemknęły tuż koło niej sanie pocztowe, napełniając powietrze hałaśliwym grzechotem dzwonków.
— Ah, jakże ciepło i wygodnie musi być w tych saniach! — pomyślała biedna Rózia — jakżebym chętnie przejechała się niemi. — Ale pocztyljon zagrał na trąbce pocztowej, woźnica strzelił z bata i pojazd zniknął z oczu biednego dziewczęcia. Rózia nie domyślała się wcale, że w saniach tych jedzie książę Lulejka który, dowiedziawszy się o wygnaniu swej ukochanej, skorzystał z ogólnego zamieszania, wywołanego skazaniem na śmierć Bulby i wymknął się, śpiesząc na poszukiwanie biednej wygnanki. Żadne z nich nie przeczuło, że przez jedno mgnienie oka byli tak blisko siebie. A przecież myśleli o sobie nieustannie.
Później trochę nadjechały od strony jarmarku proste, chłopskie sanie. Powożący parobek był dobrym, szczerym chłopakiem; kiedy więc ujrzał cudnie piękne dziewczątko, wlokące się z trudem gościńcem, ulitował się nad niem i zapytał Rózi, czy nie pozwoliłaby się podwieźć, skoro w tę samą stronę, co i on, zmierza. Ojciec jego jest drwalem w pobliskim lesie i najchętniej przyjmie ją pod swoją strzechę, jeżeli zechce odpocząć i ogrzać się przy ich ognisku. Jak wiemy, Rózia szła bez żadnego celu, bo nie miała nikogo na świecie, więc najchętniej zgodziła się na propozycję młodego wieśniaka.
Parobek otulił jej bose nóżki derką, poczęstował ją kawałkiem chleba z serem i słoniną i zabawiał przez drogę, jak mógł. Ale Rózia drżała z zimna i smutku. Długo, długo tak jechali, aż późnym wieczorem przybyli do czarnego boru, kędy strzeliste posępne sosny gięły ku ziemi gałęzie pod ciężarem grubej warstwy śniegu. Nareszcie woddali mignęło blade światełko, świecące w szybce nędznej chałupki drwala. Parobek zatrzymał sanie i wprowadził przeziębłą Rózię do miłej, ciepłej izdebki, w której dokoła okrągłego stołu zasiadła właśnie do wieczerzy cała jego rodzina.
Rózia ujrzała starego, pochylonego drwala i całe mnóstwo dzieci, które, ujrzawszy wchodzącego brata, z głośnym okrzykiem radości porzuciły dymiącą miskę klusek na mleku i rzuciły się ku niemu, witając go i dopytując o gościńce, które im przyrzekł przywieźć z jarmarku.
Jasiek (takie było imię parobka) wyjął zaraz kupione dla nich obrazki i obwarzanki, a dzieci skakały i klaskały w ręce z uciechy, a gdy ujrzały śliczną nieznajomą dziewczynę, podbiegły ku niej, pociągnęły do ogniska, posadziły na wygodnem krześle, rozcierały rękami przemarznięte ręce i nóżki Rózi i podały jej kubek gorącego mleka wraz z kromką chleba razowego.

— Zobacz, zobacz, tatku — wołały do starego drwala — zobacz, jakie ta biedna śliczna dziewczynka ma małe nóżki. Takie białe, jak to mleko w misce. I popatrz, jaki ma płaszczyk podarty, zupełnie podobny do tego kawałka aksamitu, schowanego w szafie, który odebrałeś młodym lewkom, pamiętasz, na tem polowaniu, na którem król Padella je zranił, a potem zabrał do swego zwierzyńca. O, o, patrz, tatku i jeszcze wisi na jej szyi malutki trzewiczek, takuteńki, jak ten schowany w szafie, ten malutki aksamitny, który znalazłeś w lesie i pokazujesz nam tak często.
— Co wy tam pleciecie o jakimś płaszczyku i trzewiczku — zapytał drwal.
Na to Rózia opowiedziała mu, że, kiedy była malutkiem dzieckiem, znaleziono ją w strzępach tego płaszczyka, który okrywa jej ramiona i obutą w jeden aksamitny trzewiczek. Ale ludzie, którzy się nią zaopiekowali, teraz przestali ją lubić, choć Rózi się zdaje, że nic im złego nie wyrządziła. I wygnali ją w świat, a że jest sierotą, więc tuła się teraz, nie wiedząc, dokąd się udać. Ale czasem wydaje się Rózi — tylko nie wie, czy to kiedyś było naprawdę, czy też jej się tylko tak śniło — że dawniej, dawniej mieszkała w jakimś przepysznym pałacu, jeszcze piękniejszym od pałacu królewskiego w stolicy, a potem w jaskini ciemnej, w której stara lwica karmiła ją mlekiem swojem, a śliczne młode lewki bawiły się z nią, jak pieski. Tylko to musiało być bardzo, bardzo dawno, a może się to tylko Rózi śniło...

Drwal słuchał tej opowieści z oznakami takiego wzruszenia, że żona i dzieci patrzyły na niego zdumione. Nareszcie porwał się z ławy, rzucił się do skrzyni, stojącej w kącie, wyjął starą pończochę, a z niej talara z wizerunkiem nieboszczyka króla Kalafiore i w zdumieniu wielkiem krzyknął, że młoda panienka podobna jest do podobizny króla, jak jedna kropla wody do drugiej. Potem przyniósł kawałek spłowiałego aksamitu i malutki trzewiczek i porównał je z resztkami płaszczyka i trzewiczkiem, zawieszonym na szyi Rózi. Na obu trzewiczkach widniał ten sam napis „Kopytino, dostawca dworu”, na jednej połowie płaszczyka były wypisane słowa: „Król... Róż...”, na drugiej „ewna... yczka Nro 246”. Skoro złączono oba kawałki tkaniny, utworzył się napis całkowity: „Królewna Różyczka Nro 246”.
Przeczytawszy te słowa, stary drwal padł na kolana i rzekł: „O pani moja jasna! księżniczko moja najłaskawsza! prawowita królowo Krymtatarji! Oto pozdrawiam cię na progu ojczyzny twojej i hołd ci składam w imieniu wiernych twych poddanych”. Poczem na dowód wierności i czci najwyższej padł plackiem przed księżniczką, bosą jej stopkę położył na swojej głowie i po trzykroć stuknął dużym nosem o podłogę.
Widząc to, królewna, która, jak wiecie, będąc służebną w fraucymerze księżniczki Angeliki, pokryjomu studjowała historję i obyczaje wszystkich narodów i dworów, rzekła:
— Mój zacny drwalu, poznaję z wykwintnych manier waszmości, że byłeś kiedyś dworzaninem mego królewskiego rodzica.
A na to odparł drwal:
— Tak jest, miłościwa pani, jestem baronem Szparagino i na dworze nieboszczyka króla Kalafiore piastowałem urząd pierwszego ochmistrza dworu. Ale nikczemny najeźdźca Padella, przywłaszczywszy sobie przed piętnastu laty tron królewski, pozbawił mnie służby i chleba. Od tego czasu zarabiam na życie swoje i dzieci rąbaniem drzewa.
— Waszmość byłeś wielkim ochmistrzem dworu i nadinspektorem wykłuwaczek i tabaki królewskiej! Jak przez mgłę przypominam sobie waćpana! Otóż na pamiątkę dnia dzisiejszego i gościnnego przyjęcia, jakiego doznałam pod waćpana strzechą, baronie Szparagino, nadaję ci tytuł kawalera Orderu Brylantowej Dyni drugiej klasy (pierwsza przypada w udziale tylko książętom krwi).
To powiedziawszy, królewna powstała z zydla z nieopisanym wdziękiem i majestatem, a nie mając pod ręką miecza, podniosła do góry łyżkę cynową, którą właśnie kończyła jeść kluski z mlekiem, i po trzykroć uderzyła nią w łysinę pochylonego kornie u jej stóp drwala.
Poczciwiec płakał ze wzruszenia tak mocno, że łzy jego utworzyły na podłodze sporą kałużę, a dzieci jego ułożyły się do snu na tapczanie z radosnem przeświadczeniem, że nie są wczorajszemi: Bartkiem, Kasią, Kacprem i Magdusią, ale baronami i baronównami, potomkami wielkiego rodu baronów de Monte-Marinato Szparagino, kawalerami Orderu Brylantowej Dyni.
Teraz dopiero się okazało, jak zdumiewające postępy poczyniła królewna w naukach, pobieranych ukradkiem na paflagońskim dworze. Znając na wylot dzieje wszystkich przedniejszych rodów swego państwa, mówiła teraz Różyczka do barona Szparagino: „Nie wątpię, że ród Pomidorionich pozostał wierny naszemu domowi. Ale rody Buraczellich zwróciły się zapewne ku nowo wschodzącemu słońcu... Zato rody Kalarepich i Kapustianich, tak miłe sercu nieboszczyka króla Kalafiore, mego nieodżałowanego rodzica, zapewne staną po stronie prawej dziedziczki krymtatarskiej korony...”
Na to zapewnił ją stary baron, że cały naród ożywiony jest pragnieniem zrzucenia z tronu niegodziwego Padelli i powita ją z uniesieniem. I choć było już bardzo późno, nakazał dzieciom swoim, które znały las doskonale, żeby zebrały się natychmiast i pobiegły do okolicznych zagród i zwołały mieszkańców ich na naradę. Kiedy najstarszy syn jego Jasiek wszedł po napojeniu i oczyszczeniu koni do izby, zamiast oczekiwanej wieczerzy otrzymał wiadomość, że dziewczątko, które do sań swoich zaprosił, jest królewną krymtatarską, a on sam — kawalerem Orderu Brylantowego Dyni Brylantowej. Dano mu także do zrozumienia, że powinien natychmiast wdziać zpowrotem buty, dosiąść szkapy i rozgłosić radosną wieść o cudownem ocaleniu i powrocie królewny Różyczki.
Młody parobek, czyli baron Szparagino, zwalił się za przykładem ojca do nóg Różyczki, podobnie jak ojciec stopkę jej oparł na swojej głowie i jak ojciec po trzykroć nosem pukał w podłogę. I jego łzy polały się obficie, bo trzeba wam wiedzieć, że zakochany już był w królewnie po uszy, jak zresztą każdy, kto choć minutę przebył w jej towarzystwie. Już nawet mały Bartek i Kacperek skakali sobie do oczu z zazdrości o królewnę i sporo już nabili sobie sińców i guzów.
Na wiadomość o powrocie Różyczki, szlachta krymtatarska pośpieszyła do chaty barona Szparagino. Byli to przeważnie sami starcy, i Jej Królewska Mość nie mogłaby nigdy przypuścić, że na jej widok wszyscy ku niej zapłoną miłością. Ale pewien stary niewidomy markiz przestrzegał ją przed fatalnym wpływem jej urody. Zdziwiona i zmieszana tem odkryciem, królewna nie pokazywała się odtąd inaczej, jak z twarzą okrytą gęstą zasłoną.
Pod eskortą oddanych sobie rycerzy wędrowała z zamku do zamku, szukając przyjaciół. Stronnicy jej zwołali wiele poufnych zgromadzeń i publicznych wieców i wydali mnóstwo odezw i proklamacyj. Na wiecach tych i zgromadzeniach rozebrali między siebie wszystkie najlepsze urzędy państwowe i ogłosili dużo wyroków śmierci na przeciwników swej partji; wszystko to miało wejść w życie po objęciu rządów przez młodą królowę. W porze topnienia śniegów armja Różyczki gotowała się wyruszyć w pole.

Ale, jak wiemy, wojsko to składało się po większej części z weteranów i z zniedołężniałych staruszków. To też, gdy dzierżąc w rękach pozwlekane ze strychów sztandary, obrońcy królewny przeciągali gościńcem i, potrząsając zardzewiałymi mieczami, krzyczeli: Śmierć najeźdźcy Padelli! niech żyje królewna Różyczka!” — chłopi spoglądali na nich z politowaniem.
Gdyby Różyczka raz jeden była ukazała się ludowi, piękność i dobroć, rozlane na jej słodkiej twarzyczce, oczarowałyby zapewne i porwały wszystkich. Ale w obawie wywołania rozruchów królewna osłaniała uroczą swą twarzyczkę gęstym welonem, lud zaś pamiętał dobrze, że nieboszczyk król Kalafiore uciskał poddanych podatkami równie dobrze, jak i król Padella, nie miał więc powodu do nastawiania karku dla przywrócenia w Krymtatarji dawniejszej dynastji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: William Makepeace Thackeray.